Podróż do środka Ziemi/26
←Rozdział XXV | Podróż do środka Ziemi Rozdział XXVI Juliusz Verne |
Rozdział XXVII→ |
Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
|
Trzeba przyznać, że dotąd wszystko szło jak najlepiej i grzechem byłoby na los narzekać. Jeśli tak będzie dalej, możemy być prawie pewni dojścia do zamierzonego celu. A wtedy, cóż za sława! co za rozgłos naszych imion, któreby do wiekopomnej dojść musiały pamięci! Prawda, że marzyłem zupełnie à la Lidenbrock.
Mówię to seryo. Byłożby to skutkiem dziwnego towarzystwa, w jakiem się znajdowałem? Najprawdopodobniej.
W ciągu następnych dni naszej podróży, napotkaliśmy znacznych rozmiarów pochyłości, przez co o wiele posunęliśmy się w głąb, tak że w niektóre dnie, posuwaliśmy naszą drogę o półtorej do dwóch mil ku środkowi ziemi. W takich razach niebezpieczeństwo groziło nam niemałe, a zręczność Hansa i jego krew zimna, bardzo nam były użyteczne. Poczciwy Islandczyk z rzadką obojętnością przyjmował wszystkie wypadki i nastręczające się trudności, i jemu prawdziwie zawdzięczamy niejednokrotne uniknięcia niebezpieczeństwa, z jakiegobyśmy sami bez jego pomocy wyjść nie potrafili.
Małomówność jego codzień się prawie zwiększała, a nawet zdaje mi się, że i nas zarażał niemotą. Przedmioty zewnętrzne rzeczywiście na mózg oddziaływają. Kto się zamyka w czterech murach samotny, zapomni w końcu myśleć i mówić, jak liczne bywały tego przykłady. W ciągu następnych dwóch tygodni, od czasu ostatniej naszej rozmowy, nie zaszło nic godniejszego uwagi. Z tej epoki w pamięci mej pozostał jeden tylko, bardzo ważny wypadek, którego najdrobniejsze szczegóły dotąd mi żywo tkwią w pamięci.
Schodząc wciąż coraz niżej, 7 sierpnia doszliśmy do głębokości trzydziestu mil, co znaczy że nad głowami naszemi było trzydzieści mil skał oceanu, ziemi, miast i t. d. Musieliśmy wtedy być oddaleni o dwieście mil od Islandyi. Tego dnia pochyłość tej drogi nie była znaczna.
Szedłem naprzód, niosąc jeden z przyrządów Ruhmkorfa – drugi trzymał profesor. Po drodze przypatrywałem się bacznie pokładom granitu.
Jednym razem, obróciwszy się nagle po za siebie, spostrzegłem że jestem sam.
– Ah! – pomyślałem sobie – widać żem szedł za prędko, albo też towarzysze moi zatrzymali się po drodze. Trzeba się do nich wrócić; szczęściem, że droga nie jest bardzo górzysta.
Zacząłem powracać. Szedłem już tak z kwadrans może, nie napotkawszy nikogo. Wołam. Nikt nie odpowiada. Głos mój echa tylko powtarzały. Uczułem straszny niepokój – drzeszcz przechodził mi po ciele.
– Ah! trzeba się uspokoić – rzekłem na głos sam do siebie – pewny jestem że odszukam mych towarzyszy. Niema dwóch dróg, wracając wciąż spotkam ich niezawodnie.
Tak drapałem się pod górę przez jakie pół godziny, przysłuchując się bacznie czy mnie kto nie woła, a w tej atmosferze zgęszczonej, głos mógł do mnie dojść z bardzo daleka. Lecz nie, grobowe milczenie panowało w całem podziemiu.
Zatrzymałem się; nie mogłem uwierzyć jeszcze w to nagłe osamotnienie. Gdybym zabłądził tak, że nie mógłbym się spotkać ze stryjem i naszym przewodnikiem, śmierć czekała mnie niechybna.
– Przecież do licha, powtarzałem sobie – gdy niema tu żadnej innej drogi, to muszę spotkać się z nimi – trzeba tylko ciągle iść w górę. Czy tylko nie przyszło im na myśl wracać się także, gdy mnie nie widzieli przed sobą? Może zapomnieli, że szedłem naprzód? Ależ i w takim nawet razie dogonię ich, przyspieszając kroku. To nie może być inaczej.
Z niezupełnem przekonaniem wymawiałem te ostatnie wyrazy. Rozumowania powyższe zajęły mi dość długą chwilę czasu, trwoga mnie ogarnęła czy się nie spóźnię. Zacząłem bić się z myślami i przypominać sobie, czy tak było istotnie jak mi się w myśli przedstawiało – czy ja w rzeczy samej szedłem naprzód? Ależ tak: Hans postępował za mną, pamiętam to bardzo dobrze, a stryj z drugą latarnią na końcu. Zatrzymali się nawet przez chwilę, bo profesorowi spadał z pleców jego tłumoczek – i w tej zapewne chwili, tak nieuważnie od nich się oddaliłem.
– Zresztą – pomyślałem – mam pewny sposób niezabłądzenia, mam nić przewodnią, która mnie poprowadzi w tym labiryncie: nasz wierny strumyk nie da mi zgubić śladu drogi, on mnie doprowadzi do moich towarzyszy.
Tą ożywiony myślą, postanowiłem zaraz puścić się w drogę, pilnując wciąż biegu wody; błogosławiłem przezorność mego stryja, który nie dozwolił zatykać otworu w skale, gdyśmy wodę znaleźli; w tej chwili źródło to podwójnie mi się wydało drogiem, bo i życie mi uratowało, dając czem ugasić pragnienie; i wiodło mnie w tej chwili przez kręte drogi wewnątrz skorupy ziemskiej.
Byłem tak znękany i strudzony, że chciałem się orzeźwić kąpielą; ukląkłem przeto, chcąc zmaczać głowę w wodzie Hansbachu!
Boże mój! cóż za okropne przerażenie! stąpałem po suchym i chropowatym granicie. Strumień znikł z pod nóg moich!