Podróż na wschód Azyi/10 marca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Tokio, 10 marca.

Już dwa tygodnie oglądam Japonię, a jeszcze trudno mi skreślić swoje wrażenia. Bo też trudno oderwać się od oglądania przedmiotu, żeby zasiąść do pisania. Jest to wielka uwodzicielka ta Japonia, która nas Europejczyków jakby kobiecym wdziękiem owłada. Boć tu wszystko takie miłe, takie milusie; życie tu takie łatwe, powietrze miękkie, rozmiękczające, rozleniwiające, a tyle w niem jakiejś lubej elektryczności, co zarazem i nęci i rozdrażnia i uspokaja i usypia. Pisać o Japonii, to nielada zadanie. Wszak pisało już tylu — a zwłaszcza te nieszczęsne blagiery francuskie, a na ich czele p. Loti. Co prawda poznali i przedstawili oni tę Japonię tylko z jednej strony — niewieścio-liliputowo-herbaciano-zabawnej; z tej strony, jaką się w tych kilku miastach portowych, w »joszywarach« i »czajach« czyli domkach herbacianych poznaje. A przecież ta Japonia ma, a zwłaszcza miała tyle innych ciekawych, wielkich, imponujących stron. Wszak w Japonii do roku 1868 trwały nasze średnie wieki z całą swoją wyrafinowaną rycerskością! Ażeby to wytłumaczyć, muszę się trochę cofnąć ku tej przeszłości Japonii, która obecnie najwięcej moją myśl zaprząta.
Z początku III. w. (r. 860 ery japońskiej) Japonia już zjednoczona pod jednem berłem, rozpoczyna erę walk z ludami kontynentu azyatyckiego. Cesarzowa Zingu-Kongo, za poradą bogów, prowadzi wspólnie z wiernym swym wodzem i sługą, Takeno-Utszy, wyprawę na Koreę, podówczas lenne państwo potężnej chińskiej dynastyi Tsin. Zwycięska cesarzowa, zaraz w początkach najezdczej wojny, przekonywa się, że jest w błogosławionym stanie. Rzuca się na ziemię i póty błaga bogów o pomoc, aż otrzymuje talizman, kamień jakiś, który wszywa w swój pas (oti). Skutkiem talizmanu opóźnia się przyjście na świat spodziewanego dziecięcia. Cesarzowa przerywa swój zwycięski pochód, wraca do Japonii, i tu daje życie przyszłemu następcy swemu, wielkiemu Odżin, któremu, wliczając go później do rzędu bogów, nadano imię Hadżiman, czyli bóg wojny. Koreę zmuszono do płacenia zwycięskiej cesarzowej haraczu. Jeszcze przed laty kilku, rząd japoński tak energicznie dopominał się u króla koreańskiego zapłaty owego haraczu, że tylko dzięki interwencyi reprezentantów mocarstw europejskich i Chin, zażegnano wojnę między tymi dwoma krajami.
Zwycięska wojna cesarzowej Zingu-Kongo miała jednak inne jeszcze, o wiele ważniejsze następstwa dla Japonii. Było to bowiem pierwsze zetknięcie się barbarzyńskiej Japonii z cywilizacyą chińską, panującą w Korei. Sztuki, nauki, literatura kwitły już w Chinach. Religia buddyjska, urokiem swych obrzędów, niemniej jak pełną powabu nauką, przemawiała do wyobraźni. Z szybkością niezwykłą buddyzm się rozkrzewia w Japonii, a z buddyzmem i cywilizacya chińska; następnie kompletny przewrót w umysłach. Zaczem idzie liczna imigracya Chińczyków. Źródła chińskie rzekomo twierdzą, że w owej epoce cała ludność 17-tu południowych prowincyj chińskich wyemigrowała ku wyspom japońskim, a specyalnie ku wyspie Kiu-Ziu; i nie ulega wątpliwości, że mieszkańcy Kiu-Ziu typem, wzrostem raczej do Chińczyków zbliżeni. Wielki uczony koreański, Wang Jen, zaproszony do Japonii przez cesarza Odżin (koniec III. stulecia po Chr.), zjawia się istotnie na dworze mikada, przywozi całą bibliotekę ksiąg chińskich, a między niemi i pisma wielkiego Kung'a, tj. Konfucyusza. Od owej to epoki datuje się bezsprzecznie pismo chińskie w Japonii. (Jak wiadomo znaki japońskie nie różnią się prawie niczem od znaków chińskich; wymowa tylko zupełnie odmienna, skutkiem zaś tego jest zabawny fakt, że Chińczyk z Japończykiem za pomocą pisma najdoskonalej się porozumieć mogą, wzajemnie swoich języków nie rozumiejąc).
Od tej chwili aż do końca IX. wieku, przez długi peryod zupełnego pokoju, Japonia się cywilizuje i rozwija na wewnątrz. Tworzą się podstawy ustroju państwowego; rodzą się kasty, dziś już nie istniejące, a mające rzekomo swój początek w rozmaitości ras. W owym to czasie powstają klasy włościan, samurajów czyli szlachty, rycerstwa po większej części wiszącego u klamki możnych; dalej tak zwanych kuge czyli magnatów, aliantów rodziny panującej. W tym to czasie poczynają już nabierać znaczenia wielkie rody Taira, Minamoto, Fudżiwara, istnych naszych polskich królewiąt, co miały niebawem zbroczyć krwią całą ojczyznę, walcząc zaciekle o pierwsze w państwie urzędy, wpływ i znaczenie. Z końcem VIII. stulecia naszej ery, ród Fudżiwara zajmuje między pierwszymi pierwsze miejsce. Wszystkie ważniejsze posady swymi krewniakami lub kreaturami obsadza. Przyboczna rada cesarska zapełniona samymi zaufanymi potężnej familii. Tylko z jej łona brano żony dla mikada. Cesarze pomału, krok za krokiem oskrzydleni, opanowani przez tych możnowładców, uginają w końcu dobrowolnie karku pod jarzmem potężnych swych sług. W r. 888 utworzono dla głowy rodu Fudżiwara dziedziczną godność kwambaku czyli wielkiego klucznika, który był po prostu rodzajem wielkiego wezyra, łączącego w swym ręku władzę i prerogatywy wice-cesarza i regenta. Dwór, dotychczas nie rezydujący nigdzie stale, zawsze w pogotowiu wojennem żyjący, odtąd osiada w Kioto, gdzie w pysznem więzieniu, zwanem »Goszo« czyli pałacem cesarskim, trzymają cesarza-półboga, aż do roku 1868. Życie cesarzy schodziło na modlitwach i zniewieściałych zabawach; otoczono ich istnym murem etykiety. Żadne oko śmiertelnika nie śmiało na dostojną ich osobę patrzeć. Lud oddawał im, podobnie jak swym bałwanom, cześć boską, nigdy ich nie widząc. Władza była w ręku innem; wykonywano ją w imię cesarza, a walczono o nią z coraz to większą zawziętością. Odtąd zaczyna się epoka strasznych, wieki całe trwających walk domowych. Dwa rody z Fudżiwarami spokrewnione, Taira i Minamoto, powoli doszedłszy w cieniu tamtych do znaczenia, przez całe pokolenia drą się o władzę i wpływy. W historyi ludów europejskich chyba Włochy i Niemcy tylko mogą podobnemi poszczycić się walkami. Mord, zemsta, bohaterskie, z niepodobieństwem graniczące czyny waleczności — to głoski, któremi historya tych czasów zapisana. Pokolenia całe przygotowują zemstę, bo krew ojca, dziada, pradziada zmazaną być musiała. Ostatni z rodu Minamoto, Joritomo, 1192 roku schwytany przez przeciwników, ułaskawiony na prośby którejś z pięknych cór domu — podstępem, długoletnią uległością, chytrością — wyzwala się. Wkoło niego grupują się malkontenci. W wielkiej bitwie morskiej, u północo-zachodnich wybrzeży wyspy Kiu-Ziu, miażdży potęgę Tairów; ogarnia wszystko, zmusza mikada do oddania sobie najwyższej władzy i zakłada wraz z miastem Kamakura, nową siedzibę i dynastyę, w imię i w zastępstwie mikada rządzących regentów. Doszedłszy do władzy, chce się pozbyć narzędzi, które mu pomagały; zaczyna od braci. Najstarszy z nich, Jositsune, według jakiegoś podania, nie pruje sobie brzucha, jak kazał zwyczaj, ale ucieka na wyspę Jesso, między Ajnów, którzy mu boską cześć oddają. Stąd przechodzi na ląd stały i wypływa na widownię światową jako Czyngis - Chan.
Dynastya Minamoto wielkie Japonii oddała bezsprzecznie usługi. Pod jej rządami rozkwita przemysł i sztuka. Z owych to czasów datują się najpiękniejsze laki, porcelany, jedwabie. Dawny ruch rycerski nie zamarł także w Japonii. Kublej-Chan obaliwszy dynastyę chińską Sung i zalawszy całe państwo niebieskie, wysyła posłów do Japonii po haracz. Hojo-Tokimune, ówczesny sajgum czyli regent, z pogardą odpycha poselstwo, które sześć razy jeszcze powraca, a zawsze tę samą słyszy odpowiedź. Wówczas Kublej-Chan wysyła dziesięciotysięczną armję mongolską. Ta ląduje na wyspie Kiu-Ziu, i tu walne nad nią odnoszą Japończycy zwycięstwo, tak że Mongołowie w popłochu ku Chinom odpływają. Dziewięciu posłów wraca jednak do Japonii z oświadczeniem, że póty przed oczy Kublej-Chana stanąć nie mogą, póki haraczu od Japonii władcy nie przywiozą. W odpowiedzi Tokimune kazał posłom głowy pościnać; równocześnie jednak rozpoczął przygotowania do walki odpornej. Ponownie wysłane poselstwo Kublej-Chana spotkał ten sam los. Wówczas zjawiło się na wybrzeżach Zatoki Koreańskiej 100.000 Mongołów; 7000 Koreańczyków odpłynęło ku Japonii na ogromnych dżonkach, zbrojnych w katapulty i barany, które nauczył ich budować gość ich tak bardzo ceniony, Marco Polo. Zdawało się, że zagłada ostateczna Japonii się zbliża, mimo bajecznej waleczności jej rycerzy. Szczęściem żywioły przyszły im w pomoc. Jeden z owych strasznych uraganów, tajfunami tu zwanych, które w miesiącach letnich przechadzają się po morzach japońskich, wpadł na flotę Mongołów; część wspaniałych żaglowców pogrążył na dno oceanu, rekinom na uciechę, część roztrzaskał o nadbrzeżne skały, część własnem w drzazgi rozszarpał tchnieniem; rozbitków siekła na lądzie czyhająca armia japońska. Wielka armada znikła bez śladu; trzech tylko świadków klęski wróciło z opowieścią do domu. Czytając o tej nawale Mongołów, rzucającej się na kraj sąsiedni, a rozbitej przez wichry, mimowolnie żałowałem, że my w Polsce tajfunów nie mieliśmy!
W r. 1333 ery chrześcijańskiej, mikado ówczesny próbuje wyjść z pod niezbyt ciężkiej opieki sajguna; obala wprawdzie dotychczasową dynastyę Hojo; popada jednak w gorszą jeszcze niewolę rodziny Aszikaga. By tem pewniej owładnąć osobę mikada, a z nią i władzę, przeciwstawiają oni prawemu cesarzowi innego, i zaczyna się walka domowa straszliwa; wszystko, bo dwór, prowincye, pojedyńcze klany, rodziny, dzielą się na dwa obozy. Przez 60 lat wre ta bratobójcza burza w całym kraju. Korzysta z niej tylko rodzina Aszikaga; aż do końca XVI. stulecia bowiem, godność sajguna pozostaje w ich ręku dziedzicznie. Żywioł wojskowy coraz to wyłączniej ogarnia wszystko. Obyczaje dziczeją; podejrzliwość zachmurza umysły; vendetta zaczyna być alfą i omegą kodeksu moralnego samurajów. Wówczas to w całem tego słowa znaczeniu rodzi się stosunek lenniczy między wielkim panem a małym rycerzem (samurajem); stan rycerski wszystkiem przywyka gardzić, co nie imponuje mu odwagą lub siłą; żyje w rozpasaniu bezprzykładnem; sztuki, nauki coraz bardziej z horyzontu nikną. Nawet ogniska nauki, owe liczne zakony buddyjskie, schodzą zwolna na arsenały i kryjówki dla łotrów. Tak bardzo dotąd w nich ceniona i uprawiana kultura umysłowa zamiera, bo nikt już o nią nie dba. Koniec temu rozkładowi socyalnemu, politycznemu i religijnemu kładzie dopiero wielki reformator Nobunaga. Ten, ulegając rzekomo wpływowi Jezuitów, którzy podówczas z Chin i Indyj śladami św. Franciszka Ksawerego tu się jawią — zaczyna od wypowiedzenia wojny na śmierć bonzom, więc klerowi buddyjskiemu, który ulega w tej walce. Zredukowawszy do minimum wpływ kleru, Nobunaga zwraca się do trudniejszego dzieła, bo zjednoczenia wszystkich pomniejszych księstewek, które w tej długotrwałej zawierusze z pod wszelkiej niemal przewagi i zależności od centralnego rządu się wyzwoliły. Nie dokończywszy dzieła, ginie; ale znajduje godnych następców, którzy prowadzą dalej, iście żelazną dłonią, bo tnąc i siekąc bez litości i wypoczynku, zaczęte dzieło unifikacyi. Już wielki Taiko-Sama, nasz Kazimierz Odnowiciel, włada całą niemal Japonią. Syna jego morduje przyjaciel i towarzysz broni ojca, a własny teść jego Ijejas — pan wielkiej fortuny, potomek po kądzieli prastarego domu Minamoto, pierwszy z rodu Tokugawa, co zasiada na tronie sajgunów. Któż, co bodaj kilka lepszych laków japońskich miał w ręku, nie zna nazwiska Tokugawa, i herbu ich, owych trzech liści malwowych kołem zamkniętych? Wszystkie wielkie rody, rody ambitne na całej kuli ziemskiej starały się pamięć nazwiska swego uwiecznić. Nikt tego w tym stopniu co ci Tokugawowie, nie dokazał. Gdziebyś się nie ruszył w Japonii, wszędzie, na każdym kroku spotykasz pyszniący się ów herb ich, na najwspanialszych świątyniach, na najcenniejszych lakach, na najpiękniejszych makatach, wszędzie zawsze oni. Bo też była to dynastya świetna i wielka. Aż po rok 1868 siedzieli dziedzicznie na utworzonym umyślnie dla nich, innym od poprzednich, tronie, piastowali umyślnie dla ich prostoplastyi Ijejasa stworzoną godność »Sei-i-Tai-Sajum« czyli wodza naczelnego, co ma barbarzyńców zwalczać. A byli to po większej części ludzie rozumni, światli, charaktery żelazne, znali ludzkie słabostki jak nikt, umieli wyzyskiwać, i co może najdziwaczniejsze w tej, doprawdy do panowania samowładnego jakby stworzonej rodzinie, to tak zresztą rzadka umiejętność i chęć korzystania z doświadczenia innych.
Stosunek Tokugawów do tronu o tyle odmiennym był od poprzednich, że oni właściwie byli panami i władcami Japonii — mikado pół-bogiem, jakąś już istotnie wyłącznie moralnie tylko władzą; łączył ich zaś rodzaj jakiegoś nibyto stosunku lennika do lennodawcy. Tokugawowie potrafili tak zredukować mikadów, że nieraz rzekomo ryżu brakło na dworze cesarskim, że mikado po prostu żył jak żebrak, mimo że de nomine sajgun płacił roczną pensyę mikadowi i co roku do Kioto z pokłonem winnym synowi bogów zjeżdżał. Wspaniałe, istotnie nieraz chyba prace tytanów przypominające budowle, za ich czasów powstają. 300.000 robotnika pracuje za pierwszego zaraz z rodu, by niebotyczne wznieść mury i wykopać te rowy, jak przepaści, wkoło rezydencyi sajguna w Jeddo (dziś Tokio przezwanem), dokąd sajgun przeniósł swą rezydencyę. Wiekopomne są prace Tokugawów około kanalizacyi; im niezaprzeczenie zawdzięcza Japonia możność uprawiania ryżu w takiej ilości, bo im zawdzięcza tę masę wody w całem wnętrzu kraju. Przemądrze pomyślana była etykieta, którą się sajgunowie otoczyli. Czemś musiał się zająć ten stan magnacki i szlachecki, co bić się umiał, ale robić nie chciał. Zupełnie doprawdy podobny objaw jak w Wersalu i tu się spostrzega. Sajgun gromadzi wkoło siebie coraz liczniej szlachtę, magnatów. Raz puściwszy ich na drogę etykiety, wiedział, że sami zajdą dalej niż zechcą. Stąd się to wyradza owa grzeczność, owe maniery, takie filigranowe, takie manierowane, takie przesadne, takie wyrafinowane, że doprawdy najlepiej wystylizowany z dworzan Ludwika XIV. mógł tu uchodzić za niewychowanego prostaczka. A cel był osiągnięty. Panowie ci istotnie żyli i umierali przez i dla tej etykiety. Za lada najmniejsze przekroczenie prawideł tych, któremi, jak najsubtelniejszą pajęczyną, omotany był każdy, więc za najmniejszym, niedosyć spokojnym, obrachowanym ruchem, drgnieniem duszy, serca lub ciała, musiał zaczepić i przerwać choć jedną z tych delikatnych nitek; za lada jakie przekroczenie tej subtelnej tkaniny prawideł — sam się skazywał na śmierć, sam na sobie wyrok swój spełniał. Harakiri (otwieranie brzucha, a raczej wypuszczanie sobie wnętrzności) teraz dopiero zaczyna kwitnąć, dziesiątkując stan rycerski i magnacki. A czegóż bardziej mógł pragnąć sajgun, jak żeby ta, dotychczas tak niespokojna, zawadyacka szlachta puszczała sobie sama krew, głowę łamała bezustannie nad coraz nowemi rafinacyami etykiety, i coraz dokładniej, mocniej, dokumentniej wiązała sobie ręce i nogi, jedwabną nicią etykiety i dobrych manier.
Ijejasu, ów wielki pierwszy Tokugawa na tronie, w jednym tylko punkcie był nieprzejednanym i może nierozumnym. Chrześcijaństwa się bał, i chrystyanizm, a raczej powiedzmy katolicyzm, prześladował i tępił, bo czuł i wiedział, że Kościół katolicki, choć tylko moralnie, ale zawsze państwem w państwie (według wyrażeń Nowej Pressy i Kuryera lwowskiego) być musi i będzie. Wiedział i czuł, że katolicyzmem oświeconych dusz i serc nie zadowolni dłubaniem w etykiecie i przerzynaniem sobie brzuchów. Jął więc tępić, co było katolickiem, a było tego już wiele — a zaczął wskrzeszać buddyzm. Po 13-to letniem panowaniu zostawił następcy władzę pełną, silną i wielką. Umarł w roku 1616. Przez 250 lat Japonią rządzili Tokugawowie. Dziś żyje jeszcze ostatni ze sajgunów i ostatni z Tokugawów.
Rządy w tym stopniu samowładne musiały w biegu czasów koniecznie stworzyć i oprzeć się na tajnej policyi — rosyjska jest dziecinną zabawką w porównaniu z policyą sajgunów. Wszystkich podejrzewano i wszyscy podejrzewali, wszystkich się bano i wszyscy się bali, wszystkich szpiegowano i wszyscy szpiegowali. Na zewnątrz zamknięto kraj murem gorzej niż chińskim. Bano się głównie Europejczyków, bo od europejskich kupców wiały inne idee, inne urządzenia państwowe, wiał przedewszystkiem duch katolicyzmu. Jedynych Holendrów cierpiano, ale bo też Holendrzy ci nic w sobie katolickiego, więc niebezpiecznego nie mieli. Podłość, lizanie się dla zysku i grosza nigdzie chyba takiej ilustracyi nie znalazło i nie znajdzie, jak w stosunkach owych kramarzy holenderskich z rządem sajgunów. Na wysepce De-sima żyli całe wieki, pilnowani, strzeżeni, w potrzebie bici, szturchani, pomiatani. W ich oczach męczono, palono, ścinano setki i tysiące chrześcijan. Kazano co roku, jak wszystkim poddanym państwa wschodzącego słońca, deptać w czasie uroczystości znak krzyża. Holendrzy wszystkiemu potakiwali, bo nad wszystkiem stał interes, porcelana, jedwabie, ryż, laki; raz w rok wolno im wysłać jeden statek do Europy, raz w rok jednemu żeglarzowi holenderskiemu wolno było wpłynąć do portu Nangasaki.
Odmienne jednak prawa i na Tokugawach się sprawdziły. Usadowiwszy się na swym tronie, otoczywszy armią szpiegów, zdemoralizowawszy przedewszystkiem dostatecznie społeczeństwo, tak że znikąd nie groziło żadne niebezpieczeństwo, poczęli spoczywać na laurach, niewieścieć i gnuśnieć. Władza absolutna, dla pewnych może społeczeństw i w pewnych okolicznościach pożądana, musi być energiczną, przedsiębiorczą i dobroczynną. Z chwilą kiedy przestaje być taką, traci racyę bytu. To stało się w Japonii. Przybycie Europejczyków w r. 1853 było bez kwestyi ostatnią przyczyną rozpadnięcia się gmachu władzy sajgunów. Dawno ten gmach zaczynał się rysować — stał jeszcze własnym ciężarem. Z Europy i Ameryki zawiały inne idee; uśpione społeczeństwo budzić się poczęło. Tylko stara arystokracya i szlachta, najbardziej psute, demoralizowane przez sajgunów, strupieszałe, nie znalazły w sobie dość sił żywotnych, by z letargu powstać — przyszli ludzie inni, »ludzie nowi«, i ci zwalili starą Japonię.
Jak widzę, rozpisałem się ni stąd ni zowąd o historyi Japonii, może za długo na list. Ale to mam teraz w głowie. Dla dokończenia rzeczy trzebaby najnowszą skreślić rewolucyę, która obecny stan stworzyła, ale to zrobię może później, kiedy się więcej Japończykom przypatrzę.
Dziś spieszę list wysłać. Jutro audyencya u mikada.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.