Podróż do środka Ziemi/14
←Rozdział XIII | Podróż do środka Ziemi Rozdział XIV Juliusz Verne |
Rozdział XV→ |
Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
|
Stapi jest miasteczkiem składającem się z trzydziestu chałup, zbudowanem na zastygłej lawie, w pośród niewielkiego fjordu opasanego ściany bazaltową. Wiadomo że bazalt jest skałą brunatną, ogniowego pochodzenia, która przyjmuje kształty regularne, często zadziwiające swym układem. Tu natura z geometryczną postępowała dokładnością i nieraz zdawaćby się mogło, że jak człowiek, robiła wymiary przy pomocy cyrkla i ekierki.
Słyszałem wiele o Drodze Olbrzymów w Irlandyi i Grocie Fingala na jednej z wysp Hebrydzkich, lecz przekonany jestem, że te nie mogą iść w porównanie z czarowną pięknością zjawiska, jakie w tej chwili miałem przed oczyma w Stapi.
Ściana fjordu o jakiej mówiliśmy powyżej i cały brzeg półwyspu, składały się z rzędu słupów prostopadłych, na 30 stóp wysokich. Słupy te proste i równe, podpierały archiwoltę ze słupów poziomych, tworzących po nad morzem jakby rodzaj półsklepienia, przez którego arkady woda morska przepływała z szumem spienionych bałwanów. Kilka większych odłamków bazaltowych oderwanych gwałtownością Oceanu, porozrzucanych tu i ówdzie, wyglądały jak szczątki świątyni starożytnej, ruiny wiecznie młode, na których czas żadnego śladu pozostawić nie zdoła.
Taką była ostatnia stacya naszej podróży na powierzchni ziemi. Hans prowadził nas z całą zręcznością i przezornością doświadczonego przewodnika, a myśl że i nadal z nami pozostanie, uspokajała mnie o los przyszłej naszej wycieczki pod ziemię.
Dom Rektora niczem nie różnił się od innych chat wieśniaczych; u drzwi jego spostrzegłem człowieka z młotkiem w ręku, opasanego skórzanym fartuchem, zabierającego się do kucia koni.
– Saellvertu – powitał go myśliwiec.
– God dag – odpowiedział kowal czystym duńskim językiem.
– Kyrkoherde – rzekł Hans do mego stryja.
– Rektor – powtórzył tenże. Zdaje się Axelu, że ten zacny człowiek jest rektorem tutejszej parafii.
Tymczasem przewodnik nasz opowiadał rektorowi o celu naszego przybycia; ten zawieszając na chwilę swą pracę, słuchał go uważnie, a nareszcie ochrypłym głosem wydał pewien rodzaj hasła, na które z chaty ukazała się zaraz jakaś ogromna Megera, przeszło trzy łokcie wzrostu mająca.
Obawiałem się aby nam nie przyszła ofiarować zwykłego przy powitaniu pocałunku islandzkiego, lecz nie uczyniła tego, a nawet uważałem, że w dom swój wprowadziła nas dość niechętnie.
Dano nam najgorszą w całem probostwie izbę: brudną, ciasną i cuchnącą; lecz trzeba było na tem poprzestać. Rektor bowiem jak widać, wyobrażenia nie miał o staroświeckiej gościnności. Co gorzej, w ciągu dnia przekonałem się, że mamy do czynienia z kowalem, rybakiem, strzelcem i cieślą, ale ani razu z duchownym. Prawda, że to był dzień powszedni – może być, iż w niedzielę tylko spełniał swe najgłówniejsze rzemiosło.
Nie chcę zresztą nic złego powiedzieć o tych biednych pastorach, którzy i tak w nędznem są położeniu: dostają oni od rządu duńskiego bagatelną jakąś płacę i część dziesięciny od swych parafian, co wszystko razem wziąwszy, nie wynosi i sześćdziesięciu marek (140 złp.). Dla tego też zmuszeni są pracować na opędzenie potrzeb życia, ale przy kuciu koni, łowieniu ryb i myśliwstwie, nabierają właściwych tym zajęciom manier, czego najlepszy dowód mieliśmy na naszym obecnym gospodarzu, który trącił strzelcem, rybakiem i kowalem naraz, a wieczorem dostrzegłem nawet, że wstrzemięźliwość nie zaliczała się bynajmniej do cnót przez niego praktykowanych.
Stryj zrozumiał od razu z kim ma do czynienia; zamiast uczonego i skromnego mędrca, znajdowaliśmy głupiego i ordynarnego chłopa – postanowiliśmy przeto opuścić coprędzej niegościnne progi i docierać już do celu naszej podróży, a nie zważając na utrudzenie, śród gór spędzić raczej dni kilka.
Zaraz więc nazajutrz po przybyciu do Stapi, wybraliśmy się w dalszą drogę; Hans wynajął trzech Islandczyków do przeniesienia naszych bagaży, bo koni brać było niepodobna, ale za przybyciem do krateru, ludzie ci mieli nas opuścić.
Przy tej sposobności stryj oświadczył Hansowi, że ma zamiar zwiedzić wulkan wygasły i dotrzeć tak daleko, jak tylko będzie można.
Hans najobojętniej odpowiedział na to prostem skinieniem głowy. Iść tu lub ówdzie, przebiegać po wierzchu swą wyspę, lub spuszczać się do wnętrza jej wulkanów, – wszystko mu to było jedno. Ja przyznam się, że znowu traciłem odwagę, w obec tak bliskiego spełnienia szalonego zamiaru. Ale ani myśleć było o refleksyach lub oporze – był na to czas w Hamburgu, ale nie u stóp góry Sneffels.
Jedna szczególniej myśl trapiła mnie okropnie, i nie dawała chwili spokoju: – Mamy się wdrapać na Sneffels i tam zwiedzić krater jej wulkanu, myślałem sobie: – wszystko to dobrze; inni to już robili przed nami i nie umarli od tego, ale nie na tem jeszcze koniec. Przypuszczam, że znajdziemy otwór przez który spuścimy się do wnętrza ziemi; przypuszczam, że ten przeklęty Saknussemm prawdę napisał w swojej pargaminowej bazgrocie – ależ w takim razie, możemy zabłądzić wśród licznych galeryi podziemnych. Co więcej, niema na to żadnego stanowczego dowodu, że wulkan ten wygasł zupełnie; któż mi zaręczy, że nie gotuje się tam nowy jaki wybuch? Bo jeśli ten potwór śpi od 1229 roku, to dlaczegóżby się nie miał teraz przebudzić? A w takim razie cóż się z nami stanie?
Doprawdy, było się nad czem seryo zastanowić; wybuch wulkanu spać mi nie dawał, a przyznam się, że ani trochę nie miałem ochoty być stopionym na lawę.
Nie mogąc się uspokoić w żaden sposób, postanowiłem nareszcie jak można najdelikatniej nasunąć tę myśl stryjowi, choćby tylko jako proste przypuszczenie, do prawdy niepodobne.
Gdy znalazłem stosowną do tego sposobność, wypowiedziałem com miał na sercu, przygotowany na burzę jaką mogłem przez to sprowadzić.
– Myślałem już o tem – odpowiedział mi stryj najspokojniej i najobojętniej w świecie. Już zaczynałem nabierać otuchy, już na chwilę myślałem, że przecie głos rozsądku trafi może nareszcie do przekonania tego zagorzalca… ale gdzie tam! – Myślałem o tem – zaczął znowu po chwili milczenia – od chwili przybycia do Stapi rozważałem tę ważną kwestyę, bo nie radbym działać lekkomyślnie.
– O zapewne, kochany stryju! – dorzuciłem z pośpiechem.
– Przez sześćset lat Sneffels milczał, może więc teraz się odezwać, to prawda. Ale z drugiej strony, każdy wybuch wulkanu poprzedzają aż nadto dobrze znane zjawiska, o które wypytywałem tutejszych mieszkańców, sam starannie grunt badałem… i mogę cię najuroczyściej zapewnić mój chłopcze, że wybuchu nie będzie.
Osłupiałem na takie dictum; nie było już o czem mówić więcej.
– Jeśli wątpisz o tem – mówił stryj dalej – chodź ze mną, a sam się przekonasz.
Bezwiednie byłem mu posłuszny. Wyszedłszy z probostwa, przez jednę z arkad ściany bazaltowej dostaliśmy się na czyste pole, jeśli tak nazwać można ogromne zbiorowisko materyi wulkanicznych; cała okolica zalaną była ogromnemi kamieniami bazaltowemi, granitowemi i skałami pyroxenitowemi.
Tu i ówdzie spostrzegałem dymy unoszące się w obłoki; to słupy białej pary, po islandzku zwane „reykir” pochodziły ze źródeł gorących, a gwałtownością swych wybuchów jawnie dowodziły wulkanicznej działalności gruntu, po którym stąpaliśmy. To bardziej mnie jeszcze utwierdzało w obawie i doprawdy, już miałem wybuchnąć… gdy stryj z najzimniejszą krwią, mówił dalej:
– Widzisz te dymy, Axelu: otóż one są najlepszym dowodem, że nie mamy powodu obawiać się wulkanu.
– Tego całkiem nie rozumiem.
– Wiadomo jest – rzekł profesor – że przed wybuchem dymy te i pary wzmagają się nagle, a późnej przez cały czas zjawiska zupełnie znikają; bo gazy elastyczne nie mając dostatecznej prężności, zwracają się do wulkanu, zamiast wychodzić przez szczeliny globu. Jeśli więc te pary ukazują się obecnie w stanie normalnym, jeśli nadto wiatry i deszcze peryodycznie po sobie następują, powietrze nie jest ociężałe i cisza złowroga nie zalega horyzontu, możesz być pewnym, że wulkan tak prędko nie wybuchnie.
– Ależ…
– Dość tych uwag! skoro nauka o czem wyrzekła, to niema już co mówić.
Powróciłem na probostwo ze spuszczonemi, jak to mówią uszami, niby to pokonany argumentami naukowemi. Jedyna jeszcze pozostała mi nadzieja, że może dla braku dostatecznej liczby galeryj, nie będziemy mogli zapuścić się bardzo głęboko w otwór wulkanu, na przekor wszystkim Saknussemmom całego świata.
Całą następną noc marzyłem o głębinach wnętrza ziemi, o ziejącej ogniem paszczy wulkanu… We śnie zdawało mi się, że zamieniony jestem na ułamek skały i przez wybuch krateru wyrzucony gdzieś daleko, w przestrzenie planetarne!…
Nazajutrz, to jest 23-go czerwca, Hans gotów do drogi, oczekiwał nas ze swymi towarzyszami, obładowanymi żywnością, narzędziami i różnemi przyborami naszej wycieczki. Zatrzymano dla nas dwa kije dobrze okute, dwie strzelby i dwie ładownice. Hans człowiek przezorny, do naszych manierek dodał jeszcze spory bukłak skórzany – tak, że mieliśmy zapas wody, przynajmniej na jaki tydzień.
O ósmej godzinie rano, szanowny Rektor i zacna jego małżonka oczekiwali nas przed drzwiami domu. Myślałby kto może, iż chcieli serdecznie pożegnać swych gości i rzucić na drogę życzenia szczęśliwej podróży?… Bynajmniej: chodziło im o zrealizowanie sążnistego rachunku, w którym wszystko słono było policzone – wszystko, aż do zgniłego powierza w brudnej izbie pastorskiej. Przezacna ta para zdarła nas jak szwajcarski oberżysta i bardzo drogo zapłacić sobie kazała za swą gościnność uprzejmą.
Stryj bez kwestyi zapłacił. Człowiek jadący do środka ziemi, nie mógł się targować o kilka rixdalerów!…
Po ukończeniu rachunków, Hans dał znak do ruszenia w drogę; w chwilę potem opuściliśmy Stapi.