Rozdział VIII Podróż do środka Ziemi
Rozdział IX
Juliusz Verne
Rozdział X

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Nadszedł dzień odjazdu. Dniem przedtem, uprzejmy i łaskawy na nas p. Thomson, przyniósł nam listy polecające do hrabiego Trampe, gubernatora Islandyi, p. Pieturssona koadjutora biskupiego i p. Finsen burmistrza w Rejkjawik. W zamian stryj wyściskał go i wycałował na wszystkie boki.

Dnia 2-go czerwca o szóstej godzinie rano, nasze drogocenne bagaże przeniesione zostały na pokład Valkyrie. Kapitan zaprowadził nas do wązkiej i ciasnej kajuty.

– Czy dobry wiatr mamy? – zapytał stryj pana Bjarne.

– Wyborny – odpowiedział tenże – południowo-wschodni. Przepłyniemy Sund bez kłopotu, z rozpiętemi żaglami. I rzeczywiście, niedługo goeletta nasza wypłynęła na ogromny obszar wód cieśniny. W godzinę potem zaczęliśmy tracić z oczu stolicę Danii. W rozstrojeniu nerwowem zdawało mi się, że widzę cień Hamleta błądzący po legendowym tarasie. Lecz nic nie ukazywało się na starożytnych murach zamku, który obecnie służy za mieszkanie dla odźwiernego tej ogromnej cieśniny Sundu, przez którą rok rocznie przepływa piętnaście tysięcy okrętów różnej narodowości.

Zamek Krongborg znikł nam wkrótce we mgle, równie jak i wieża Helsinborg, wznosząca się na szwedzkiem wybrzeżu; goeletta podążała ku spienionym wałom Kattegatu.

Valkyrie była zgrabnym statkiem żaglowym; przewoziła ona do Rejkjawik to węgle, to sprzęty gospodarskie, to wyroby z gliny, to odzież wełnianą, lub nareszcie ładunek zboża. Pięciu Duńczyków znajdujących się na niej, wystarczającą byli załogą.

– Jak długo może trwać podróż nasza? – zapytał stryj kapitana.

– Z dziesięć dni – odpowiedział tenże – jeśli na Feroe nie znajdziemy ładunku zboża do zabrania.

– W każdym jednak razie zwłoka nie będzie zbyt długą?

– Nie, panie Lidenbrock! bądź spokojny, dojedziemy.

Pod wieczór goeletta przepłynęła przylądek Skagen, przez noc przebyła Skager-Rak, przeszła granice Norwegii na przylądku Lindness i wypłynęła na morze Północne.

W dwa dni potem, zapoznaliśmy się z brzegami Szkocyi przy wyżynach Peterheada i Valkyrie skierowała się ku wyspom Feroe, przepływając pomiędzy wyspami Orkadzkiemi i Seetlandzkiemi.

Wkrótce, spód naszego statku opłukiwać poczęły wody Atlantyku; walczyliśmy z przeciwnym wiatrem północnym i z wielką trudnością dopłynęliśmy do wysp Feroe. Dnia 8-go kapitan dostrzegł Myganness, jednę z wysp tego archipelagu, najbardziej na wschód wysuniętą, i odtąd już zaczął się stale kierować do przylądka Portland, leżącego na południowym brzegu Islandyi.

Po drodze nic nas nie spotkało nadzwyczajnego; dość dobrze znosiłem podróż morską, gdy przeciwnie stryj na wielkie swe zmartwienie i większy jeszcze wstyd, ciągle trapiony był tą chorobą, co mu przeszkadzało do pomówienia z kapitanem Bjarne o górze Sneffels, o sposobie dostania się na nią, o środkach przeniesienia naszych bagaży. Pomyślałem sobie w duszy, że zasłużył trochę na to.

Dnia 11-go przepłynęliśmy przylądek Portland; prześliczna pogoda pozwalała widzieć dokładnie Myrdals Yokul panujący nad tym przylądkiem. Przylądek składa się z ponurej a ogromnej całości, z przykremi pochyłościami i wznosi się zupełnie odosobniony na morskiem wybrzeżu.

Valkyrie płynąc w pewnej od brzegów odległości, kierowała się ku zachodowi, wśród niezliczonego mnóstwa rekinów i wielorybów. Wkrótce spostrzegliśmy ogromną skałę przedziurawioną, przez którą woda morska gwałtownie przelewała się w spienionych bałwanach. Wysepki Westman zdawały się wyglądać z Oceanu, jakby ziarnka skał porozrzucane na płynnej powierzchni. Goeletta nasza opłynęła zdala przylądek Reykjannes, tworzący zachodni brzeg Islandyi.

Stryj dla słabości nie mógł oglądać wszystkich tych cudów przyrody, tem więcej że nagle zerwała się burza, wśród której biedny nasz statek tłukł się przez czterdzieści ośm godzin, na bezustanne narażony niebezpieczeństwo; aż wreszcie po wyminięciu niebezpiecznych skał podwodnych przy Skagen, Valkyrie zarzuciła kotwicę w przystani Faxa, przed samą stolicą Islandyi.

Profesor wyszedł nareszcie ze swej kajuty, blady trochę i znękany, ale zawsze z zapałem w oczach i niezłomnem postanowieniem doprowadzenia do skutku swych wielkich ale dziwacznych zamysłów.

Ludność miejska, zawsze zainteresowana przybyciem okrętu i niecierpliwie na ładunek jego oczekująca, tłumnie zaległa brzeg zatoki.

Stryj z pośpiechem i bez żalu porzucił swe pływające więzienie, że nie powiem, swój szpital; lecz przed samem jeszcze wyjściem z goeletty poprowadził mnie na pomost i ztamtąd ukazał mi palcem wysoką górę o dwóch wierzchołkach pokrytych wiecznemi śniegami, rozpościerającą się na północ od zatoki.

– To jest Sneffels! – zawołał – Sneffels!

Potem, nakazawszy mi wyrazistym gestem milczenie, zeszedł ze mną do oczekującej na nas łodzi i w chwilę później deptaliśmy grunt Islandyi.

Na spotkanie nasze wyszedł zaraz człowiek jakiś miłej powierzchowności, przybrany w mundur generalski; był to gubernator wyspy, baron Trampe, we własnej swojej osobie. Profesor odgadł od razu z kim ma do czynienia; oddał mu listy jakie miał z Kopenhagi i zawiązała się pomiędzy niemi krótka, w duńskim języku prowadzona rozmowa, z której ani jednego słówka nie zrozumiałem. W rezultacie dowiedziałem się tylko, że pan gubernator chętnie ofiarował nam całą swą pomoc.

Również dobrego i uprzejmego przyjęcia doznaliśmy od burmistrza p. Finsen, który tak samo jak baron Trampe, cywilnym tylko był urzędnikiem, a jednak nosił mundur wojskowy.

Koadjutora biskupiego pana Pietursson nie zastaliśmy w domu, wyjechał bowiem na objazd swej prowincyi. Lecz za to poznaliśmy wybornego i wielce nam później użytecznego człowieka, p. Fridriksson, profesora nauk przyrodniczych przy miejscowej szkole w Rejkjawik. Uczony ten a bardziej skromny człowiek, mówił tylko po islandzku i po łacinie; do mnie odezwał się mową Horacego i od razu sercem całem przylgnąłem do tej jedynej istoty, z którą w całej Islandyi rozmówić się mogłem.

Zajmując sam trzy pokoje, dwa z nich nam chętnie ofiarował; i rzeczywiście rozpakowaliśmy się w nich z całemi naszemi bagażami, których objętość i mnogość niepomału intrygowała spokojnych mieszkańców Rejkjawiku.

– A cóż Axelu – rzekł stryj zacierając ręce z radością, – dobrze idzie mój chłopcze, dobrze idzie! Największe trudności już są usunięte i załatwione.

– Jakie największe trudności? – spytałem zdziwiony.

– A tak, największe!… bezwątpienia, bo już nam tylko pozostaje spuścić się do krateru.

– Tak biorąc rzeczy, masz słuszność stryju; tylko że spuściwszy się, trzeba będzie kiedyś wyjść ztamtąd znowu na wierzch.

– Oh! to mnie bynajmniej nie kłopocze! Ale nie mamy czasu do stracenia. Muszę iść najprzód do biblioteki, może się tam znajdzie jeszcze jaki rękopism Saknussemma, któryby mi nowych dostarczył objaśnień.

– A ja tymczasem pójdę zwiedzić miasto.

– Mnie to bardzo mało interesuje, bo mam przekonanie, że jeśli jest co ciekawego w Islandyi, to znajdzie się pod ziemią, a nie na ziemi.

Wyszedłszy z domu, zacząłem błądzić bezwiednie.

Zabłądzić na dwóch ulicach Rejkjawiku, nie było rzeczą tak łatwą: nie miałem więc potrzeby nikogo pytać o drogę, co wreszcie chyba gestami musiałabym uskutecznić i być nieraz na pomyłki narażonym.

Miasto zbudowane jest pomiędzy dwoma pagórkami, na gruncie nizkim i błotnistym. Z jednej strony zasłania je ogromna przestrzeń zastygłej lawy, lekką pochyłością ciągnącą się do morza – drugą stronę zalega obszerna przystań Faxa, od północy zasłonięta ogromną górą lodową Sneffels, w której Valkyrie sama jedna stała w tej chwili na kotwicy. Zazwyczaj, stoją tam staki strażnicze angielskie i francuskie, czuwające nad rybołóstwem, ale w tej chwili były po wschodniej stronie wyspy.

Najdłuższa ulica Rejkjawiku ciągnie się wzdłuż i równolegle do brzegu morskiego; tam mieszkają kupcy i handlarze, po największej części w chałupach drewnianych pionowo ustawionych. Druga ulica bardziej na zachód położona, dochodzi do niewielkiego jeziora; na niej znajdują się domy biskupa i innych osób, nie należących do stanu kupieckiego.

Przebiegłem prędko te smutne, ponure miejsca, aby co prędzej wydostać się na pole; ależ i tu nie weselszy widok przedstawił się oku memu. Licha, zwiędła zieloność, zamiast ożywionej natury, przypomina raczej wypłowiałą jakąś szmatę, rodząc leniwo skarłowaciałe gatunki niektórych jarzyn, jak kartofle, kapustę, sałatę i t, p.; gdzie niegdzie zabłąka się chorobliwy okaz gwoździka, smętnie wychylającego główkę do słońca. W środku drugiej ulicy, niehandlownej, napotkałem cmentarz obwiedziony wałem z ziemi ubitym. O kilka kroków dalej, stoi dom gubernatora, podobny trochę do ratusza w Hamburgu; dziwnie wygląda ten pałac, otoczony lichemi chatami Islandczyków.

Pomiędzy miastem i jeziorkiem wznosi się kościół w smaku protestanckim, zbudowany z wapienia, obficie przez wulkany wyrzucanego; silne wiatry zachodnie pozrywały z niego dachówkę, na wielkie zmartwienie wiernych.

Na sąsiednim wzgórku spostrzegłem szkołę, w której jak się później dowiedziałem, wykładano języki: hebrajski, angielski, francuski i duński. Przyznać muszę ze wstydem, że żadnego z tych czterech języków nie umiałem, i byłbym ostatnim z czterdziestu uczniów tego małego kollegium, gdzie wychowańcy sypiają w szafach na dwie dzielących się kondygnacje, i gdzie delikatniejsi udusiliby się pierwszej nocy.

W trzy godziny zwiedziłem nietylko miasto, ale i jego okolice. Ogólny pozór kraju jest bardzo smutny. Drzew prawie niema, wegetacja żadna; wszędzie tylko ślady skał wulkanicznych. Chaty Islandczyków sklecone z ziemi i torfu, ze ścianami na wewnątrz przechylonemi. Przy mieszkaniach ludzkich, z powodu ciągłego ich ogrzewania, a przeto i podniesionego stopnia ciepła, wegetacja trochę jest bujniejsza; i rzeczywiście, rośnie tam niezła trawa, którą starannie w porze sianokosów zbierają, na paszę dla wygłodniałego bydła domowego.

Podczas całej mej wycieczki, nie wielu napotykałem mieszkańców; powróciwszy na ulicę handlową, spostrzegłem większą część ludności zajętą suszeniem, soleniem i pakowaniem dorsza (ryba morska), który jest głównym artykułem handlu wywozowego. Mężczyźni silni są, ale niezgrabni; wszyscy prawie blondyni, z okiem niebieskiem, smętnem, załzawionem, jakby się skarżyć chcieli na to, że natura niesprawiedliwie postąpiła z nimi, umieszczając ich na krańcu koła podbiegunowego, gdzieby zaledwie plemię Eskimosów wyżyć mogło. Nigdy nie zdarzyło mi się spostrzedz uśmiechu na twarzy Islandczyka; śmieli się niekiedy, przez mimowolne ściągnięcie mięśni, ale nigdy nie uśmiechali.

Ubiór ich składa się z grubej sukmany, utkanej z wełny czarnego koloru, we wszystkich krajach półwyspu skandynawskiego znanej pod nazwiskiem „vadmel”, z kapelusza o szerokiem rondzie, spodni z czerwoną wypustką, i kawałka skóry na nogach mającej zastąpić obuwie.

Kobiety miłe chociaż o rysach smętnych i bez wyrazu; ubiór ich stanowi gorset i spódnica z vadmelu; dziewczęta na głowie noszą pewien rodzaj czapeczki z ciemnej tkaniny; mężatki obwiązują głowę chustkami kolorowemi, z białym płóciennym czubkiem u wierzchu.

Za powrotem do domku p. Fridriksson, zastałem już stryja rozmawiającego z uprzejmym naszym gospodarzem.