Podróż do środka Ziemi/03
←Rozdział II | Podróż do środka Ziemi Rozdział III Juliusz Verne |
Rozdział IV→ |
Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
|
Widocznie są to runy – mówił szanowny profesor marszcząc brwi – lecz jest w tem jakaś tajemnica której dojść muszę, jeśli tylko…
Gwałtowny gest zastąpił resztę myśli niedokończonej.
– Siadaj tu – rzekł wskazując mi stół, i pisz.
Za chwilę byłem gotów.
– Teraz podyktuję ci litery naszego alfabetu, odpowiadające znakom tego pisma islandzkiego. Zobaczymy co z tego wypadnie. Ale na Boga wszechmogącego, nie omylże się przypadkiem.
Zaczęło się dyktowanie. Wytężyłem całą moją i uwagę; litery wymawiane przez stryja złożyły się w następujące niezrozumiałe wyrazy:
m.rnlls |
esreuel |
seec J de |
sgtssmf |
unteief |
niedrke |
kt,saum |
atrate S |
Saodrrn |
emtnae J |
nuaect |
rril Sa |
Atvaar |
. nscrc |
ieaabs |
cedrmi |
eeutul |
frantu |
dt, iac |
oseibo |
Kedii J |
Gdy skończyliśmy naszą pracę, wuj chwycił szybko zapisaną przeze mnie kartkę i oglądał ją długo i uważnie.
– Co to może znaczyć? – powtarzał raz po raz.
Na honor, nie potrafiłbym mu tego wyjaśnić! Zresztą wuj nie pytał mnie o zdanie i w dalszym ciągu mówił do siebie:
– Jest to tak zwany kryptogram, którego właściwy sens ukryty jest wśród umyślnie poplątanych liter; jeśli ustawić je odpowiednio, utworzą zrozumiałe zdanie. I pomyśleć tylko, że tkwi w tym może wyjaśnienie lub wskazówka, dotycząca jakiegoś rewelacyjnego odkrycia!
Jeśli o mnie chodzi, byłem zdania, że nie kryje się tu absolutnie nic, ale udałem przezornie zatrzymać tę opinię dla siebie.
Tymczasem profesor ujął książkę oraz stary pergamin i zaczął porównywać je ze sobą.
– Rękopis i dokument nie zostały napisane tą samą ręką – Kryptogram jest późniejszy aniżeli książka – mam na to niezbity dowód. Oto pierwsza litera kryptogramu jest podwójnym M, którego by szukać w książce Turlesona, jako że tę literę dodano do alfabetu islandzkiego w XIV wieku. A więc między powstaniem książki a napisaniem książki upłynęło co najmniej 200 lat.
Przyznaję, że rozumowanie to wydało mi się dość logiczne.
– Naprowadza mnie to na myśl – ciągnął więc – że tajemnicze znaki nakreślił jeden z właścicieli książki. Ale kto u licha mógł nim być? Czy czasem nie umieścił swojego nazwiska gdzieś w rękopisie?
Wujaszek zdjął okulary, wziął mocną lupę i starannie przejrzał pierwsze stronice książki. Na odwrocie drugiej, poprzedzającej kartę tytułową, dojrzał rodzaj plamy, która na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie kleksa. Jednak po dokładniejszym obejrzeniu można było rozróżnić kilka na pół zatartych znaków. Wuj zorientował się, że tu tkwi sedno sprawy, zabrał się więc z zapałem do badania plamy z atramentu i za pomocą wielkiej lupy rozpoznał w końcu następujące znaki runiczne, które odczytał bez najmniejszego trudu.
– Arne Saknussemm! – zawołał z triumfem. – Przecież to nazwisko, i w dodatku islandzkie! Nazwisko uczonego z XVI wieku, sławnego alchemika!
Spojrzałem na wuja pełen podziwu.
– Ci alchemicy – podjął – tacy jak Awicenna, Roger Bacon, Lulle, Paracelsus, byli prawdziwymi, byli jedynymi uczonymi swojej epoki. Dokonywali zdumiewających odkryć. Dlaczego Saknussemm nie miałby ukryć w tym niezrozumiałym kryptogramie jakiegoś zaskakującego wynalazku? Musiało tak być. Na pewno tak było.
Ta hipoteza rozpaliła wyobraźnię profesora.
– Zapewne – ośmieliłem się wtrącić – ale dlaczego ten uczony miałby zatajać swoje rewelacyjne odkrycie? Jaki w tym interes?
– Jaki interes? Jaki interes? Alboż ja wiem. Wszak Galileusz zrobił toż samo z Saturnem. Zresztą zobaczymy; dojdę tajemnicy tego dokumentu. Nie przyjmę pokarmu, snu nie zażyję, dopóki nie zbadam całej prawdy!
– Oh! – pomyślałem.
– I ty ze mną Axelu – dodał.
– O do licha! – szepnąłem – nie źle się przynajmniej stało, żem dziś zjadł obiad za dwóch.
– A najprzód – rzekł stryj – musimy znaleźć klucz do tych liter, to nie musi być trudno.
Na te wyrazy podniosłem głowę, wytężając całą mą uwagę. Stryj mówił dalej.
– Tak, powiem nawet że nic łatwiejszego. Dokument ten zawiera sto trzydzieści dwie liter, z których siedmdziesiąt dziewięć spółgłosek a pięćdziesiąt trzy samogłoski. Według takiegoż samego prawie stosunku formowały się wyrazy języków południowych, kiedy tymczasem narzecza północne są nieskończenie obfitsze w spółgłoski. Chodzi tu więc widocznie o jeden z języków południowych.
Wnioski te były bardzo słuszne.
– Ale jakiż jest ten język? Saknussemm był człowiekiem uczonym; jeżeli nie pisał w swym rodzinnym języku, to musiał wybrać język najpowszechniej znany w XVI-ym wieku, język uczonych… łacinę. Jeśli się mylę, to popróbuję jeszcze hiszpańskiego, francuzkiego, włoskiego, greckiego i hebrajskiego. Lecz uczeni XVI-go wieku pisywali zwykle po łacinie. Mam więc prawo powiedzieć a priori; ??? innego jak łacina.
(Uwaga: w tym miejscu brak jest treści stron 18 i 19)
K m a m i a
o c r o ł ü
c i d j a b
h ę z a G e
a b o m r n
– Dobrze – powiedział profesor nie czytając – teraz ułóż te litery w linie poziome.
Napisałem jak stryj kazał i utworzył się frazes taki:
Kmamia ocrolü cidjab hęzaGe abomrn
– Doskonale – zawołał p. Lidenbrock wyrywając mi papier z ręki – oto już teraz jest podobne do naszego starego dokumentu; samogłoski pomieszane są ze spółgłoskami w jednakim nieładzie, są nawet i duże początkowe litery w środku wyrazów, zupełnie tak samo jak na pargaminie Saknussemma.
Wszystkie te uwagi zdawały mi się bardzo dowcipnemi i rozsądnemi.
– Otóż – rzekł stryj, zwracając się wprost do mnie – chcąc przeczytać zdanie któreś napisał, muszę brać kolejno litery każdego wyrazu; najprzód pierwsze, następnie drugie, trzecie i tak dalej.
I to mówiąc, stryj z niemałem swojem, a większem jeszcze mojem zadziwieniem, przeczytał:
Kocham cię bardzo moja miła Graüben.
– Co? Co? – zawołał profesor.
Tak, niechcący doprawdy, sam nie wiedząc co robię, napisałem ten frazes kompromitujący.
– Ah! ty kochasz Graüben! – powiedział stryj tonem prawdziwego opiekuna.
– Tak… Nie… – bełkotałem.
– Ah! ty kochasz Graüben – powtórzył machinalnie. – A więc, popróbujmy zastosować mój pomysł do pargaminu Saknussemma.
I powróciwszy do badań nad absorbującym całą myśl przedmiotem, zapomniał o moich nierozsądnych wyrazach. Mówię nierozsądnych, bo takiemi wydać się one musiały koniecznie uczonemu profesorowi, któremu całkiem obce były historye sercowe. Na szczęście jednak, zbyt silne zajęcie się dokumentem zatarło wszystko.
Profesor Lidenbrock z pałającym wzrokiem, drżącemi rękami pochwycił pargamin i z konwulsyjną niecierpliwością zaczął go badać na wszystkie sposoby. Nareszcie odchrząknął silnie i głosem podniesionym dyktował mi prędko litery porządkiem wyżej wskazanym, to jest najprzód pierwszą każdego wyrazu, następnie drugą, i tak dalej! Z tego utworzyła się gmatwanina następująca:
mmessunka SernA, icefdo K. segnitta murtn eceriserrete, rotawsadua, ednecsssadue lacartniiilu Iisratrac Sarbmut abilendmek meretarcsiluco Yslef fenSnJ.
Przyznam się, że pod koniec tej bazgraniny byłem już zupełnie zmęczony; litery dyktowane jedna po drugiej, nie łączyły się w żaden sens zrozumiały i nużyły mój umysł. Czekałem z największą niecierpliwością, czy wargi uczonego profesora nie wygłoszą z tego chaosu jakiego poważnego zdania, w pięknej wyrażonego łacinie.
Lecz któżby się mógł spodziewać! Profesor zniecierpliwiony palnął w stół pięścią, aż się kałamarz wywrócił, a stół cały zalany został atramentem. Mnie pióro wypadło z ręki.
– To nie tak! – wrzasnął stryj – w tem niema sensu.
Potem porwał kapelusz, jak kula wybiegł z gabinetu, i wypadł na Königstrasse, uciekając co sił, jakby go kto gonił.