Pod polską banderą/Dominium maris Baltici

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pod polską banderą
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1929
Druk Zakładt Graficzne S. A. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IX.
Dominium maris Baltici.

Była jesień. Już gęste, ciemne tumany, niby całuny, powiewały nad ciężkiemi falami Bałtyku. Wybiegały wały z pluskiem i sykiem na piaszczysty strąd pomorski, szeptały, rozpowiadały o czemś, lecz ucho ludzkie słów w tem dosłyszeć nie mogło.
Śpiewały groźnie gniewne bałwany wirów i kipieli, gdy podnosiła je norda surowa, a wysoko urodzona szlachta ziemi Lechitów nie słyszała tej pieśni grzmiącej, chociaż w ryk i wycie żywiołów przechodziła.
Była to saga morza polskiego, i morze to grało na teorbanie potężnym, którego deką była otchłań, kołkami — piętrzące się wały czubate, a strunami — kosmy i smugi piany, co jak węże ślizgały się po zielonej i lazurowej piersi Bałtyku.
Piękna była saga, a w ludzie polskim rychło tonąca w zapomnieniu.
Morze zaś szeleją warkliwą i zwarą burzliwą wciąż śpiewało z rozpaczą i gniewem, niby siląc się obudzić wspomnienia żeglarzy, których widziało przed wieki, pokornie służąc im.
Pamiętał Bałtyk Pomorzan odważnych, co osiedla swe od Wisły do Odry pobudowali i na morze łodzie pchali, sieci rzucając i bogactwa swej ziemi rozwożąc po świecie, a więc żyto, drzewo, płótno, żywicę, wosk, miód, ołów, żelazo i konopie. Nieraz żeglarzom kupczącym drogę zastępowały zbójeckie karawele, lecz z niemi Pomorzanie bitwy krwawe, a zwycięskie staczali, nowe szlaki morskie wytykając aż do Roji, Jasmundzkiego cyplu i Bornholmu.
Morze śpiewało o wojach walecznego Wyzimierza, gdy koło skalistej Fehmarny duńskie porywał orlogi o żaglach skośnych i o burtach, tarczami bitnego ludu morskiego osłoniętych.
Rozpowiadała szeleja szemrząca o pomorskich żeglarzach, aż pod mury Lubeki płynących i burzących bogaty gród, przez Niemców broniony; wzdychała o proporcach, z łopotem igrających z dmą nieposmyczną, o proporcach Świętopełka, zuchwałego wodza, co, Leszka Białego w Gąsawie zabiwszy, w potęgę urósł na lądzie i morzu.
Huczała nabiegająca, dziewiąta rolinga o łodziach bojowych knezia Kaszubów — Warcisława dumnego.
Łkały fale, pluskając bryzgami łez, płakały o długim korowodzie lat smętnych, gdy lechickie korabie nie ryły morza, — i radowały się nagle, bo przeciął to pasmo Kazimierz Jagiellończyk, potężny i mądry włodyka, który, krzyżacki zakon zwalczywszy, Polskę na morskie brzegi wywiódł ponownie, Gdańsk z rąk komtura Zygfryda wydarłszy.
Rozradowało się morze i rykiem donośnym na cały świat rozśpiewało pławby dalekie do pobrzeży brytyjskich i skwarnej ziemi dawnych Iberów, gdy czubate i rozwiane wały niosły korabie kupców gdańskich, krakowskich i biskupów gnieźnieńskich.
Dziwowało się morze i pytało nieba, jak się to działo, że minęły czasy, gdy Hanza potężna o łaski króla polskiego Zygmunta I-go błagała, a on rozsądzał spory królów Dunów i Szwedów; lub gdy gdańskie galjony do Memla wpadały, niosły ogień i miecz mistrza krzyżaków Albrechta do hołdu, Zygmuntowi Staremu należnego, zniewalając?
Opowiadały, warcząc, strugi ciężkiej, zimnej wody o dziarskich pływankach Szarpinga, admirała Zygmunta-Augusta, Jagiellona rodowitego; śpiewały głośno pienne struny-smugi o dziejach polskich żeglarzy, łuną świecących kawalerom krzyżowym w Inflantach i Groźnemu Iwanowi.
Cała armata zbrojna pruła w owe czasy Jagiellończyka szczerego wody Bałtyku, a lęk ogarniał serca żeglarskich krain angielskiej i duńskiej; skargi zanosili na rosnącą potęgę morską walecznej Polski książęta niemieccy i przemożna Hanza.
Łkały fale, że po zgonie króla, krokiem rycerza stąpającego ad dominium maris Baltici, nie nosiły już więcej na swych zwichrzonych grzbietach okrętów, z których rozlegała się o świcie i o zmroku wieczornym pobożna pieśń Lechitów — „Bogarodzico“.
Żaliły się wały i wściekle, rozpaczliwie biły w spychy przylądków i w łachy pustynne, rozpowiadając płaczliwie, że złe szatany usidliły polskie dusze, bo zrodziły one gadkę okrutną, bluźnierczą, iż „rychlej łabędź będzie pługiem ziemię orał, niźli Polak po morzu żeglował!“
— Gdzież wy — ryczały i miotały się chochoły grzywiaste — gdzie wy sławni, waleczni pomorscy żeglarze, woje Warcisławowe? Dlaczego w milczeniu spoczywacie w grobach wy — okrętnicy Jagiellonów — królów? Dlaczego nie przemówisz grzmotem hakownic, ty — lwie morski — odważny Szarpingu, admirale królewski, coś ponad morzem niósł szkarłatną chorągiew piastowską?
Taką śpiewał Bałtyk sagę smętną i potężną, a z piany wstawały cienie żeglarzy zatoniętych, ich okrętów i łodzi czarne, zmurszałe kadłuby, strzępy proporców masztowych i wielkich bander królewskich...
Lecz były to chybkie, rozwiewne mary, korowody bladych, zapomnianych zjaw, co znikały wraz z tumanami, gdy słonko z głębin wschodniego oceanu nad Bałtykiem stawało...
Sagi tej nie słyszał i cieniów tych nie widział naród polski. Chociaż w pacta conventa żądano od królów elekcyjnych obwarowania armatą wodną pobrzeży Rzeczypospolitej, zapominano o tem doszczętnie i rychło, szablę nad żagiel przekładając.
W owe jednak czasy, gdy na „Dumnej Filsandzie“ stanął na kotwi przed Puckiem pan Władysław Haraburda, inaczej sprawy się miały.
Król Zygmunt III, snać, z odrobiną krwi Jagiellonów wyssał z mlekiem matki pęd do morza. Niech surowy kronikarz, spisując dzieje królewskie, posądzi go o inny pęd — do Szwecji, miast morza, lecz, ponieważ do ziemi Skandynawów nie było innego szlaku, król oczy swe ku armacie wodnej zwrócił i, być może, w tem tylko umowy z narodem dotrzymał, w innem jego myśli odrzuciwszy i prawa podeptawszy.
W sprawie palącej szlaków wodnych i obrony pobrzeży Rzeczypospolitej obok króla stanęli wierni ojczyzny synowie: hetman wielki litewski Jan Karol Chodkiewicz, który poraził Szwedów pod Szakiem, a po tym wojowniku — hetman wielki koronny Stanisław Koniecpolski, Jan Weyher, starosta pucki, Jan Bąk-Lanckoroński, kasztelan tczewski i hetmana koronnego druh, a z nimi razem mieszczuch pucki — Piotr Ahron, co szmat życia na morskich wędrówkach strawił i w krajach obcych sztuce żeglarskiej i budowie galjon, brygantyn i orlog się przyglądał.
Ci mężowie nieraz się spotykali w Gdańsku, gdzie w domu Artusowym, herbem polskim ozdobionym, przebywał, gdy od wojska odjeżdżał, hetman Koniecpolski.
Izby Artusowego domu nieraz słyszały narady nad tem, jak zdobyć dębowe i jesionowe kloce na tarcice okrętowe, wygiętą drzewinę na — wręgi, a proste, jak włócznie, sosny — na maszty. Radzono tu o budowie stoczni w zatoce, o obwarowaniu puckiej mierzei; obliczano okręty kupców gdańskich i rozsyłano pisma do wolnych cudzoziemskich żeglarzy, do służby Rzeczypospolitej skłaniając.
Panowie Weyher i Ahron, od króla wyjednawszy zezwolenie, odsetek ceł gdańskich na budowę szkut zbrojnych, jachtów i barkasów oddali i już kilka tych statków żaglowych na morze wysyłali na zwiady.
Wielki hetman koronny pisał obszerne memorjały, dowodzące necessitatis belli w posiadaniu armaty wodnej, aby czoło Szwedom na morzu stawiać mogła skutecznie.
Król chętnie ucha skłaniał do słów hetmana, jako, że po myśli mu były, i ze szkatuły własnej kwoty pieniężne asygnować raczył raz po raz.
Starosta Jan Weyher nagromadził już budulec okrętowy, a pan Lanckoroński przemyśliwał nad tem, jakby ucapić galjonę szwedzką z tych, co to morze, jak wilki samotne, bróździły, kryjąc się pod brzegiem pruskim. Potrzebny mu był bowiem taki okręt, aby za wzór mógł służyć imć Piotrowi Ahronowi, bo ten się właśnie budowy podjął.
Gdy takie myśli troską dręczyły serca panów, o morskiej potędze Rzeczypospolitej marzących, do zatoki Puckiej wpłynęła piękna brygantyna, na pełnych 800 łasztów przysposobiona, i kotew na dno piaszczyste rzuciła.
Ciesielski mistrz od stoczni pędem przybiegł do pana starosty i, chociaż ten był rozmową z przybyłym na naradę kasztelanem Bąk-Lanckorońskim zajęty, wpadł do izby i wołał wielkim głosem:
— Jakowaś wielka brygantyna przed Puckiem stanęła!
Panowie zerwali się od stołu i do okien biegiem pośpieszyli.
Starosta, lunetę do oka przystawiwszy, długo się przyglądał, aż huknął, po biodrach się uderzywszy.
— Goddam! Oszalałem ponoć, czy wzrok mnie mami! Widzę działa, wychyniające paszcze z wyziorów w dwa rzędy i... i...
Nie mógł dalej mówić ze wzruszenia, bo aż dech mu zaparło, a krew zalała go.
— Co, waszmość, ujrzał? — pytał pan Lanckoroński, podbiegając do starosty.
— Patrzaj... patrzaj... sam! — wybełkotał pan Weyher.
Kasztelan zdumiał, bo pan Jan Weyher był tylko znakomitym wojownikiem, lecz i przesławnym statystą, co nieraz w ważnych sprawach posłował, więc nie skory był do konfuzji i mowy utraty.
Porwał pan Lanckoroński lunetę i na morze ją wyrychtował.
Miraculum, — szepnął — prawdziwe miraculum!
— Co widzisz, kasztelanie, na masztach?... — pytał, ciężko oddychając i jeszcze wzburzonym zmysłom nie wierząc, pan Weyher.
— Widzę... widzę banderę polską z ramieniem i wielką królewską chorągiew... — szeptem odpowiedział pan Lanckoroński.
Zapadło milczenie, aż kasztelan, który pierwszy zimną krew odzyskał, rzekł:
— Może nowy szwedzki figiel? Maszkara podstępna?
— Trzeba się przygotować na wszelaką przygodę i języka zaciągnąć! — zauważył pan starosta.
Wkrótce obaj byli na brzegu.
— Hej, tam, puszkarze, od prawej baterji! Narychtować działa na brygantynę, a czekać sygnału! Ludzie od stoczni, zepchnąć na wodę dwie szalupy sześciopojazdowe!
W kilka minut później łodzie, wiozące panów Weyhera i Lanckorońskiego oraz kilku zbrojnych piechurów łanowych, zbliżyły się do brygantyny.
Z burty był już spuszczony na łańcuchach trep ze schodkami i poręczą ze sznura, a przy burcie stał rozrosły, wysoki, o opalonej na morzu, marsowej twarzy człowiek rycerskiej postawy.

Przybyli panowie aż drgnęli, gdy żeglarz, z powagi do komendanta podobny, zawołał po polsku:
— Proszę waszmościów na pokład!

Gdy goście weszli na dek, pan Haraburda, prostując się po wojskowemu, jął recytować:
— Brygantyna „Dumna Filsanda“, opatrzona w czterdzieści dział i załogę z pięćdziesięciu ludzi — szypra, bosmanów, kwatermistrza, komendorów i czeladzi okrętowej. Załoga — polska; dowodzę jej ja — towarzysz chorągwi pancernej, dawniej wielkiego hetmana koronnego Stanisława Żółkiewskiego — Władysław Haraburda! Brygantyna — zdobyczna, okrutnie zbrojna, zasobna i lotna, oddaję ją we władanie wieczyste Rzeczypospolitej ad aeternum dominium maris Baltici! Niech żyje ojczyzna!
— Hurra! Wiwat! Hurra! Niech żyje! — zagrzmiały okrzykami szeregi czeladzi.
— Fantasmagorja, zjawa, abo co? — pytał pan starosta Weyher, przecierając oczy.
Pan Bąk-Lanckoroński uważnie przyglądał się rycerzowi i potrząsał głową, co u niego oznaczało zdziwienie. Nareszcie podszedł do niego i, wyciągając dłoń, zapytał:
— Czy dobrze słyszałem godność? Imć pan Władysław Haraburda?
— Tak jest! — odparł rycerz.
— Proszę, proszę! Tośmy się gdzieś już spotkali ze sobą?! — zawołał kasztelan.
— Pan kasztelan raczył mnie zaprosić do Tczewa w odwiedziny, więc przybywam, — odparł z uśmiechem pan Haraburda.
— Gdzie to było? — pytał pan Lanckoroński, trąc czoło.
— W Warszawie, na Rynku, w winiarni Fuggera, gdym usiekł tam pewnego zawadjakę — objaśnił rycerz.
— Ha! Już cię mam! Toś waćpan jest wnukiem kasztelana mińskiego, a usiekłeś wtedy lisowczyka za konterfekt...
— Tej oto białogłowy, która od tamtej nocy jest moją żoną prawowitą — dokończył pan Haraburda, widząc, że z kasztelu wyszła na pokład pani Wanda. — Pani Haraburdzina, z domu Sieniawska, córka wojewody Cyprjana...
Obaj panowie zdjęli czapki i skłonili się przed panią Haraburdziną.
— Wyznajemy szczerze, rycerzu, że dotąd in distractione mentis pozostajemy! — wołał pan starosta i aż czapkę na pokład cisnął. — Skądżeś się wziął? Może, jak owe zjawy, co przed marynarzami po nocach wstają z fal, z otchłani wypłynąłeś i znikniesz jak one? Chyba oszaleję! Jak świat światem — tego nigdy nie było! Głowimy się nad armatą wodną, a tu raptem miraculum i już z morza wychynęła brygantyna i taka zacna, że zacniejszej żadne morskie imperium nie ma! Gadaj! Gadaj-że prędzej, bo mnie znów krew zalewać poczyna! Pfu! Pfu!
Pan starosta, jako że był tuszy okazałej i krewkiego temperamentu, pokraśniał i głośno parskać zaczął.
Figlarny Kubala, widząc to, półgębkiem mruknął do Warmjaka, Kostka Hanika.
— Jak on ci tu parska nicem odyniec, to — furda, ale jak parsknie na swedisków i innych takich synów, to heca będzie az furt!
— Zaglów nie trza, niech ino taki dmie! — odparł przez zęby Hanik-bosman i zcicha się zaśmiał.
Pan Haraburda mówił tymczasem do pana Weyhera:
— Mości panie! Nie zjawy my, vere homines poloni sumus i żeglarze niepośledni! Jednak siłaby gadać o tem, skąd my tu przypłynęli i jak brygantynę swoją zdobyli. W inszem miejscu radbym to uczynić, bo o różnych ważnych questiones relacje złożyć ichmościom winienem.
— No, to proszę waćpana i waćpanią dobrodziejkę do mego domu! — zawołał pan starosta.
I nagle rozochocony i uradowany ponad miarę zawołał do czeladzi:
— A wam, chłopcy, każę przyholować kufę dobrej gdańskiej krambambuli, jakiej nawet po tynfie za kieliszek po karczmach nie znajdziecie!
Pan Haraburda wydał rozkazy szyprowi Muży i wraz z panią Wandą i Wojtkiem Kubalą zeszedł do łodzi starosty puckiego.
Do późnej nocy opowiadał rycerz dzieje swoje i przedstawiał, jak się rzecz miała na Filsandzie, a Kubala dodawał, co widział i słyszał na zamku barona Palena, gdzie gościł powiernik króla Gustawa-Adolfa, możny graf Gotland.
Nad ranem goniec z długiem pismem pana Lanckorońskiego pomknął do hetmana, wioząc szczęśliwą nowinę o cudownem założeniu podwalin dominii maris Baltici.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.