Rozdział XL Podróż do środka Ziemi
Rozdział XLI
Juliusz Verne
Rozdział XLII

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Mgiełka od jednego biegana skakała gwałtownie do drugiego, przebiegła wszystkie punkta bussoli, kręciła się bezustannie.

Wiedziałem, wedle teoryi najbardziej rozpowszechnionych, że skorupa mineralna kuli ziemskiej nigdy nie pozostaje w stanie zupełnego spoczynku: zmiany spowodowane rozkładaniem się materyi wewnętrznych, ruch sprawiany przez wielkie prądy wodne, działanie magnetyzmu, ciągle i bezustannie ją wstrząsają, wtedy nawet, gdy istoty rozsiane na powierzchni ziemi najmniej się tego domyślają. To zatem zjawisko nie przerażałoby mnie taką trwogą; lecz inne fakta, pewne szczegóły sui generis, utrzymywały mię w obawie i niepewności. Huk jakiś nieustający stawał się coraz głośniejszym; było to coś nakształt odgłosu wielu powozów, z turkotem toczących się po nierównym bruku – coś, jakby grzmot przeciągły i jednostajny.

W przekonaniu mojem utwierdzało mnie zboczenie bussoli, w skutek fenomenu elektrycznego; zdawało się, że skorupa mineralna w każdej chwili pęknąć może, massy granitowe rozpadną się zwiększając rozpadliny, zawala się gdzieś w przepaść nieznaną, niezgłębioną, pochłonięte zostaną wraz z nami, którzy byliśmy jak pyłki niedojrzane okiem, wśród tej wielkiej gry rozhukanych żywiołów.

– Mój stryju, mój stryju! – wołałem – jesteśmy zgubieni.

– Cóż znaczy ta nowa trwoga? – odpowiedział z zadziwiającą spokojnością. – Co ci jest?

– Co mi jest? Patrz jak się te ściany poruszają; czujesz jak upał się wzmaga, widzisz jak woda wre pod nami, wyrzucając wysokie słupy gęstej pary; igiełka magnesowa zboczyła ze swego kierunku… wszystko to są niezawodne wskazówki trzęsienia ziemi!

Stryj lekko potrząsnął głową.

– Trzęsienia ziemi? – rzekł.

– Tak jest stryju.

– Moje dziecię, sądzę że jesteś w błędzie.

– Jakto! nie poznajesz symptomatów?

– Trzęsienie ziemi?… nie! spodziewam się czegoś większego.

– Co to ma znaczyć?

– Tak Axelu! spodziewam się wybuchu.

– Wybuchu! krzyknąłem – więc jesteśmy w kraterze wulkanu?

– Tak sądzę – rzekł stryj z uśmiechem – i to właśnie za wielkie uważam szczęście…

Szczęście! Mój stryj chyba zwaryował! Co znaczą te wyrazy? ten uśmiech? ta spokojność?

– Jakto – zawołałem – znajdujemy się w głębi wulkanu wybuchającego? fatalność rzuciła nas pomiędzy lawy, skały rozpalone, wodę wrzącą i wszystkie materye wybuchowe! Mamy być wyrzuceni w powietrze, wraz z deszczem popiołu i gradem kamieni! i ty to wszystko nazywasz wielkiem szczęściem?…

– Tak jest – odrzekł profesor, patrząc na mnie przez wierzch swych okularów – bo ta nam tylko jedynie pozostaje droga do wydobycia się na powierzchnię ziemi.

Tysiące myśli, naraz tłoczyło mi się do głowy. Stryj miał słuszność, słuszność najzupełniejszą, i nigdym go jeszcze nie widział tak gruntownie przekonanym jak w tej chwili, gdy czekał spokojnie i obrachowywał szanse wybuchu.

Tymczasem ciągle w górę byliśmy unoszeni. Tak noc przeminęła; huk zwiększał się co chwila… powietrze dusiło mnie nieznośnie… sądziłem już że wybiła ostatnia moja godzina… przestałem być panem myśli mych i wyobrażeń.

Widoczną było rzeczą, że unosił nas wybuch wulkanu; pod tratwą naszą płynęła woda wrząca, a pod nią lawa; byliśmy w kraterze wulkanu czynnego – to nie ulega najmniejszej wątpliwości.

Lecz tym razem chodziło nie o Sneffels, wulkan wygasły; zadawałem więc sobie po kilkakroć pytanie, jaka mogła być ta góra i w jakiej części świata mamy być na wierzch wyrzuceni.

Że w okolicach północnych, to zdawało mi się niewątpliwem, bo przed swem nagłem zboczeniem, bussola nam to stale wskazywała. Od przylądka Saknussemm, przez całe seciny mil wciąż pędziliśmy ku północy. Czyżbyśmy mieli wrócić pod Islandyę? wyjść na ziemię przez krater Hekli, lub jednej z siedmiu innych gór wulkanicznych tej wyspy? W pięciomilowym promieniu na zachód, nie widziałem pod tym równoleżnikiem innych gór, jak mało znane wulkany północno-zachodniego wybrzeża Ameryki. Na wschód, jeden tylko był pod ośmdziesiątym stopniem szerokości, to jest Esk na wyspie Jan Mayen, niedaleko od Spitzberga. Tak, kraterów nie brakło i to tak szerokich, że mogłyby przez siebie całą armię, nietylko nas trzech wyrzucić. Napróżno jednak badałem, przez który z nich my się na powierzchnię ziemi wydobędziemy.

Nad ranem, poczułem że szpieszniej w górę dążymy. Gorąco było nie do wytrzymania prawie, ale to już nie mogło być inaczej. Siła jakaś nadzwyczajna, siła kilkuset atmosfer, która się wywiązała z par nagromadzonych w łonie ziemi, parła nas w górę; lecz na jakieżto niebezpieczeństwa narażał nas ten rodzaj podróży!…

Niezadługo słaby jakiś blask przedarł się do szerszej coraz galeryi; po obu stronach dostrzegałem głębokie korytarze, podobne do ogromnych tunelów rzucających gęste pary; płomyki ze wszech lizały ściany trzeszczące.

– Patrz! patrz stryju! – zawołałem

– Cóż takiego? Są to płomienie siarkowe. Nic naturalniejszego w czasie wybuchu.

– Ale jeżeli one nas ogarną?

– Nie ogarną, bądź spokojnym.

– A jeśli się zadusimy?

– Nie zadusimy się; galerya coraz szersza, a gdyby konieczna była tego potrzeba, opuścimy tratwę i skryjemy się w jakim otworze.

– A woda! a woda coraz wyżej się wznosząca?

– Niema już wody Axelu, lecz rodzaj płynu wulkanicznego, który nas z sobą niesie ku otworowi krateru.

I rzeczywiście woda znikła, ustępując miejsca materyom wybuchowym dość gęstym, chociaż wrzącym. Temperatura stawała się już prawdziwie nieznośną, a termometr, gdybyśmy go mieli wskazywałby niezawodnie przeszło siedmdziesiąt stopni. Pot obficie spływał mi po czole i twarzy; gdyby nie gwałtowność posuwania się w górę, niezawodniebyśmy się podusili.

Jednakże profesor nie myślał o porzuceniu tratwy, i dobrze zrobił. Te kilka licho spojonych belek dawały nam dość pewne schronienie i punkt oparcia, jekiegobyśmy nigdzie indziej nie znaleźli.

Około ósmej godziny z rana, nowe zapełnię zaszło zdarzenie. Nagle przestaliśmy się w górę posuwać. Tratwa stanęła nieporuszona.

– Co to jest? – spytałem, chwiejąc się jeszcze na nogach od raptownego wstrząśnienia.

– Przestanek – odrzekł stryj spokojnie.

– Czy wybuch ustaje?

– Sądzę że nie.

Wstałem i obejrzałem się wszystkie strony; sądziłem że tratwa zahaczyła się gdzie o jaki występ; w takim razie wypadałoby ją odczepić co najprędzej, bo nie potrafiłaby się długo oprzeć gwałtowności pędu massy wybuchowej.

Lecz nie. Spostrzegłem że wszystko w około nas stanęło.

– Czyżby wybuch miał już ustać? – raz jeszcze zapytałem.

– Ah! – wycedził stryj przez zęby – czy się obawiasz tego mój chłopcze? Bądź spokojnym, to zaraz przejdzie, już przeszło pięć minut czekamy i niebawem też zaczniemy się na nowo posuwać ku otworowi krateru.

To mówiąc, profesor patrzył wciąż na chronometr, a zdawało się że i tym razem jeszcze nie myli się w swych przepowiedniach. Wkrótce tratwa gwałtownie się poruszyła, wirowała z nami ze dwie minuty i znowu się zatrzymała.

– Tak – powiedział profesor patrząc wciąż na zegarek – za dziesięć minut najdalej będziemy w drodze.

– Za dziesięć minut?

– Tak jest. Mamy do czynienia z wulkanem którego wybuchanie jest przerywane. Odpoczywamy razem z nim.

Nic prawdziwszego. W minucie przez stryja oznaczonej, tratwa gwałtownie została podrzuconą, tak, że musieliśmy się za belki uchwycić rękami i mocno trzymać, aby nie upaść… I znowu przestanek.

Myślałem długo nad tem szczególnem zjawiskiem, lecz dotąd przyczyn jego zbadać nie zdołałem dokładnie. W każdym razie doszedłem do tego przekonania, że nie znajdowaliśmy się w głównym kraterze wulkanu, lecz w jakimś pobocznym otworze, gdzie tylko odbicia czuć się dawały.

Nie pamiętam już ile się razy powtórzyło toż samo podrzucanie; wiem tylko, że za każdym razem doznawaliśmy gwałtownego wstrząśnienia i z niezmierną siłą byliśmy w górę unoszeni. W chwilach przestanku czułem duszenie, a podczas ruchu tratwy gorąco dech mi w piersiach zapierało. Pragnąłem znaleźć się nagle w tej chwili na jakimś krańcowym punkcie północy, wśród trzydziestostopniowego mrozu. Wzburzona moja wyobraźnia, z rozkoszą bujała po śnieżnych płaszczyznach podbiegunowych. Czułem że w głowie mi się zawraca; padłem bez przytomności, i gdyby nie usłużna a zręczna dłoń Hansa przybiegającego mi z pomocą, byłbym niezawodnie roztrzaskał gdzie czaszkę o mur granitowy.

Nie pomnę już dokładnie co się dalej stało. Pamiętam tylko huk przeciągły i bezustanny, poruszanie się skał i wirowanie naszego wątłego statku po rozpalonej lawie, w pośród gradu popiołów i rozpalonych kamieni. Zdawało się, że huragan jakiś wściekły rozniecał te ognie podziemne. Ostatni raz przy blasku płomienia ujrzałem spokojną twarz naszego przewodnika, i ogarnęło mnie dziwne uczucie bojaźni, podobne do tego jakiego doznawać musi delikwent, skazany na przywiązanie do otworu armaty, gdy oczekuje na wystrzał mający roznieść w powietrzu rozszarpane jego członki.