Rozdział XXVI Podróż do środka Ziemi
Rozdział XXVII
Juliusz Verne
Rozdział XXVIII

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Nie jestem w stanie opisać mej rozpaczy, mowa ludzka za mało ma słów na wyrażenie uczuć, które miotały moją duszą. Byłem żywcem zakopany, z jedynym widokiem śmierci z głodu i pragnienia.

Rozpalone me ręce machinalnie szukały ochłody; macałem skalisty grunt, który mi się wydał tak wyschniętym.

Lecz jakim sposobem mogłem się oddalić od biegu strumienia? Teraz rozumieć zaczynałem, dla czego do ucha mego nie mógł dojść głos wołających mnie na mnie towarzyszy. Tak samo też, przy pierwszym kroku przezemnie postawionym na zmylonej drodze, nie spostrzegłem nieobecności strumienia. Widocznie stało się to w tem miejscu, gdzie galerya rozpadała się na dwa rozgałęzienia – w jedno z nich ja zaszedłem, drugiem popłynęła woda, wiodąc mych towarzyszy w nieznane głębiny.

Jak tu powrócić na dobrą drogę? Nogi moje nie zostawiały żadnych śladów na twardym granicie. Napróżno trudziłem głowę nad rozwiązaniem tego nieodgadnionego zadania. Całe moje położenie dawało się sprowadzić do jednego wyrazu: zgubiony!

Tak, zgubiony! zabłąkany w przepaściach niezmierzonych. Te trzydzieści mil skorupy ziemskiej całym swym ogromem ciężyły mi na barkach, wgniatały mnie w głębię ziemi!

Usiłowałem powrócić myślą do wspomnień z nad ziemi. Niewyraźnie już prawie stawał mi w pamięci Hamburg, domek na Königstrasse, moja biedna Graüben; wszystko to co kochałem, stawało mi jak mara przed zamglonym wzrokiem. Potem przy żywszej hallucynacyi cisnęły mi się jedne po drugich wypadki podróży: przybycie na Islandyę, p. Fridriksson, góra Sneffels. Nareszcie powiedziałem sobie stanowczo, że jeśli w obecnem mojem położeniu zachowam jeszcze jaką nadzieję, będzie to wyraźnym znakiem szaleństwa, zupełnej utraty rozumu!

Bo i rzeczywiście, jakaż siła ludzka mogła mnie wyprowadzić ztąd na powierzchnię ziemi? Kto mógł wskazać mi drogę na której spotkałbym się z moimi towarzyszami.

– Oh! stryju! – zawołałem w ostatniej rozpaczy.

Była to ostatnia wymówka, jaką zdołały wyrzucić me spieczone wargi – a z drugiej strony nie śmiałem też na niego narzekać, bo domyślałem się ile cierpieć musiał ten biedny człowiek, szukając mnie nadaremnie!

Widząc się tak pozbawionym wszelkiej ludzkiej pomocy, niezdolny sam sobie poradzić, zacząłem myśleć o pomocy z Nieba…Na myśl przyszły mi wspomnienia lat moich dziecięcych, matka której niewyraźny obraz rysował mi się w zamglonej przeszłości. Uciekłem się do modlitwy gorącej, serdecznej, nie tracąc nadziei, że mogę być jeszcze wysłuchanym od Boga, do którego się tak późno zwracałem.

Modlitwa uspokoiła mnie trochę, tak że mogłem zebrać myśli i obliczyć się ze wszystkiemi szansami obecnego mego położenia.

Żywności wystarczyć mi mogło na trzy dni, a wody miałem pełną flaszkę i blisko całą manierkę. Chodziło tylko o to, co przedsięwziąść, jak drogę dalszą pokierować – czy wracać w górę, czy iść głębiej przed siebie?

Zdawało mi się że wracać w górę koniecznie wypada, bo tym sposobem mogę trafić do naszego strumyka i do punktu w którym zmyliłem drogę, a ztamtąd łatwiejby się już było wydostać może i na wierzchołek Sneffelsu.

Czemuż o tem nie pomyślałem wprzódy! Zdawało się to być jedyną drogą ocalenia, i pewny byłem życia, skoro tylko odszukam bieg Hansbachu.

Tak zdecydowany, powstałem i przy pomocy kija zacząłem iść w górę; pochyłość była dość znaczna. Szedłem śmiało, jak człowiek zupełnie pewny swej drogi.

Tak idąc przez pół godziny, żadnej nigdzie nie napotkałem przeszkody. Jednakże uważając pilnie, spostrzegłem, że droga nie jest ta sama którą tu doszedłem, i że ona nie może mnie doprowadzić do celu. Jeszcze dalej się trochę posunąłem, aż doszedłem do jakiejś ogromnej skały, nie dozwalającej już żadnego przejścia.

Nie potrafię opisać mej rozpaczy; ostatnie moje nadzieje rozbiły się o tę twardą masę granitu.

Tak byłem zabłąkany w tym labiryncie, że utraciłem już nawet chęć do prób nowych. Trzeba było umierać, i to umierać śmiercią straszną, męczeńską. I rzecz dziwna – w tej chwili przyszło mi na myśl, że jeśli kiedy ciało moje skamieniałe odnajdą ludzie w głębokości trzydziestu mil pod ziemią, wypadek ten może wyrodzić bardzo ważne kwestye naukowe.

Usiłowałem mówić głośno, lecz same tylko chropowate dźwięki wydobywały się przez wargi spieczone; czułem się bardzo osłabionym.

Nieszczęście nigdy nie przychodzi samo; upadającemu pod brzemieniem prześladowania losu, nowe nagłe zagroziło niebezpieczeństwo: lampa upadła mi na ziemię i zepsuła się, a nie miałem sposobu naprawienia jej; światło zaczęło blednąc i gasnąć powoli.

Ze drżeniem śledziłem każdy błysk niknącego światełka. Na obu ścianach podziemia, w skutek migotania zaczęły się ukazywać ponure cienie; obawiałem się odwrócić oka na chwilę, aby nie stracić reszty światła, które konało powoli i już ciemności ogarniać mnie poczęły.

Na ziemi, wśród najciemniejszej nocy, światło nie ginie zupełnie, i jakkolwiek maleńkie, zawsze odbija się w siatce oka i dostrzeżone być może. Tu nic – ciemność zupełna, bezwarunkowa: ciemność w najrozciąglejszem znaczeniu tego wyrazu.

Straciłem głowę zupełnie, Zacząłem macać naokoło siebie, później biedz bez tchu, bez pamięci, gdziekolwiek, byłe nie stać w miejscu! Kaleczyłem się często o ostre występy skał; krew obficie płynęła mi po całej twarzy, połykałem ją jak napój najrozkoszniejszy; ryczałem dzikim głosem najokropniejszej rozpaczy, prosząc Boga, abym wśród tej wiecznej nocy mógł trafić na jaką skałę, o którąby się strzaskała znękana moja głowa.

Dokąd mnie wiódł ten bieg szalony? Nie wiem! to pamiętam tylko, że po kilku godzinach nadludzkiego wysilenia, wyczerpnąwszy resztę sił, upadłem na ziemię jak kawał drewna, bez czucia i pamięci.