Podróż do środka Ziemi/15
←Rozdział XIV | Podróż do środka Ziemi Rozdział XV Juliusz Verne |
Rozdział XVI→ |
Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
|
Góra Sneffels ma pięć tysięcy stóp wysokości; podwójnym ostrokręgiem zakończa ona szychtę trachytową, oddzielająca się od systemu geograficznego wyspy. Z punktu w którym byliśmy, nie można było widzieć tych dwóch wierzchołków, rysujących się na szarawem tle nieba; czoło olbrzyma ukazywało nam się okryte dużym całunem śniegu.
Postępowaliśmy rzędem jeden za drugim; Hans prowadził nas wązką ścieżką, po której dwóch ludzi obok siebie nie mogło postępować. Rozmowa była prawie niepodobną.
Poza ścianą bazaltową fjördu Stapi, najprzód napotkaliśmy grunt utworzony z osadów zielnych i włóknistych, osadów dawnej wegetacyi bagnisk półwyspu; massa tego materyału palnego, dotąd jeszcze nie eksploatowanego, wystarczyćby mogła na ogrzewanie całej ludności islandzkiej, przez ciąg najmniej jednego wieku; to obszerne torfowisko, w niektórych miejscach miało siedmdziesiąt stóp wysokości i przedstawiało kolejne pokłady szczątków zwęglonych i tufu pumeksowego.
Jako nieodrodny synowiec profesora Lidenbrocka, pomimo roztargnienia i złego humoru w jaki mnie wprowadzało całe to szalone przedsięwzięcie, z zajęciem oglądałem owe ciekawości mineralogiczne, tak obficie rozrzucone po tym obszernym gabinecie historyi naturalnej, i jednocześnie przypomniałem sobie całą historyę geologiczną Islandyi.
Interesująca ta wyspa, widocznie wyszła z głębi wód w epoce względnie świeżej, może być nawet że dotąd wznosi się ona ruchem nieznacznym. Jeśli tak jest, to początek jej możnaby tylko działaniu ognisk podziemnych przypisać, a w takim razie i teorya uczonego Humphry Davy i poważny dokument Arne Saknussemma i pretensye mojego stryja, jak dym rozwiaćby się koniecznie musiały. To przypuszczenie bardziej jeszcze zachęcało mnie do bliższego zbadania gruntu, w skutek czego byłem w stanie zdać sobie rachunek z następstwa fenomenów, jakie poprzedziły formacyę wyspy.
Islandya pozbawiona zupełnie gruntów osadowych, składa się jedynie z tufu wulkanicznego, to jest nagromadzenia kamieni i skał budowy dziurkowatej. Przed powstaniem na niej wulkanów, składała się ona z masy trapowej, zwolna wzniesionej ponad fale parciem sił środkowych. Ognie wewnętrzne jeszcze sobie naówczas nie wyrobiły wybuchu na zewnątrz.
Lecz następnie, od południowo-zachodniej do północno-zachodniej części wyspy, utworzyła się szeroka szczelina, przez którą zwolna przelało się całe ciasto trachytowe. Zjawisko spełniało się naówczas bez gwałtowności; otwór był znaczny, a materye stopione wyrzucone z wnętrza globu, spokojnie układały się w obszerne powierzchnie, lub masy wzgórkowate. W tej samej epoce ukazały się feldspaty, syenity i porfiry.
W skutek tego rozlania, zwiększyła się znacznie i obszerność wyspy i jej siła oporu. Łatwo sobie wyobrazić, jak ogromna ilość gazów elastycznych nagromadziła się w jej łonie, gdy po ostygnięciu skorupy trachytowej, zamknęły się wszystkie otwory. Nadeszła więc chwila takiego wzmożenia siły mechanicznej tych gazów, że podnosiły ciężką skorupę i wyżłobiły sobie wysokie otwory. Tak więc wulkan powstał z podniesienia skorupy, a krater z nagłego przedziurawienia wierzchołka wulkanu.
Wtedy po zjawiskach wybuchowych, nastąpiły i fenomena wulkaniczne; przez otwory nowo utworzone wydobywały się najprzód materye bazaltowe, których najpiękniejsze okazy właśnie mieliśmy przed sobą w tej chwili. Deptaliśmy po tych ciężkich szarych skałach, które wskutek stygnięcia pękały i rozpadały się na liczne słupy, o podstawie sześciokątnej. W oddaleniu widzieć się dawały w wielkiej liczbie ostrokręgi przypłaszczone, z których każdy przedtem był paszczą ogień ziejącą.
Po wyczerpnięciu wybuchów bazaltowych, wulkan którego siła wzmogła się, powiększona siłą kraterów wygasłych, wyrzucał z siebie lawę, tufy popiołowe i piany stopionego metalu, których długie strumienie rozlane po bokach, przypominały obfite sploty włosów.
Takie było następstwo fenomenów, które utworzyły Islandyę; wszystkie one powstały wskutek działania ogni podziemnych; tak więc masa wewnętrzna pozostawała ciągle w stanie płynu rozpalonego – i szaleństwem tylko nazwać można, myśl dostania się do środka ziemi.
Tak pocieszałem się wchodząc na górę Sneffels. Droga tymczasem stawała się coraz przykrzejsza, na każdym prawie kroku groziło niebezpieczeństwo – potrzeba było stąpać bardzo uważnie i ostrożnie.
Hans szedł spokojnie jakby po najgładszej drodze; niekiedy znikał nam z oczu na chwilę po za wielkiemi odłamami skał, i wtedy ostrem, przeciągłem gwizdnięciem, wskazywał nam kierunek drogi; to znowu czasem zatrzymywał się, podnosił kawał kamienia lub skały i ustawiał znaki, po którychbyśmy oryentować się mogli za powrotem. Chwalebna to była przezorność wprawdzie, lecz późniejsze wypadki uczyniły j bezużyteczną.
Po trzech godzinach męczącego pochodu, doszliśmy zaledwie do podstawy góry. Tu Hans dał znak wypoczynku: zasiedliśmy więc wszyscy do krótkiego posiłku. Stryj łykał jedzenie ogromnemi kawałami, byleby coprędzej ruszyć w drogę. Innego był zdania nasz powolny przewodnik, który oprócz posiłku, chciał jeszcze wypocząć – i rzeczywiście w godzinę dopiero potem wyruszyliśmy w dalszy pochód. Trzej Islandczycy, równie jak ich towarzysz milczący, jedli niewiele, a nie mówili ani słowa.
Zaczęliśmy tedy wchodzić na pochyłość góry Sneffels; wskutek optycznego złudzenia, dość zresztą zwykłego w górach, szczyt jej śnieżny wydawał mi się bardzo bliskim, a jednak ileż to godzin upłynęło, ileż trudów ponieśliśmy, zanim dostaliśmy się do niego. Kamienie żadnem spoidłem ziemnem, żadną roślinnością nie powiązane, staczały się z gwałtownością pod naszemi nogami, spadając z szumem i łoskotem gdzieś w bezdenną przepaść.
W niektórych miejscach, boki góry stanowiły z horyzontem kąt najmniej o trzydziestu sześciu stopniach; stryj szedł tuż przy mnie, nie tracąc mnie ani na chwilę z oka, i zawsze w razie potrzeby przybiegał do mnie z pożądaną pomocą; sam doskonale zachowywał równowagę, a Islandczycy, choć obładowani, wdrapywali się ze zręcznością zwykłą góralom.
Wierzchołek Sneffelsu tak był wysoki, że zdawało mi się, iż niepodobna będzie dojść do niego z tej strony, jeśli nie zmniejszy się kąt nachylenia. Na szczęście nasze, po godzinnym ciężkim trudzie, wśród rozległej masy śniegu trafiliśmy na rodzaj schodów, które nam ogromnie wejście na górę ułatwiły. Stopnie te uformowały się widocznie z potoku kamieni wyrzuconych przez wulkan, co po islandzku nazywa się „stina” – traf zrządził, iż położenie boków góry w tem miejscu było takie, że się na nich kamienie te zatrzymały – inaczej bowiem stoczyłyby się niezawodnie do morza i tam uformowały zapewne nową jaką wyspę. Cokolwiekbądź, naturalne te schody tak bardzo ułatwiły nam pochód i pośpiech, że gdym się na chwilę zatrzymał strudzony, zobaczyłem niezadługo moich towarzyszy w takiem oddaleniu, iż mi się wydali doprowadzeni do rozmiarów mikroskopijnych.
O siódmej wieczorem już przeszliśmy dwa tysiące stopni, po naszych schodach i dostaliśmy się na miejsce, w którem na wypukłości góry wspierał się właściwie ostrokrąg krateru.
Byliśmy już na wysokości dwóch tysięcy trzystu stóp nad powierzchnią morza; przeszliśmy już granicę wiecznych śniegów, która w Islandyi niezbyt jest wyniesioną, z powodu ciągłej wilgotności klimatu. Zimno było gwałtowne, silny wiatr dął bezustannie. Opadłem z sił zupełnie. Profesor dostrzegł, że nogi odmawiają mi posłuszeństwa i pomimo całej swej niecierpliwości, postanowił zatrzymać się na chwilę; w tym celu zawołał na przewodnika, który jednak postępując wciąż, potrząsnął tylko głową i krótko odpowiedział: Ofvanför.
– Trzeba iść jeszcze wyżej – wytłomaczył mi stryj.
Potem zapytał Hansa o powód jego odpowiedzi.
– Mistour – odrzekł przewodnik.
– Ja, mistour – powtórzył z trwogą jeden z Islandczyków.
– Co znaczy ten wyraz? – spytałem niespokojny.
– Patrz – rzekł profesor.
Zwróciłem oczy na płaszczyznę: ogromny słup kamieni pumexowych sproszkowanych, piasku i kurzu, wznosił się do góry wirując jak trąba powietrzna; wiatr popychał go w tę stronę góry, gdzieśmy się właśnie znajdowali; masa ta gwałtownie popychana, słońce nam na chwilę zasłoniła – prawie zupełna ciemność otoczyła nas dokoła. Za najmniejszem zboczeniem tej trąby, zostalibyśmy w wir porwani. I ten to właśnie fenomen, dość częsty na Islandyi, mianowicie gdy wiatr dmie od strony lodowisk, w krajowym języku zowie się mistouri.
– Hastigit, hastigit – wołał przewodnik.
Nie rozumiejąc nawet po duńsku. domyśliłem się że Hans wzywa nas, abyśmy za nim podążali co prędzej, sam zaś pospiesznie okrążał ostrokrąg krateru, liczne robiąc gzyzaki, widocznie dla ułatwienia biegu. Wkrótce słup rozbił się o górę, która się zatrzęsła a grad kamieni posypał się nagle jak przy wybuchu wulkanicznym. Bogu dzięki byliśmy już po przeciwnej stronie – żadne nie groziło nam niebezpieczeństwo; gdyby nie ostrożność naszego przewodnika, to ciała nasze zmiażdżone, rozszarpane w drobne cząstki, byłyby upadły gdzieś daleko jak jakiś nieznany meteor.
Hans twierdził, że nie bardzo jest bezpiecznie noc przepędzić w tem miejscu – posunęliśmy się przeto jeszcze naprzód: przejście pozostałych tysiąca pięciuset stóp zajęło blizko pięć godzin czasu, a kołując w różne gzygzaki nadłożyliśmy przeszło trzy mil (lieues) drogi. Nie byłem w stanie iść dalej, upadałem pod brzemieniem zimna i głodu; rozrzedzone nieco powietrze, nie wystarczało dla pluć moich wyczerpniętych.
Nareszcie, wśród najgłębszej ciemności, omackiem prawie doszliśmy do wierzchołka Sneffelsu o jedenastej godzinie wieczorem; a przed spuszczeniem się do krateru miałem czas nasycić się pysznym widokiem słońca o północy jaśniejącego, które rzucało blade swe promienie na uśpioną pod naszemi stopami wyspę.