Rozdział III Podróż do środka Ziemi
Rozdział IV
Juliusz Verne
Rozdział V

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Co? poszedł? – zawołała Marta, przybiegając na hałas sprawiony trzaśnięciem furtki tak silnem, że aż się zatrząsł dom cały.

– A tak, poszedł – odrzekłem.

– A obiad?

– Nie będzie zapewne jadł obiadu.

– To i kolacya przepadła?

– Może być, że i bez kolacyi spać się położy.

– A jakże to być może – zawołała staruszka załamując ręce.

– Tak jest, poczciwa Marto; ani on, ani nikt w całym domu nic jeść nie będzie, dopóki stryj mój nie doczyta się pewnej bazgraniny, która według mnie, jest niepodobna do wyczytania. Tak mi przynajmniej oświadczył przed chwilą,.

– O Jezu! a toż my pomrzemy tym sposobem z głodu.

Byłem w głębi duszy przekonany, że z takim jak mój stryj człowiekiem, rzecz to była do prawdy bardzo podobna.

Staruszka naprawdę zastraszona, powróciła do kuchni z głośnym płaczem.

Gdym sam pozostał, przyszło mi naprzód na myśl, aby iść do Graüben i wszystko jej powiedzieć; ale jakżeż wyjść z domu! Profesor mógł powrócić co chwila – a gdyby mnie zapotrzebował? Może zechce na nowo rozpocząć tę robotę logogryficzną, którejby się może i sam stary Edyp nie podjął.

Najrozsądniej więc było pozostać w domu i czekać. Właśnie też pewien mineralog z Besançon nadesłał nam niedawno kolekcyę geodów krzemieniowych, którą potrzeba było uporządkować; wziąłem się więc do roboty.

Zatrudnienie to jednak nie mogło mnie zająć całkowicie; wciąż chodziła mi po głowie ta dziwna sprawa starego dokumentu. Czułem się cały rozpalony i zgorączkowany, jakieś złowrogie przeczucie owładnęło umysł mój cały.

Po godzinnej prawie pracy, przyprowadziłem geody do zupełnego porządku, a nie mając co lepszego do roboty, zasiadłem w fotelu stryja z rękami założonemi i głową zwieszoną. Zapaliłem następnie fajkę, przypatrując się niedbale i bezmyślnie prawie kółkom dymu z niej wychodzącym. Przysłuchiwałem się bacznie, czy kto nie nadchodzi – lecz nie. Przemyśliwałem nad tem, gdzie mógł być w tej chwili profesor? w jakiem do domu powróci usposobieniu? I tak dumając, machinalnie wziąłem do ręki papier, na którym z podyktowania stryja, sam napisałem ową niezrozumiałą zagadkową seryę liter, bezładnie rozrzuconych i jeszcze raz zadałem sobie pytanie coby to znaczyć miało?

Zacząłem przestawiać litery w rozmaity sposób, dochodząc skwapliwie, czy nie dadzą się z nich utworzyć jakie wyrazy – ale ani sposób. Czy je brać po dwie, po trzy, lub po pięć i sześć naraz, wszystko to jedno: zawsze wypadnie coś niezrozumiałego; wprawdzie czternasta, piętnasta i szesnasta, litery razem wzięte, składały się na angielski wyraz „ice” – ośmdziesiąta czwarta, ośmdziesiąta piąta i ośmdziesiąta szósta formowały wyraz „sir” – nareszcie w środku całego napisu i na trzecim wierszu doszedłem do ułożenia łacińskich wyrazów „rota” – „mutabile” – „ira” – „nec” – „atra”.

– Do licha – pomyślałem – z tych ostatnich wyrazów możnaby wnosić, że mój stryj nie mylił się co do języka, w jakim dokument mógł być napisany; a nawet na czwartym wierszu napotkałem wyraz „luco” który się tłomaczy przez „gaj święty”. Lecz znowu na trzecim wierszu doczytać się można wyrazu „tabiled” formy zupełnie hebrajskiej; na ostatnim zaś dostrzegłem wyrazy „mer” – ,,arc” – „mére” pochodzenia czysto francuzkiego.

Doprawdy, można było rozum stracić. Cztery języki różne, w jednym głupim frazesie kilkowierszowym! Jakiż mógł być związek pomiędzy wyrazami „lód, pan, gniew, okrutny, gaj śnięty, zmienny, morze, łuk, matka”. – Dałoby się tu wprawdzie pokombinować morze z lodem, a w dokumencie pisanym po islandzku, nicby nie było dziwnego że jest mowa o morzu lodowem; lecz z tego dojść znaczenia reszty kryptogramu, to nie tak łatwo doprawdy.

Walczyłem przeto z trudnością nieprzełamaną prawie; w głowie mi się zawracało, wzrok miałem wytężony na papier złowrogi, leżący przedemną; sto trzydzieści dwie liter tańcowały mi przed oczyma, grupując się w najrozmaitsze pozy i kółka. Byłem pod wpływem jakiejś halucynacyi; tchu mi brakło widocznie, potrzebowałem trochę powietrza. Obracałem papier na wszystkie strony, nagle od końca samego wpadły mi w oko dwa wyrazy łacińskie zupełnie zrozumiałe, a mianowicie „crataerem” i „terrestre”.

Umysł mój rozjaśnił się niespodzianie; była to dla mnie wskazówka do dojścia prawdy – słowem znalazłem klucz tej zagadki. Cały dokument dał się odczytać płynnie, zaczynając od końca ku początkowi, przy ułożeniu liter jakie ostatnio otrzymaliśmy. Wszystkie dowcipne kombinacye kochanego mojego profesora, od razu się urzeczywistniały – nie omylił się także i co do języka, bo na prawdę była to łacina; ja zaś do tego tylko przyznać się mogę, że traf pomyślny naprowadził mnie na dobrą drogę. Tak jednakże w pierwszej chwili byłem wzruszony i odurzony mym wynalazkiem, że w oczach mi się zaćmiło i przez kilka minut nic widzieć nie byłem w stanie. Nareszcie uspokoiwszy się nieco, przeszedłem dwa razy pokój naokoło, wypiłem szklankę wody i z całą zimną krwią, na jaką zdobyć się mogłem, zasiadłem w poważnym fotelu, pochyliłem się nad papierem na stole rozłożonym, a wskazując sobie palcem litera po literze, jednym tchem prawie wyczytałem całość.

Czułem, jak zimny dreszcz przechodził mi po wszystkich członkach; strach mnie ogarnął okrutny. Dowiedziałem się bowiem, że był człowiek, który miał odwagę dostać się aż…

– Ah! – zawołałem skacząc do góry – o nie! nie! mój stryj się nie dowie. Jeszczeby tego tylko brakło, aby i jemu zachciało się próbować podobnej podróży. Taki jak on geolog zapalony – a! nie dałby sobie przeperswadować, pojechałby niezawodnie i mnieby zabrał ze sobą, to więcej jak pewno; a z tej szalonej wycieczki nigdybyśmy już, nigdy nie powrócili.

Byłem przez chwilę w trudnem do opisania rozstrojeniu.

– Nie, nie! nic z tego – krzyknąłem z energią – ponieważ mogę niedopuścić podobnej myśli do mego tyrana, uczynię to niezawodnie i wolę zaraz zniszczyć ten nieszczęsny świstek, aby on sam nie wpadł przypadkiem na myśl, która mnie do odczytania dokumentu doprowadziła.

Na kominku dogorywał ogień; schwyciłem papier przezemnie zapisany, i rękopism Saknussemm’a i już niecierpliwą, a zdecydowaną ręką miałem wszystko rzucić na rozpalone węgle, gdy nagle drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł mój stryj.