Podróż do środka Ziemi/35
←Rozdział XXXIV | Podróż do środka Ziemi Rozdział XXXV Juliusz Verne |
Rozdział XXXVI→ |
Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
|
Piątek, 21 sierpnia. Nazajutrz wspaniały geyser znikł nam z oczu. Wiatr dość silny szybko popychał naszą tratwę, tak że na znaczną odległość oddaliliśmy się od wyspy Axel.
Pogoda zapewne się zmieni, bo atmosfera przeciążona jest parami unoszącemi z sobą elektryczność, powstałą w skutek ewaporacyi wód słonych. Chmury widocznie opadają, przybierając coraz wyraźniej barwę oliwkową; promienie elektryczne zaledwie przebić się mogą przez ciemną zasłonę, zapuszczoną na widownię świeżej walki rozhukanych żywiołów.
Czułem się szczególniej wzruszonym i niespokojnym, jak to zwykle bywa przed każdą burzą. Chmury formy zaokrąglonej (cumulus) nagromadzone od strony południa, ponury przedstawiają widok. Mają tę „nielitościwą” powierzchowność, jaką zauważałem często przed rozpoczęciem burzy. Powietrze jest ciężkie, morze spokojne.
Zdaleka chmury wyglądają jak ogromne paki bawełny, w malowniczym rozrzucone nieporządku; lecz pomału nadymają się i rosną, a liczba ich się zmniejsza. Ciężkość ich jest tak wielka, że nie mogą oderwać się od horyzontu; silniejszy powiew wiatru rozprasza je powoli – potem znowu skupiają się zaciemniają i zbijają w jednę straszną warstwę, na której błyska od czasu do czasu migotliwe światełko, ginące zaraz wśród ponurej massy szarych obłoków.
Widocznie atmosfera nasycona jest płynem elektrycznym; obawiam się burzy – włosy mi powstają na głowie, jak za dotknięciem iskry elektrycznej. Jestem przekonany, że gdyby mnie dotknął teraz który z moich towarzyszy, doznałby silnego wstrząśnienia.
O dziesiątej godzinie rano symptomata burzy jawniej się zaczęły okazywać; wiatr przycichł na chwilę, jakby chcąc nabrać tchu: obłoki wyglądają niby olbrzymia paszcza, w którą gromadzą się uragany. Wolałbym nie wierzyć w te pogróżki nieba, a jednak nie mogę nie mówić sam do siebie:
„Otóż i będziemy mieli burzę!”
Profesor w okropnym jest humorze; zżyma się ze złości, patrząc na tę nieskończoną przestrzeń wody.
– Będziemy mieli burzę – powiedziałem wskazując ręką horyzont – chmury wiszą w powietrzu, brzemienne deszczem i gromami.
Stryj wzruszył ramionami. Milczenie ogólne. Wiatr ucichł. Cała natura jakby zamarła. na wierzchołku masztu widzę już połyskujące płomyczki świętego Elma, a żagiel wisi posępnie skręcony w gęste fałdy; tratwa nasza stoi nieporuszona w pośrodku gładkiego i spokojnego morza. Lecz jeżeli nie płyniemy, na cóż nam to płótno, które za nastaniem burzy, zgubę tylko nasza przyśpieszyć może?
– Jabym sądził, że lepiej opuścić maszt i zwinąć żagiel; sama przezorność to nakazuje.
– Nie! do stu tysięcy dyabłów! nie, nie, i po milion razy, nie! Niecił nas wiatr porwie i uniesie gdzie zechce, niech burza pędzi nas najdalej, niech się co chce stanie, bylebym ujrzał nareszcie skały nadbrzeżne, choćby się nawet o nie tratwa nasza miała rozbić na tysiące kawałków…
Jeszcze nie skończył mówić, gdy nagle zmienił się widok horyzontu południowego; chmury przepełnione wodą lunęły gwałtownym i ulewnym deszczem, w powietrzu zerwał się straszny huragan; morze z łoskotem toczy bałwany rozhukane, zmrok większy jeszcze zapada – nic już prawie nie widzę.
Tratwa nasza skacze, rzucana wzburzonemi falami. Stryj nie mogąc ustać na pomoście, konwulsyjnie uchwycił za koniec sznura i trzyma go mocno, z szaloną radością przypatrując się walce wzburzonych żywiołów.
Hans nie poruszył się ze swego miejsca. Huragan rozrzucił mu po twarzy długie sploty włosów, co nadaje dziwny wyraz jego fizyonomii; wygląda jak człowiek jakiś przedpotopowy, współczesny ichtyosaura i megatherium.
Maszt oparł się gwałtowności burzy, lecz żagiel wydęty jest jak bańka, pęknąć w każdej chwili gotowa. Tratwa pędzi z gwałtownością, której obliczyć nie mogę.
– Żagiel! żagiel! – zawołałem, wskazując aby go spuszczono.
– Nie! – odpowiedział stryj.
– Nej! – rzekł Hans z lekka potrząsając głowa.
Deszcz ulewny bałwani się w powietrzu i szumiącą kataraktą przesłania horyzont, do którego jak szaleńcy pędzimy. Tymczasem chmura się rozdziera, morze całe zakipiało, a elektryczność wywiązana w skutek silnego procesu chemicznego jaki się odbywa w wyższych warstwach, zaczyna działać gwałtownie. Grzmoty przeplatane częstemi uderzeniami piorunu, ani na chwilę nie ustają; światło krzyżujących się błyskawic oślepia nas, massa wyziewów staje się nieznośnie gorącą; kulki gradu, które biją w metalowe narzędzia nasze i w lufy broni, są świetlane; bałwany morskie wyglądają jak wzgórza wulkaniczne, pod któremi tli ogień wewnętrzny, i których każdy wierzchołek bucha płomieniem.
Nic nie widzę wśród światła nazbyt wytężonego; huk grzmotów i gromu ogłuszył mnie zupełnie, chwieję się na nogach… Pochwyciłem za maszt, który jak trzcina gnie się pod gwałtownym naciskiem huraganu.
W tem miejscu, podróżne moje notatki zaczynają być niezupełne; znajduję zaledwie kilka uwag niedokładnych i ulotnych tylko, zawsze jednak nacechowanych owem wrażeniem trwogi i wzruszenia, jakie mną miotało w chwili pisania, i lepiej aniżeli pamięć informujących mnie o ówczesnem naszem położeniu.
………………………………………………………
Niedziela 23-go sierpnia. Gdzież jesteśmy? Dokąd nas uniósł szalony pęd tratwy?
Noe była okropna. Burza nie ustaje. Żyjemy wśród hałasu i huku nieustannego. Z uszu krew nam płynie obficie. Niepodobna jest rozmówić się.
Błyskawice nie ustają. Widzę wsteczne zygzaki, które po szybkim rzucie wracają z dołu do góry i walą w sklepienia z granitu. Inne błyskawice albo rzucają pioruny, albo przybierają postać kul ognistych pękających jak bomby. Lecz to nie powiększa huku jaki trwa ciągle. Przeszedł on już granice natężenia, jakie ucho człowieka wytrzymać jest zdolne; i gdyby wszystkie prochownie całego świata wyleciały w powietrze, nie moglibyśmy tego usłyszeć z pewnością.
Na powierzchni obłoków ciągle połyski światła widzieć się dają, w skutek wydzielającej się z nich bezustannie massy elektrycznej! Widocznie gazowe pierwiastki powietrza są zniszczone. Niezliczone słupy wody wylatują w powietrze i spienione wpadają napowrót w morze.
Dokąd płyniemy?… Stryj mój leży na brzegu tratwy nieporuszony.
Upał coraz większy. Spojrzałem na termometr który wskazuje… Cyfra się zatarła.
Poniedziałek, 24-go sierpnia. A to już chyba temu końca nie będzie! Kto wie, czy atmosfera ta tak zgęszczona, raz się uspokoiwszy, nie będzie stanem normalnym.
Jesteśmy złamani trudem. Hans tylko jeden trzyma się jak zwyczajnie. Tratwa ciągle w jednym płynie kierunku na południo-wschód: już przeszło dwieście mil upłynęliśmy od wyspy Axel.
W południe zwiększyła się gwałtowność huraganu. Musimy bardzo pilnować naszych bagaży i zapasów; fale morskie przerzucają się w bałwanach ponad głowami naszemi.
Od trzech dni ani słowa jednego nie mimy z sobą. Otwieramy usta, poruszamy wargami – lecz tonu żadnego wydać niepodobna. Nawet krzycząc głośno w samo ucho, niepodobna dać się słyszeć.
Stryj zbliżył się do mnie i wymówił kilka wyrazów. Zdaje mi się że powiedział: „Jesteśmy zgubieni”, lecz nie jestem tego pewny.
Wpadłem na myśl, aby napisać na kartce te wyrazy: „Opuśćmy żagiel”.
Stryj dał znak przyzwalający.
Nagle jakaś kula ognista upadła na pokład naszego statku. Maszt i żagiel wyrwane gwałtownie, do znacznej wysokości w powietrze zostały wyrzucone; zdało mi się, że widzę skrzydlatego nietoperza jaszczurkowego (pterodactylus), owego fantastycznego ptaka pierwszych wieków.
Krew się nam w żyłach ścięła: kula pół biała, pół błękitna, wielkości bomby dziesięciocalowej, sunęła powoli, wirując z niesłychaną gwałtownością pod parciem huraganu. Przeskakuje po całej tratwie; raz widzimy ją na worku z żywnością, to znowu na skrzynce z prochem. Boże mój! lada chwila możemy być wysadzeni w powietrze. Lecz nie! jasna kula w bok uskoczyła, zbliżając się do Hansa; ten patrzał na nią uważnie, lecz obojętnie. Za powtórnym zwrotem stryj upadł na kolana, aby się uchylić przed zjawiskiem; ja drżałem, przerażony jasnością i gorącem tego fenomenu. Kula zaczęła skakać około mej nogi, której nie mogę w żaden sposób usunąć.
Mocny zapach gazu saletrowego napełnił powietrze, przeciskając się nam do płuc i gardła. Trudno jest oddychać w tej atmosferze.
Dla czegóż ja nie mogę usunąć mej nogi? – mam ją zupełnie przykutą do tratwy. Ah! rozumiem! kula elektryczna zamagnesowała nam wszystko żelazo; instrumenta nasze, narzędzia, broń i cokolwiek było metalowego, porusza się i zwraca ze szczękiem w jedną stronę; gwoździe mojego obuwia przyczepiły się mocno do blachy żelaznej wbitej w drzewo. Nareszcie silniejszem szarpnięciem oderwałem nogę i usunąłem się w bok, przed kulą wciąż mnie napadającą.
Ah! cóż za straszne światło! Kula pęka! stoimy w płomieniach!
W chwilę potem wszystko zgasło. Spostrzegłem stryja leżącego na tratwie; Hans nieporuszony stał przy rudlu i „pluł ogniem” pod wpływem przejmującej go elektryczności.
Dokąd dążymy? – Boże mój! kiedyż i gdzie się zatrzymamy?
…………………………………………
Wtorek, 25-go sierpnia. – Powracam do przytomności z długiego omdlenia; burza trwa ciągle, błyskawice wiją się po horyzoncie, jak węże w przestwór rzucone.
Czyż dotąd jesteśmy na morzu? Tak jest, i to pędzeni z szybkością nieobrachowaną. Przeszliśmy pod Anglią, pod kanałem la Manche, pod Francyą… bodaj czy nie pod całą już Europą.
…………………………………………
Nowy hałas słyszeć się daje! Zapewne morze rozbija się o skały?… Lecz w takim razie…
…………………………………………