Rozdział XXXIII Podróż do środka Ziemi
Rozdział XXXIV
Juliusz Verne
Rozdział XXXV

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Środa, 19 sierpnia. Na szczęście, wiatr silnie wiejący dozwolił nam oddalić się szybko od tego teatru zaciętej walki. Hans jest ciągle przy sterze; stryj powoli powraca do swojej niecierpliwości, na chwilę przerwanej wypadkami – patrzy na morze i zżyma się z gniewu.

Podróż nasza przybiera poprzedni charakter jednostajnej spokojności i przyznam się, że bynajmniej nie życzę sobie aby ją przerwały wrażenia podobne wczorajszym.

Czwartek, 20 sierpnia. Wiatr północny północno-wschodni, dość niejednostajny. Temperatura gorąca. Płyniemy z szybkością półczwartej mili na godzinę.

Około południa jakiś hałas słyszeć się daje w oddaleniu. Zaznaczam tu sam fakt, nie umiejąc go wytłomaczyć. Jestto coś jakby szmer bezustanny.

– Gdzieś daleko – rzekł profesor – jest widać jakaś skała, lub wysepka, o którą morze się rozbija.

Hans wdrapał się na wierzchołek masztu, lecz nic nie dostrzegł. Na oceanie nic nie widać, aż do samej linii horyzontu.

Trzy godziny tak mijają – szmer zdaje się pochodzić z oddalonego spadku wody. Gdym to powiedział stryjowi, ten potrząsnął głową; mam jednak przekonanie, że się nie mylę. Może dążymy do jakiej katarakty, która nas zapędzi gdzieś w przepaść niezgłębioną! Taki sposób schodzenia na dół, jako prędzej prowadzący do środka ziemi, może się podoba profesorowi, ale co do mnie…

Bódź co bądź, jest w odległości kilku mil od nas jakieś hałaśliwe zjawisko, bo i w tej chwili szmer daje się słyszeć wyraźniej i z większą gwałtownością. Nie wiem tylko zkąd on pochodzi – z nieba czy z oceanu?

Radbym zbadać i wzrokiem przeniknąć, nad nanad naszemi głowami w atmosferze zawieszone pary. Niebo jest spokojne; obłoki wysoko podniesione zdają się nieporuszonemi i giną przy natężeniu światła. Gdzieindziej przeto szukać wypada przyczyny tego zjawiska.

Zwróciłem oczy na horyzont czysty i żadną nie przesłonięty chmurką; widok jego ciągle jednostajny. Więc szmer ten chyba ze spadku jakiej katarakty pochodzi; może cały ten ocean pędzi gdzieś w przepaście nieznane i niezmierzone? Przyjemnąby to dla nas gotowało niespodziankę! Spojrzę na prąd wody… prawie żaden; próżna butelka którą rzuciłem na morze, pływa spokojnie wirem nie porwana.

Około czwartej godziny, Hans wdrapał się na sam wierzchołek masztu. Z tamtąd bystrem okiem przebiega łuk koła, jakie ocean opisuje przed naszą tratwą… Wzrok jego spoczął na jednym punkcie, a choć spokojna twarz Islandczyka żadnego nie wyraża wrażenia, jednak uważam iż patrzy bardzo badawczo.

– Dostrzegł coś – rzekł stryj nareszcie.

– I mnie się tak zdaje.

Hans spuścił się na dół, a wskazując ręką na południe rzekł:

Der nere!

– Tam niżej? – odpowiada stryj.

Schwyciwszy lunetę, patrzy uważnie przez jaką minutę może, która dla mnie wydała się wiekiem.

– Tak, tak! – zawołał nareszcie.

– Co tam widzisz stryju?

– Ogromny słup wody, wznoszący się po nad fale

– Czyżby znowu jaki potwór morski?

– Być może!

– A więc zwróćmy się bardziej na zachód, bo przecież nie wypada nam się narażać na powtórne spotkanie z przedpotopowemi mieszkańcami tego oceanu.

– Płyńmy naprzód! – odpowiedział stryj.

Zwracam się do Hansa – ten niewzruszony stoi pilnując swego rudla.

Jednakże, jeśli z odległości w jakiej się znajdujemy od tego potworu, a którą możnaby oznaczyć przynajmniej na mil dwanaście, tak wyraźnie widzimy słup wody wyrzucanej przez jego otwory nozdrzowe, to wnosić wypada, że on sam musi być wielkości nadzwyczajnej. Uciekać, byłoby tu postąpić według praw najzdrowszej logiki i przezorności. Ależ prawda – myśmy nie po przybyli tutaj, aby składać dowody rozsądku i przezorności!

Płyniemy więc naprzód. Im bliżej, tem słup wody staje się większym. Cóżto za potwór fatalny może w siebie nabierać tak ogromny zapas wody, i wciąż go w górę wyrzucać!…

O godzinie ósmej wieczorem byliśmy już tylko o dwie mile od potwora oddaleni; cielsko jego czarne i ogromne, jak wysepka jaka sterczy na morzu – a długość zdaje się dosięgać tysiąca sążni. Cóżto więc za wieloryb, którego nie przewidział Cuvier, Blumenbach, ani żaden z uczonych naturalistów? Stoi nieruchomo i jakby w uśpieniu; morze widać nie ma dość siły do poruszenia go z miejsca i tylko o boki jego rozbija swe bałwany.

Słup wody wznoszący się na pięćset stóp wysoko, spada w postaci kroplistego deszczu z szumem ogłuszającym. Jak szaleńce pędzimy ku tej strasznej massie, dla której na pokarm dzienny stu wielorybów byłoby za mało.

Strach mnie ogarnia. Nie chcę iść dalej! gotów jestem poprzecinać sznury żaglowe. Powstaję przeciw profesorowi, który mnie słuchać nie chce i wcale mi nie odpowiada.

Wtem Hans podnosi się, a ukazując palcem na punkt groźny, rzecze:

Holme!

– Wyspa! – krzyknął stryj.

– Wyspa! – powtórzyłem, wzruszając ramionami.

– A nic innego – odpowie profesor z głośnym i serdcznym śmiechem.

– Ależ ten słup wody?

Geyser – dorzucił Hans.

– Eh! niezawodnie geyser – rzekł stryj – geyser taki sam, jak ten który się na Islandyi znajduje[1].

Zrazu nie miałem ochoty przyznać, żem się tak grubo pomylił. Śmiesznie to trochę, wziąść wyspę za potwora morskiego; rzecz ta sama z siebie jest jednak zanadto widoczna, więc z pokorą przyznaję się do błędu.

W miarę zbliżaniu się, słup wody wytryskującej przybierał imponujące rozmiary. Wysepka do złudzenia naśladuje jakieś ogromne zwierzę, wznoszące łeb nad fale morskie przynajmniej na dziesięć sążni wysoko. Geyser, wyraz który Islandczycy wymawiają geysir i który znaczy „wściekłość”, majestatycznie wybucha, rzucając pod obłoki prawie, gruby promień wody z szumem daleko się rozlegającym, jakby w nim była skupiona cała siła wulkaniczna. Promienie światła elektrycznego mieszają się z wytryskiem, którego każda kropla odbija w sobie wszystkie kolory pryzmatu.

– Przybijmy do brzegu – zawołał profesor.

Lecz bardzo ostrożnie! trzeba unikać tej trąby wodnej, któraby w jednej chwili cały nasz ekwipaż zatopić mogła. Hans zręcznym manewrem potrafił nas doprowadzić do jednego z bezpiecznych krańców wyspy.

Wyskoczyłem na skałę, stryj za mną, a Hans pozostał na tratwie, niczego nie ciekawy, niczemu się nie dziwujący.

Stąpamy po granicie zmieszanym z tufem krzemionkowym; ziemia drży pod naszemi stopami, jak ściany kotła, w którym wre para do wysokiego stopnia rozgrzana. Zanurzyłem na płask termometr we wrzącą wodę geyseru; narzędzie wskazało sto sześćdziesiąt trzy stopnie ciepła.

A więc ta woda wypływa z jakiejś rozpalonej otchłani. To spostrzeżenie zaprzecza teoryi profesora Lidenbrocka.

– I w czemżeto – rzekł, gdym na to zwrócił jego uwagę – sprzeciwia się mej nauce?

– Tak… prawda… w niczem – wybaknąłem, widząc że mam do czynienia z wyraźnem szaleństwem i ogromną dozą uporu.

Niemniej wszakże wyznać muszę, że jak dotąd, wszystko nam sprzyja bardzo pomyślnie, a cała podróż odbywa się w nader szczęśliwych warunkach pod względem temperatury. Ale coś mi się zdaje, że prędzej czy później koniecznie dojść musimy do miejsca, w którem ciepło środkowe dosięga najwyższych granic i przewyższa wszystkie stopnic termometru.

– Da się to widzieć! – jestto odpowiedź profesora, który ochrzciwszy tę wysepkę wulkaniczną imieniem synowca, dał znak do odwrotu.

Przez kilka jeszcze minut ciekawie patrzyłem na geyser, którego wybuchy raz z większem, drugi raz z mniejszem wypadały natężeniem, co wszystko przypisywałem różnym stopniom ciśnienia gazów nagromadzonych w jego rezerwoarze.

Podczas naszego przystanku, Hans obejrzał i naprawił tratwę; odpłynęliśmy nareszcie, okalając urwiste skały od strony południowej.

Przed odjazdem obliczyłem i zanotowałem w moim dzienniczku przebytą dotąd odległość: wynosiła ona podług mojego rachunku, dwieście siedmdziesiąt mil morskich od Portu Grauben; znajdujemy się przeto o sześćset dwadzieścia mil od Islandyi, pod Anglią.


Przypisy tłumacza

edytuj
  1. Sławne źródło wytryskające, położono u stóp Hekli.