Rozdział XXIV Podróż do środka Ziemi
Rozdział XXV
Juliusz Verne
Rozdział XXVI

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


W niedzielę zatem obudziłem się swobodniejszy nieco, nie naciskany potrzebą odjazdu natychmiastowego, a choć to było w głębi jakiejś podziemnej przepaści, nie bez przyjemności jednak myślałem o wypoczynku; zresztą oswoiłem się już ze stanem troglotydy. Nie marzyłem o słońcu, gwiazdach, księżycu, drzewach, domach, miastach, i innych rzeczach, tak niezbędnie potrzebnych dla mieszkańca padołu ziemskiego; w obecnem naszem położeniu, nie dbaliśmy o takie drobnostki.

Grota była jakby wielka sala; po jej granitowej posadzce płynął nasz wierny strumyk i tu już woda jego była do tyla ostudzoną, że dała się pić bez przykrości.

Po śniadaniu, profesor chciał poświęcić kilka godzin na uporządkowanie swoich notatek codziennych.

– Najprzód – rzekł – muszę się obliczyć dla dokładnego poznania w jakiem jesteśmy położeniu; za powrotem radbym nakreślić dokładną kartę naszej podróży.

– To byłoby bardzo ciekawe; czy tylko spostrzeżenia twe stryju są dokładne?

– Spodziewam się: z największą akuratnością notowałem kąty i pochyłości; jestem prawie pewny, że się nie mylę. Przekonajmy się najprzód gdzie jesteśmy. Weź busolę i uważaj kierunek jaki ona wskazuje.

Wziąłem narzędzie i po krótkimi rozpatrzeniu się rzekłem;

– Wschodnia ćwierć południo-wschodu.

– Dobrze – mówił profesor notując i robiąc zaraz na boku jakiś rachunek. Wnoszę z tego, że od punktu naszego wyjazdu, oddaliliśmy się już o siedmdziesiąt pięć mil.

– Więc podróżujemy obecnie pod Atlantykiem?

– Najzupełniej.

– W tej chwili może na nim ryczy straszna burza, a rozhukane nawałnice rozbijają boki jakiego nieszczęsnego okrętu.

– I to być może!

– Wieloryby biją swemi olbrzymiemi ogonami o ściany naszego wiezienia.

– Bądź spokojny Axelu, nie rozbiją go pewno. Lecz wróćmy do naszych rachunków. Znajdujemy się w tej chwili o ośmdziedziąt pięć mil na południo-wschód, od spodu góry Sneffels, a według poprzednich moich notat, przypuszczam że doszliśmy do głębokości szesnastu mil.

– Szesnastu mil! – zawołałem.

– Bezwątpienia!

– Ależ to jest granica dla grubości skorupy ziemskiej przez naukę oznaczona.

– Nie przeczę temu.

– I tu już, według praw podnoszenia się temperatury, powinnoby być tysiąc pięćset stopni gorąca.

– Powinnoby być, mój chłopcze.

– A w takim razie grunt musiałby stopnieć zupełnie.

– Widzisz jednak że tak nie jest, i że tym razem fakta jak zwykle, zadają fałsz teoryom.

– Muszę to przyznać, nie mniej wszakże jestem zdziwiony.

– Cóż pokazuje termometr?

– Dwadzieścia siedm stopni i sześć dziesiątych.

– Aby więc przeto uczeni mieli racyę, brakuje już tylko tysiąc czterysta siedmdziesiąt cztery stopnie i cztery dziesiąte. Widzisz więc, że stosunkowe podwyższenie się temperatury jest błędem, że Humphry Davy nie mylił się, że ja miałem słuszność wierzyć mu. Cóż masz na to do powiedzenia?

– Nic, zupełnie.

I w rzeczy samej nie miałem co odpowiedzieć, W żaden sposób wierzyć nie mogłem w zdanie Humphry Davy, przeciwnie, obstawałem przy teoryi ciepła wewnętrznego; chociaż w tej chwili działo się przeciwnie. Wolałem przypuszczać, że komin tego wulkanu wygasłego pokryty lśniącą powłoką lawy, nie przepuszczał gorąca przez jego ściany.

Lecz nie chcąc się uciekać do argumentów całkiem nowych, poprzestałem wprost na tem co było rzeczywiście.

– Mój stryju – rzekłem – wierzę w zupełną dokładność twoich rachunków, pozwól mi jednak wyprowadzić z nich jeden ważny wniosek.

– Słucham cię mój drogi.

– W punkcie na którym się obecnie znajdujemy, pod szerokością Islandyi, promień ziemski ma blisko tysiąc pięćset ośmdziesiąt trzy mil. Wszak prawda?

– Tysiąc pięćset ośmdziesiąt trzy i jedna trzecia – poprawił profesor.

– Przypuśćmy tysiąc sześćset mil, w cyfrach okrągłych. Otóż na rachunek takiej podróży, zrobiliśmy dopiero mil dwanaście.

– Tak jest, bez wątpienia.

– T to kosztem ośmdziesięciu pięciu mil odbytych po linii przekątnej.

– Masz słuszność zupełną.

– Na to potrzebowaliśmy około dwudziestu dni czasu.

– Temu nie przeczę.

– Otóż gdy szesnaście mil jest dopiero setną częścią promienia ziemskiego, to jeśli dalej iść będziemy w tym samym stosunku, na odbycie całej drogi potrzebować będziemy dwa tysiące dni, czyli prawie półszosta roku.

Profesor nic nie odpowiedział.

– Nie licząc już tego, że gdy pionowa, wynosząca mil szesnaście zyskuje się kosztem ośmdziesięciu mil odbytych poziomo, to uczyniłoby ośm tysięcy mil na południo-wschód, czyli że dawno już bylibyśmy wyszli przez jakikolwiek punkt obwodu, nie dosięgnąwszy środka!

– A niech licho porwie twoje rachunki i przypuszczenia – wrzasnął stryj z gniewem – na czemże to one są oparte? któż ci mówi, że to przejście nie prowadzi nas prosto do celu? Zresztą, ja miałem już przed sobą poprzednika. To co ja robię teraz, już kto inny dawniej zrobił, a co jemu się powiodło, to i mnie udać się musi koniecznie.

– Nie wątpię o tem, lecz przy tem wszystkiem wolno mi jest…

– Wolno ci jest milczeć, co będzie lepiej aniżeli takie brednie prawić.

Widziałem, że dawny stryj wraca w rozjątrzonego profesora; nie chcąc go zatem drażnić dłużej, wolałem zamilknąć.

– Teraz – rzekł stryj po chwili – zobacz co pokazuje manometr.

– Znaczne ciśnienie.

– Dobrze. Widzisz jednak, że spuszczając się powoli, przywykamy nieznacznie do tej zgęszczonej atmosfery i znosimy ją bez szkody dla zdrowia.

– A ból w uszach, jaki cierpimy?

– To nic, to bagatela której pozbędziesz się z łatwością, wciągając gwałtownie do płuc świeże z zewnątrz powietrze.

– Być może – odpowiedziałem, chcąc już skończyć rozmowę i nie sprzeciwiać się stryjowi. – Ja nawet doznaję pewnego rodzaju przyjemności z przebywania w tej atmosferze zgęszczonej. Czy uważasz stryju, z jakiem się tu głos rozlega natężeniem.

– Zapewne, głuchyby tu nawet mógł usłyszeć wszystkie dźwięki.

– I powietrze jak sądzę coraz gęstszem stawać się będzie.

– Zapewne, przynajmniej tak się zdaje według prawa, niedostatecznie jeszcze określonego; prawda, że i natężenie ciężkości zmniejszy się w miarę jak niżej schodzić będziemy. Wiesz zapewne, że na powierzchni ciężkość najwięcej czuć się daje, a w środku ziemi wszystkie przedmioty są tak lekkie, iż żadnej prawie nie mają wagi.

– Wiem o tem, ale powiedz mi stryju, czy nie skończy się na tem, że powietrze nabędzie takiej samej gęstości jaką ma woda.

– Zapewne, pod ciśnieniem siedmiuset dziesięciu atmosfer.

– A jeszcze niżej?

– Gęstość stopniowo się zwiększa.

– Jakżeż wtedy schodzić będziemy?

– A, to nakładziemy kamieni w nasze kieszenie.

– Doprawdy, stryju, masz odpowiedź na wszystko.

Nie śmiałem wkraczać dalej na pole hypotez, lękając się zaczepić o nową jaką trudność, któraby podrażniła profesora.

Widocznem było jednak, że powietrze pod ciśnieniem mogącem dojść do tysięcy atmosfer, mogło nareszcie przejść w stan stały, a wtedy przypuszczając nawet że ciała nasze mogłyby je wytrzymać, to i tak jeszcze musielibyśmy się zatrzymać, wbrew wszelkim na świecie rozumowaniom.

Nie odzywałem się jednak z temi argumentami, będąc pewnym, że stryj odpowiedziałby mi na nie znowu swoim Saknussemmem, który dla mnie żadnej nie miał wartości. Bo przypuściwszy nawet, że podróż uczonego Islandczyka nie była czystem zmyśleniem, to tak jeszcze w ostatnim razie możnaby zapytać: jakim sposobem Saknussemm mógł oznaczyć swe przybycie do środka ziemi, gdy w szesnastym wieku ani barometr, ani manometr nie były jeszcze wynalezione?

Uwagę tę zatrzymałem przy sobie, czekając co dalej będzie.

Reszta dnia przeszła na rachunkach i rozmowie. Przytakiwałem wciąż profesorowi, szczerze zazdroszcząc obojętności Hansowi, który nie badał ani skutków, ani przyczyn, lecz szedł ślepo gdzie go los prowadził.