Rozdział VII Podróż do środka Ziemi
Rozdział VIII
Juliusz Verne
Rozdział IX

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Altona, prawdziwe przedmieście Hamburga, jest zarazem główną stacyą drogi żelaznej do Kiel idącej, która tym razem miała nas dostawić na wybrzeże Bełtów. Po upływie dwudziestu minut, znajdowaliśmy się już na terytoryum Holsztyńskiem.

O godzinie 6 i pół powóz zatrzymał się przed stacyą drogi żelaznej. Zaczęto wypakowywać i znosić liczne paki mego stryja, a po zważeniu i wyekspedyowania onych do wielkiego brankardu, o siódmej, lokomotywa zagwizdała przeciągle i ruszyła w drogę. Siedziałem naprzeciw stryja pogrążony w dumaniu.

„Byłżem zrezygnowany?… nie jeszcze, ale szybki ruch jazdy, świeże powietrze i coraz zmieniające się widoki, oprzytomniły mię cokolwiek.

Profesor niecierpliwił się widocznie na zbyt powolny bieg lokomotywy. Para za słabym i za powolnym jeszcze dla niego była motorem. Tak siedzieliśmy długo nic do siebie nie mówiąc. Stryj starannie przejrzał raz jeszcze wszystkie swoje kieszenie i wypakowaną różnemi drobiazgami torbę podróżną. Zadowolenie panujące na jego twarzy przy tej czynności, dowodnie przekonywało mnie, że nic mu nie brak do spełnienia wielkich jego zamiarów.

Pomiędzy wielu innemi rzeczami, profesor ściskał w kieszeni starannie złożony urkusz papieru, noszący nagłówek konsulatu duńskiego, z podpisem pana Chri-stiensen konsula w Hamburgu i osobistego przyjaciela mego stryja. Pismo to miało w Kopenhadze ułatwić otrzymanie listów polecających do gubernatora Islandyi.

Dostrzegłem także ów sławny dokument Saknussemma, zakopany w najtajniejszą skrytkę ogromnego pugilaresu. Preklinałem go w głębi duszy, lecz jednocześnie dla rozrywki przypatrywałem się pilnie okolicy, przez którą przejeżdżaliśmy. W ogóle kraj nieciekawy. Długi szereg płaszczyzn jednostajnych błotnistych i dość żyznych. Nie miałem jednak czasu znudzić się tą jednostajnością widoku, bo w trzy godziny od chwili naszego wyjazdu, pociąg zatrzymał się w Kiel, od którego już tylko dwa kroki do morza.

Pakunki nasze zapisane były do Kopenhagi, nie było więc potrzeby zajmować się niemi; mimo to jednak, profesor śledził je troskliwem i niespokojnem okiem, przy przeładowywaniu na statek parowy.

Stryj w pośpiechu tak dobrze obliczył czas komunikacyi drogi żelaznej ze statkiem parowym, że został nam cały jeden dzień luźny. Steamer Elleonora odpływał dopiero na noc. Pana Lidenbrock febra z niecierpliwości trzęsła przez całe dziewięć godzin, sadził dyabłami, klął na czem świat stoi, złorzecząc niedbalstwu zarządów drogi żelaznej i komunikacyi wodnej.

Musiałem mu przyświadczać, co mnie stawiało w przykrem nieco położeniu; tymczasem profesorowi udało się złapać kapitana Elleonora; sądził że potrafi go zachęcie do przyśpieszenia chwili odjazdu. Niewruszony niedźwiedź morski ani sobie dał mówić o rozpaleniu ognia pod kotłem.

W Kiel tak samo jak wszędzie, trzeba dzień spędzić na czemś przecie. Tak tedy przechadzaliśmy się po zielonych wybrzeżach zatoki, w głębi której wznosi się maleńkie miasteczko, okolone gęsto zarastającemi lasami, które czynią je podobnem do gniazda wśród drzew zawieszonego; podziwialiśmy piękne okoliczne wille z domkami kąpielowemi, nad morzem rozrzuconemi – i tak wałęsając się, doczekaliśmy przecie owej nieszczęsnej dziesiątej godziny.

Kłęby dymu zaczęły wydobywać się z komina Elleonory; pomost drżał pod wrzeniem kotła, weszliśmy na pokład, gdzie nam wskazano dwa łóżka zawieszone w jedynej na całym statku kajucie.

O kwadrans na jedenastą odwiązano liny i statek wypłynął na ponure wody dużego Bełtu.

Noc była ciemna, lecz wiatr sprzyjał żegludze, z której pamiętam dotąd tylko ognie płonące gdzieś na wybrzeżach i latarnię morską, jaką widziałem – lecz gdzie, nie pomnę.

O siódmej rano wylądowaliśmy w Korsör, maleńkiej mieścinie położonej na zachodnim brzegu Zelandyi. Tam przesiedliśmy się znowu na kolej żelazną, która powiozła nas przez kraj nie mniej płaski od pól Holsztynu.

Znowu trzy godziny byliśmy w podróży do Kopenhagi. Stryj przez noc całą ani oka nie zmrużył; niecierpliwił się i zżymał, a nawet jak mi się zdaje, nogami usiłował popychać wagon do szybszego biegu. Nakoniec spostrzgłszy zdala przestrzeń wody morskiej – „Otóż i Sund” krzyknął z radością.

Po lewej stronie stał duży budynek, podobny do szpitala – i rzeczywiście, był to dom obłąkanych, jak nas objaśnił jeden z towarzyszy podróży.

– Ah! – pomyślałem sobie, otóż to zakład, w którym powinniśmy być zamknięci, a choć szpital był duży, nie pomieściłby jednak całego szaleństwa mojego ukochanego stryjaszka.

O dziesiątej rano stanęliśmy w Kopenhadze. Bagaże nasze pomieszczono w jakimś powozie i wraz z niemi zawieziono nas do hotelu pod Fenirem na Bred-Gade, co jednak zajęło nam przeszło pół godziny czasu, bo stacya drogi żelaznej położona jeat za miastem. Stryj ogarnąwszy się nieco, wyciągnął mnie ze sobą do miasta. Odźwierny hotelowy mówił po niemiecku i po angielsku, lecz profesor jako znakomity polyglotta zapytał go czystym duńskim językiem, i w temże samem narzeczu otrzymał odpowiedź informującą nas, gdzie jest Muzeum starożytności północnych.

Dyrektorem tego ciekawego zakładu, gdzie są nagromadzone rzadkie pamiątki, z których możnaby odtworzyć dzieje kraju z jego starożytną bronią kamienną, z jego czarami i klejnotami, był uczony profesor Thomson, przyjaciel osobisty konsula w Hamburgu.

Stryj miał do niego list gorąco nas polecający. Znaną jest rzeczą, iż uczeni nie bardzo chętnie przyjmują, jeden drugiego; tym jednak razem rzecz się miała wprost przeciwnie. P. Thomson, jako człowiek bardzo uczynny, serdecznie przyjął profesora Lidenbrock i jego synowca. Nie potrzebuję mówić, że projekt naszej podróży został tajemnicą dla szanownego dyrektora muzeum; oświadczyliśmy tylko, że jedziemy zwiedzić Islandyę przez prostą ciekawość.

P. Thomson oświadczył się z gotowością usłużenia nam w czem możność jego dozwalała; wyszliśmy przeto w jego towarzystwie nad brzeg morza, aby wyszukać jaki statek odpływający.

W tem jeszcze miałem nadzieję, że może nie znajdziemy sposobu dostania się na Islandyę – ale gdzie tam! Mała goeletta duńska Valkyrie, w d. 2 czerwca odpływała do Rejkjawik. Dowódca tego statku, kapitan Bjarne był właśnie na pokładzie; stryj mój z radością i zapałem rzucił się na swą nową ofiarę i ściskał biednemu człowiekowi ręce z taką serdecznością, że o mało mu palce w stawach nie popękały. Naiwny marynarz nie mógł zrozumieć powodów tak nadzwyczajnego uniesienia; sądził on, że podróż na Islandyę była rzeczą bardzo naturalną i uważał ją po prostu za spełnienie swego rzemiosła. Przeciwnie zaś profesor Lidenbrock zachwycony był jakby czemś niezwykłem. Zacny kapitan nie omieszkał skorzystać z entuzyazmu mojego stryja i kazał sobie dwa razy drożej niż zwykle zapłacić za podróż; lecz na to nie zważaliśmy wcale.

Kapitan Bjarne zgarnąwszy do kieszeni ładną sumkę, zapowiedział nam odjazd na siódmą godzinę ranną, we wtorek. Podziękowawszy panu Thomson za dobroć jego i trudy, powróciliśmy do hotelu pod Fenixem.

– Bogu dzięki! dobrze idzie, wybornie idzie – powtarzał stryj zacierając ręce z radością. – Co za szczęśliwe zdarzenie, żeśmy trafili na statek odpływający! Teraz zjedzmy śniadanie i chodźmy zwiedzić miasto.

Udaliśmy się na Kongens-Nye-Torw, obszerny lecz nieforemny plac, na którym stoi szyldwach i dwie wycelowane, ale nikogo nie zastraszające armaty. Niedaleko ztamtąd, w domu oznaczonym No 5, była „Restauracya francuska” którą utrzymywał kucharz, niejaki Vincent; znaleźliśmy tam posiłek dostateczny, za skromną opłatą czterech marek od osoby (około 4 1/2 złotego).

Potem z dziecięcą prawie radością, zacząłem przebiegać miasto; stryj dość chętnie mi towarzyszył, nie wiele wprawdzie zwracając uwagi na otaczające go przedmioty. Ja z ciekawością zapalonego turysty oglądałem skromny pałacyk królewski; piękny most rzucony na kanale przed samem muzeum, zabytek architektury XVII-go wieku; wspaniały grobowiec Thorwaldsena, niegodziwemi bazgraninami zamalowany, wewnątrz jednak mieszczący dzieła tego znakomitego rzeźbiarza; zgrabniutki zamek Rosenberg, wśród pięknego leżący parku; pyszny gmach giełdy, w stylu odrodzenia, którego dzwonnicę stanowią splecione ogony czterech smoków bronzowych; dalej na wałach, ogromne młyny, których skrzydła wyprężone, zdala wyglądają jak wydęte wiatrem żagle okrętu, na pełnem stojącego morzu. Tylko mi mojej Graübem nie dostawało do rozkosznej przechadzki po wybrzeżach zarośniętych bzem i wierzbą; lecz niestety! ona była daleko i nie wiedziałem czy ją kiedy jeszcze oglądać będę.

Tymczasem, chociaż stryj mój nie zachwycał się wcale temi czarującemi krajobrazami, uderzył go żywo widok pewnej dzwonnicy wznoszącej się na wyspie Amak, stanowiącej południowo zachodnią dzielnicę Kopenhagi.

Kazał mi iść w tę stronę. Wsiadłem z nim na mały statek parowy, utrzymujący komunikacyę na kanałach, i za chwilę wyładowaliśmy na wybrzeżu Dock Yard.

Przeszedłszy przez kilka ulic wązkich, na których galernicy ubrani w spodnie pół żółte, pół szare, pracowali pod nadzorem argusów uzbrojonych w groźne kije, przybyliśmy przed Vor Frelsers Kirk. Kościół ten nie zawierał nic osobliwego; ale co zwróciło uwagę profesora, to schody zewnętrzne kręcone w ślimaka, nie zakryte od góry niczem, a dochodzące od ziemi aż do samego szczytu.

– Idźmy na górę – rzekł mój stryj.

– Ależ… dostaniemy zawrotu głowy.

– Tem lepiej… powinniśmy się przyzwyczajać.

– Jednakże…

– Chodź, mówię ci, nie traćmy czasu.

Musiałem być posłusznym. Strażnik mieszkający po drugiej stronie ulicy dał nam klucz i ruszyliśmy na górę.

Stryj poprzedzał mię żwawym krokiem. Szedłem za nim nie bez obawy, bo nader byłem skłonny do zawrotu głowy. Nie miałem ani pewności orła, ani wytrwałości nerwów stryja.

Dopóki szliśmy po pierwszych kilku skrętach osłoniętych z zewnątrz, jeszcze było jako tako; ale po przejściu stu pięćdziesięciu stopni, uczułem powietrze owiewające mi twarz – stanęliśmy na platformie dzwonnicy. Tu zaczynały się schody napowietrzne, zabezpieczone tylko wątłą poręczą, a stopnie ich coraz to węższe, zdawały się wieść do nieskończoności.

– Nie! tu już nie zdołam iść – zawołałem.

– Cóż to? czy jesteś tchórzem? Na górę mi zaraz! – krzyknął nielitościwie profesor.

Musiałem iść za nim czepiając się czegoś co chwila. Świeże powietrze odurzało mię – zdawało mi się że dzwonnica chwieje się za podmuchem wiatru, nogi uginały się podemną; wspinałem się wyżej już na kolanach, już na brzuchu, zamykałem oczy. zdawało mi się, że lecę w przepaść.

Stryj co chwila pociągał mnie za kołnierz i tak doszliśmy aż do gałki wieżowej:

– Spójrz w dół – rzekł do mnie i patrz śmiało: musimy się oswoić z widokiem przepaści.

Musiałem otworzyć oczy. Widziałem domy spłaszczone i jakby zmiażdżone przy samej ziemi, pośród mgły dymów. Nad głową moją płynęły chmury bezładne, a skutkiem optycznego złudzenia, zdawały mi się nieruchomemi, podczas gdy dzwonnica, gałka, ja i mój stryj, pędziliśmy z fantastyczna szybkością, W oddali, z jednej strony rozciągała się zieleniejąca wioska, z drugiej morze odbijało w swych falach słoneczne promienie. Sund rozwijał się u kresu Elzeneru z kilkoma żaglowcami białemi jak skrzydła mewy, a w mgle zachodniej niknęły słabe zarysy szwedzkich wybrzeży. Cała ta ogromna przestrzeń wirowała przed mojemi oczyma.

– Jutro przyjdziemy tu znowu – rzekł mi profesor.

I rzeczywiście – przez pięć dni musiałem powtarzać to odurzające ćwiczenie; jakoż pomimo woli zrobiłem znakomity postęp w „kontemplacyach z wysoka.”