Podróż do środka Ziemi/42
←Rozdział XLI | Podróż do środka Ziemi Rozdział XLII Juliusz Verne |
Rozdział XLIII→ |
Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
|
Gdym otworzył oczy, spostrzegłem że Hans jedną ręka mnie, a drugą stryja trzymał wpół objętych Nie byłem pokaleczony niebezpiecznie, ale zbity i trochę potłuczony. Leżałem na pochyłości góry, o dwa tylko kroki od przepaści, w którą mógłbym wpaść za najmniejszem poruszeniem. Hans ocalił mi życie, zatrzymując gdym się staczał z wysokości krateru.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał stryj, który widocznie był niezadowolony z powrotu na ziemię.
Przewodnik ruszył ramionami, na znak że nie wie.
– Czy w Islandyi? – zapytałem.
– Nej – odrzekł Hans.
– Jakto nie? – zawołał profesor.
– Hans myli się – dodałem wstając.
Po tylu i tak zadziwiających niespodziankach, jeszcze nas jedna czekała. Spodziewałem się ujrzeć wierzchołek góry wiecznym okryty śniegiem, a naokoło jałową pustynię okolic północnych, oświeconą bladym promieniem słońca podbiegunowego; tymczasem przeciwnie, znajdowaliśmy się wszyscy trzej na spadzistości góry spalonej żarem słonecznym, który i nam niemiłosiernie dokuczał.
Oczom własmym wierzyć nie chciałem, ale skwar piekący mi całe ciało, nie dopuszczał wątpliwości ani na chwilę. Nawpół nadzy wyszliśmy z krateru, a tu jeszcze słońce paliło niemiłosiernie ciała nasze, odwykłe od jego pieszczot przez dwumiesięczny pobyt pod ziemią.
Gdy oczy moje przywykły już znowu trochę do światła, zacząłem najprzód od prostowania błędów mej wyobraźni. Chciało mi się conajmniej być na Szpitzbergu, i przyznam się, że niechętnie rozstawałem się z tą myślą.
Profesor pierwszy przerwał milczenie.
– Rzeczywiście nie wygląda to coś na Islandyę.
– Ale może na wyspę Jean Mayen? – dorzuciłem.
– I to nie, moje dziecię. Nie jestto wulkan stref północnych, z granitowemi pagórkami i śnieżnym całunem.
– Jednakże…
– Patrz Axelu, patrz!
Po nad głowami naszemi, na pięćset stóp najwięcej sterczał krater wulkanu, zionący słupy płomienia połączonego z kamieniem pumexowym, popiołem i lawą. Czułem konwulsyjne drganie góry, oddychającej nakształt wieloryba i jak on wodę przez swe otwory nozdrzowe, wyrzucającej w powietrze słup ognia od czasu do czasu. Na dole, po dość znacznej spadzistości rozlewały się materye wybuchowe, na siedmset do ośmiuset stóp grubo, tak, że na wysokość samego wulkanu zaledwie z jakie trzysta pozostało sążni. Spód góry tonął jakby w czarownym koszu, z kwiatów i drzew zielonych uplecionym; zdala błyszczały oliwki, figi i winna latorośl obficie zawieszona bujnemi gronami.
Trzeba przyznać, że nie byłto wcale krajobraz sfery podbiegunowej.
Poza tym lasem bujnej zieloności, oko ginęło w toczących się wodach pysznego morza czy jeziora, wśród których ziemia ta zaczarowana wyglądała jak wysepka, kilka zaledwie mil rozległości mająca. Od strony wschodu widzieć się dawał niewielki port, w którym na błękitnych falach kołysały się statki dziwnej jakiejś budowy. Przed wejściem do portu stało kilka rozrzuconych domków. Dalej ukazywała się z wody gromada wysepek, których liczba tak była wielka, że wyglądały jak duże mrowisko. Na zachód, dalekie wybrzeża zaokrąglały się na widnokręgu. Na jednych rysowały się błękitne góry harmonijnej formacyi; na innych, dalszych, sterczał wierzchołek znacznie wzniesiony, wyrzucający ciągle wysoki słup dymu. Od północy, pod gorącemi promieniami słońca błyszczała rozległa przestrzeń wody, na której tu i ówdzie wystrzelał w górę koniec masztu z wydętym od wiatru żaglem.
– Gdzież jesteśmy, gdzież jesteśmy? – powtarzałem półgłosem.
Hans zamykał oczy z największą obojętnością, a stryj patrzył nic nie rozumiejąc.
– Jakakolwiekbądź jest ta góra – rzekł on nareszcie – to przyznam się, że na niej trochę za gorąco; wybuchy nie ustają, a nie potośmy zapewne wyleźli z wnętrza wulkanu, aby teraz u stóp jego dostać gdzie kamieniem w głowę. Zejdźmy coprędzej na dół, to zaraz dowiemy się wszystkiego… Zresztą, umieram z głodu i pragnienia.
Trzeba przyznać, że profesor nie odznaczał się zamiłowaniem kontemplacyi. Ja, pomimo trudów i znużenia, byłbym chętnie godziny całe przemarzył na tem miejscu, ale musiałem iść za mymi towarzyszami.
Góra była bardzo spadzista; ślizgaliśmy się po gorącym popiele, unikając potoków lawy, z sykiem i szumem wężykowato płynącej. Mówiłem wiele, bo wyobraźnia moja tak była wytężoną, że potrzebowała się wylać na zewnątrz słowami.
– Jesteśmy w Azyi – zawołałem – na wybrzeżach Indyjskich, na jednej z wysp Malajskich, lub w Oceanii. Przebiegliśmy połowę kuli ziemskiej, aby dotrzeć do antypodów Europy.
– Ależ bussola? – rzekł stryj.
– Bussola?… – odpowiedziałem zakłopotany. – Podług niej szliśmy ciągle na północ.
– Więc kłamała.
– Oh! zapewne kłamała.
– Jeśli tylko nie jestto biegun północny.
– Biegun! nie, ale…
Rzecz była trudną do wytłomaczenia, całkiem dla nas niepojętą.
Coraz więcej zbliżaliśmy się do rozkosznej zieloności, widzialnej zdaleka. Głód i pragnienie dokuczać mi poczęły. Nareszcie po dwóch godzinach męczącej drogi napotkaliśmy piękną wioskę, obfitującą w drzewa oliwne, granaty i wino, zdawała się być własnością całego świata. Zresztą w obecnem naszem położeniu, nie bardzośmy byli skłonni zważać na jakiebądź względy. Z jakąż rozkoszą zbliżałem do ust te smaczne owoce i soczysty winograd! Niedaleko ztamtąd, w cieniu ślicznych drzew znalazłem źródło czystej jak kryształ wody, w której z rozkoszą zanurzyliśmy strudzone członki nasze.
Gdyśmy potem legli na miły spoczynek, z gęstwiny wybiegła jakaś dziecina.
– Ah! – zawołałem – otóż i mieszkaniec tych szczęśliwych okolic.
Malec wyglądał na żebraka, tak był wynędzniały i źle odziany; zląkł się spostrzegłszy nas, i nie dziwi mnie to bynajmniej: nawpół nadzy, zarośli, ogorzali, nie mogliśmy się bardzo dobrze prezentować.
Gdy chłopiec zaczął uciekać, Hans puścił się za nim, dogonił i gwałtem pomimo krzyków, do nas go przyprowadził.
Stryj usiłował uspokoić go i ułagodzić; odezwał się przeto po niemiecku.
– Jak się nazywa ta góra, mój mały przyjacielu? Chłopiec nie odpowiedział.
– No – rzekł stryj – więc nie w Niemczech jesteśmy.
Powtórzył toż samo zapytanie po angielsku.
Chłopczyna znowu nie odpowiadał.
Byłem mocno rozciekawiony.
– Czy on jest niemy? – zawołał profesor niecierpliwiąc się trochę, i pytanie zadał po francusku.
Malec milczał i tym razem.
– Spróbujmy jeszcze włoskiego języka: Dov?? noi siamo?
– Tak, gdzie jesteśmy? – powtórzyłem z gorączkową niecierpliwością.
Chłopiec jeszcze nie odpowiadał.
– Ah! ty nicponiu! będziesz co gadał! – wrzasnął stryj z gniewem, targając go za uszy, – Come si noma questa isola? (jak się nazywa ta wyspa?)
– Stromboli – odpowiedział pastuszek, wymknąwszy się z rąk Hansa i zmykając do oliwnego lasku.
Stromboli! jakże dziwnie uderzyło mą wyobraźnię to nazwisko niespodziewane! Byliśmy tedy na morzu Śródziemnem, na mitologicznej pamięci eolskim archipelagu; na starożytnej Stronygle, gdzie bożek wiatrów trzymał na uwięzi burze i nawałnice. A te błękitne góry na wschodzie, to góry Kalabryi, a ten wulkan… to Etna, straszna Etna!
– Stromboli! Stromboli! – powtarzałem sam do siebie.
Stryj także nie mógł wyjść z podziwienia i nieraz powtarzał nazwę Stromboli.
– Ah! cóż za podróż! Cóż za cudna podróż! Wejść jednym, a wyjść drugim wulkanem, i to notabene o przeszło tysiąc dwieście mil od Sneffels odległym! Z niepłodnych płaszczyzn Islandyi, wypadki przerzuciły nas na najpiękniejszą w świecie ziemię. Opuściliśmy ojczyznę wiecznych śniegów, aby się dostać do krainy nieustannej zieloności i pogodnego nieba Sycylii!
Po miłym posiłku złożonym z owoców i świeżej wody, puściliśmy się w drogę do portu Stromboli. Nie uważaliśmy za stosowne odpowiadać podejrzliwym i przesadnym Włochom, jakim sposobem dostaliśmy się na wyspę; gotowi nas jeszcze wziąść za szatanów, wyrzuconych z głębi piekieł. Trzeba więc było uchodzić za rozbitków; mniej to wprawdzie chwalebne ale pewne, i jak na teraz, bezpieczniejsze.
Po drodze słyszałem jak stryj mruczał pod nosem:
– Ależ bussola, bussola! ciągle nam północ wskazywała! Jak to wytłomaczyć?
– Do licha! – zawołałem – najlepsza rzecz wcale nie tłomaczyć!
– Jakto! wstyd mój drogi, aby profesor kolegjum Johannaeum nie znalazł sposobu wytłumaczenia sobie zjawiska kosmicznego.
Z tych słów, w człowieku nawpół obdartym, z okularami na nosie i przepasanym trzosem skórzanym, poznałem dawnego profesora mineralogii.
W godzinę potem przybyliśmy do portu San-Vicenzo, gdzie Hans zażądał wypłacenia sobie umówionych trzech rixdalerów, za trzynasty tydzień wiernej swej służby. Stryj rozumie się, zapłacił, serdecznie uściskawszy tyle pożytecznego nam człowieka.
Widać że i zimnego Islandczyka rozczuliła ta scena rozrzewniająca, bo koniuszkami swych grubych palców uścisnął nam ręce i po raz pierwszy uśmiechać się począł.