Podróż na wschód Azyi/10 sierpnia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na wschód Azyi |
Podtytuł | 1888-1889 |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nader mile spędzam tu już czwarty dzień pod doprawdy gościnnym i miłym dachem mego zacnego gospodarza. Dnie schodzą szybko, bo późno wstaję a wcześnie spać chodzę, chcąc odspać tyle nocy nieprzespanych; zresztą codzień coś nowego i ciekawego się widzi.
Raz był jarmark; kupcy chińscy wylegli z Majmaczynu (tak nazywają tu chińskie osady kupieckie), wielu Buryatów z kramikami; Mongoły czystej krwi, handlem nie plamią palców. Między stosami kapeluszy damskich i męskich, formy mongolskiej, wyrobu może europejskiego, małych zwierciadełek okrągłych, gdzieś w Niemczech lub Rosyi wyrabianych a bardzo pokupnych, skór kozich lub baranich, herbaty w cegiełkach, najgorszego gatunku, spotykam i produkt austryacki: jeden z nielicznych, jakie się na dalekim Wschodzie spotyka, tj. zapałki, zdaje mi się z napisem: »Zanardelli Trieste«. Zajechawszy aż tu, są one raczej przedmiotem zbytku, bo praworny Mongoł krzesze jeszcze ogień po dawnemu.
Innym razem zwiedzam świątynie, nader prymitywne i ubogie. Przed świątyniami i wkoło nich, w części tego niby miasta, gdzie same komirnie i świątynie stoją, uderzają mnie szeregi długich jakby szop: dachy na palach, bez ścian. W tych szopach coś kształtem przypominającego wiatraki. Patrzę, a tu stary jakiś obywatel idzie przez taką szopę i szturka w te wiatrakowate pudła, a pudła zaczynają się około osi umieszczonej w środku kręcić. Był to bogobojny Mongoł, który w ten nowy dla mnie sposób, słał w niebo odrazu tysiące modlitw. Każde z tych pudeł bowiem jest wypełnione zwojami papieru, zapisanymi od góry do dołu modlitwami. Jedno obrócenie równa się odmówieniu wszystkich wewnątrz zawartych modlitw, pod warunkiem, że się wprzód złożyło odpowiednią ofiarę w odnośnej świątyni, do której te kręcące się pudła należą!
Pokazują mi zdaleka rezydencyę Chutukty: wśród mnóstwa namiotów, lepiej się przypatrzywszy, spostrzegam dom murowany, dość nibyto porządny: to zimowy dwór; latem ów bożek mieszka pod samym lasem, na owej górze świętej. Aby Chutuktę zobaczyć, trzebaby jeszcze tydzień siedzieć, a to nie warto, boć go z blizka i tak nie zobaczę.
Pewnego znowu dnia, gdyśmy na balkonie konsularnym pili kawę, zjawia się cały orszak jakiegoś książęcia — nazwiska zapomniałem. W pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt koni gdzieś podąża, z kilkoma kobietami, wszystko konno. Stroje bardzo malownicze, zwłaszcza kobiet; bogate bowiem panie, prócz tego, że włosy od łoju stwardniałe, przykryte są zupełnie złotemi i srebrnemi klamrami, tak że ich prawie nie widać — piersi także mają zawieszone, uszy obwieszone, palce opierścienione, na głowie ów kapelusz do czapki Lisowczyków podobny; na plecach zaś długie, czasem piękne szuby, bramowane bogato futrem. Szuby takie są w ciemnym zwykle kolorze, z rękawami od łokcia otwartymi i zwieszającymi się aż do ziemi, zupełnie jak naszych prababek z XVI. stulecia. Przypominają mi zwłaszcza ową Daniłowiczównę, prababkę wszystkich prawie w Koronie i Litwie, w wielkim, okrągłym, czarnym czepcu, jak turbanie.