Podróż na wschód Azyi/7 sierpnia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Urga, 7 sierpnia.

Nareszcie Urga! W deszcz rzęsisty, po okropnie trzesącej drodze, przyjeżdżam, po trzech stacyach od noclegu, przed rzekę, która płynie doliną, gdzie Urga leży. Od chwili już widać Urgę, niby w dolinie, otoczonej dokoła górami, stąd niezbyt wysoko wyglądającemi, istotnie jednak bardzo wysokiemi, gdyż już sama Urga leży 6000 stóp nad poziomem morza. Na południe, więc tuż nad nami, góra t. zw. święta, po mongolsku zwana: »Bóg - góra«. — Jest tu jedyny, ostatni na południe i wschód las. Rąbać tu nie wolno, polować nie wolno, stąd zachował się cudem ów las; w całej Mongolii, Chinach, Japonii niema sobie podobnych. Podobno w Japonii gdzieś na północno-zachodniem wybrzeżu są jeszcze lasy, nie widziałem ich jednak. W tym lesie, jak słyszałem, przesiadywać mają lamaici, pustelne życie prowadzący. Opowiadają, że są tam i żubry, może jelenie, i wszelka zwierzyna.
Na północ drugie pasmo gór, kompletnie, jak wszystkie, nagich; od wschodu i zachodu otwarta dolina, na wschód leży Majmaczin, chińska osada. Zajeżdżając ku Urdze, zdala widać dość znaczną ilość dachów, namiotów mniejszych i większych; zdawało mi się, że to już zajechaliśmy. Mylne to jednak wyobrażenie; najpierw trzeba jeszcze przebyć ów potok, co tędy się wali wezbrany, groźny. Ja, nauczony doświadczeniem niedawnem, ani słyszeć o tem nie chcę. Wkońcu jednak, mając do 15 ludzi konno wkoło siebie, jednego pieszo przed wozem, przywiązawszy telegę mocnym sznurem do kilku jeźdźców, którym każę powiedzieć, że życiem odpowiedzą za każdą kroplę wody, która mi się do telegi dostanie — z duszą na ramieniu puszczam się w mętne nurty rozhukanego żywiołu. Szczęśliwie przejeżdżam — kilka kwadransów później nie byłbym mógł przejechać. Teraz zdawało się, że już jestem w Urdze. Jednak godzinę jeszcze jechałem ciągle kamienistą jakąś niby łąką, rzucany w sposób iście nieludzki w mym fatalnym wozie.
Urga, stolica Mongolii; na północ, więc na lewo ode mnie, widne całe grupy domów z chińskimi, dziwnymi, zielonymi dachami; dalej ogromne namioty brzuchate ku górze, jak potężne torty, to wszystko komirnie czyli klasztory Lamów. Dalej, oddzielony od tamtych niby ulicą zwarty kompleks podobnych namiotów czyli domków, wśród których kilka złoconą blachą krytych, z ornamentami dziwnego stylu, nieco Syam przypominającego, a z Tybetu pochodzącego; dokoła ogromnej wysokości częstokół, z rodzajem wchodowej bramy tryumfalnej na chińską modłę, osobno stojącej; to mieszkanie Chutukta czyli bożka żyjącego. Nic dziwniejszego, nic bardziej azyatyckiego, dzikiego, strasznego dzikością swoją, jak myśl, jak istnienie tego »Chutuktu«, żyjącego bożyszcza. Jak jeden umrze, a umiera podobno zazwyczaj dość wcześnie, bo około lat 18 (dzisiejszy ma lat 21) tak drugiego przywozi sam wielki Lama z Tybetu. — Wiara jest u Mongołów, że dusza jego i jestestwo zawsze to samo pozostaje, jeno ciała zmienia. Dzisiejszy Chutukta żyje tu z matką i bratem młodszym.
Tymczasem zajeżdżamy przed jeneralny rosyjski konsulat, gdzie ma być moja kwatera; już zaraz za rzeką spotkaliśmy wysłanych naprzeciw dwóch mołojców; jen. konsul, p. Sziszmarew, stoi w progu domostwa, odpowiednio uśmiechnięty, niewysoki, w okularach, z rzadkim, czarnym wąsem, rzadszym włosem na głowie, na twarzy ślady młodości zatarte; widać człowieka co dla karyery od całego lat szeregu w półdzikich przebywa okolicach; głos miękki, cichy, mówi troszeczkę po francusku, rozumie jednak wszystko; niesłychanie mi rad, grzeczny, uprzejmy, gościnny. Za nim stoi kilku kozaków i pisarz konsulatu; z urzędników niema nikogo, wszyscy na urlopie. Dom rosyjskim stylem budowany, piętrowy, naturalnie ogromny maszt z pawilonem cesarstwa; dachy zielone. Te dachy zielone, tak iście rosyjskie, muszą być pochodzenia mongolsko - chińskiego. Wszak i dach Chutukta jest zielony, a w Chinach ludzie z pewną pozycyą socyalną w innej jak ciemno-zielonej lektyce nie mogą się pokazać.
Pierwsza rzecz jeść — ach jeść! Ledwie wyłażę na piętro, gdzie mój pokój — mój Boże! znowu pokój i łóżko prawdziwe mieć będę — całe biodro mnie szalenie boli. Pyszny, ciepły obiad nas czeka: wyborne »stołowe wino« przed i po zupie, chleb świeży i wołowe mięso. Najadłszy się, zaczynam oddychać, wyciągam się na fotelu z lubością bezgraniczną i zaczynam naturalnie rozpytywać przedewszystkiem o bożka Chutukta.
Konsul ofiarował mu właśnie aparat fotograficzny, w zamian za co otrzymał pozwolenie odfotografowania jego mieszkań, letniego i zimowego. Młody jakiś Rosyanin uczył otoczenie Chutukty fotografować; najjaśniejszy rosyjski car darował mu katarynkę. Niestety przyjechałem o 15 dni za późno; wielkie doroczne festyny ku czci Chutukta już skończone. Wyścigi, do których staje około 2000 koni z całej Mongolii; mocowanie się (igrzyska gladyatorów), bal maskowy, w którym cały buddyjski olimp jest przedstawiony, wszystko to już skończone! W tym roku było nieprzejrzane morze ludu z całej Mongolii. Czterech książąt mongolskich zjeżdża regularnie na te fety; każde z księstw ma przy wyścigach swoje kolory: na wyścigi biegają konie stare, czterolatki i trzylatki; role dżokejów spełniają chłopięta od 8 do 10 lat. Wówczas można widzieć Chutuktę, który wszystkim owym uciechom przypatruje się z namiotu swego. Zresztą jest on niewidzialny, prócz co 5 dni, kiedy udziela zgromadzonemu ludowi błogosławieństwa; może się tego jeszcze doczekam. Noga tak boli, że nie zaszkodziłoby posiedzieć parę dni spokojnie.
Wieczorkiem pojechałem odwiedzić fotografa tutejszego, tj. jednego z młodych Rosyan handlujących herbatą, który fotografuje. Przez trzy godziny męczyliśmy się nad wywoływaniem moich, po większej części nieudałych, częścią potłuczonych klisz. Wracam malutką telegą konsula, ruskim zaprzęgiem; koło mnie jemszczyk ruski; konno eskortuje Buryata, pełniący funkcye dragomana przy konsulacie. Wieczór cudowny, słońce ma się ku zachodowi; księżyc, blizki pełni, już wstał od dawna, czeka niecierpliwie, aż mu słońce pozwoli popisywać się srebrnem światłem. Jedziemy między jurtami mongolskiemi; wtem mój Buryata przyskakuje z koniem ku teledze: Czy sjátelstwo nie pragnie słyszeć mongolskiej muzyki? — Rozumie się, że tak. Zwracaj w lewo, tam do tej jurty. — Tam siedział Mongoł, młody jeszcze, koło niego pacholę i kilkoro dzieci i stary, napół ślepy dziad. Dawaj grać — a cóż? Niech zaśpiewa jaką dumę o Czyngishanie. Mongoł z guślą w ręku spojrzał na mnie zdziwiony, że taki biały cudak coś wie o Czyngishanie; spojrzał potem po swoich, posmutniał, oczy puścił hen ku miesiącowi, znów zwrócił na nas: dumnie i hardo tym razem patrzały te oczy, wreszcie zbiegły na guślę — i jął grać.
Guśla stara, staroświecka, kwadratowa, skórą oślą obciągnięta; dwie struny z końskiego włosienia; długa szyja, a u jej końca — cóż innego mogło być ozdobą u Mongoła, jak nie koński łeb? Ciągnął Mongoł smyczkiem krzywym jak cięciwa łuku, a guśla smętny, cichy, posępny śpiew zaczęła. Mongoł jął guśli wtórować i dzieje dawne opowiadać. Śpiew guśli zmieniał się co chwilę, śpiew Mongoła zawsze ten sam; guśla rzewnie, tkliwie, chwilami płaczliwie za przeszłością tęskniąc, śpiewała. Mongoł hardo, gromko zaciągał, urywał; to guśla sama śpiewała, to znów Mongoł opowiadał... I tak w skupieniu słuchaliśmy wszyscy — i dzieci i dziad i bab parę, które muzyka ściągnęła, i jemszczyk i Buryata — słuchaliśmy pieśni, która cicha i rzewna płynęła w stepie budzić dawne wspomnienia, a step przypominał sobie, jak to wtedy bywało!
Dziwna rzecz, jak muzyka ta przypomniała mi kiedyś słyszane śpiewy starych guślarzy hercogowińskich. Ta sama dykcya, to samo zaciąganie, ten sam smutek, żal, tęsknota w śpiewie, te same budzą oddźwięki w duszy.
Jeszcze o Chutukcie notuję parę szczegółów, opowiedzianych mi dzisiaj przez Sziszmarewa. Nie uważają go jednak Mongoli za Boga, ale za jakiegoś szczególnie do Boga zbliżonego ducha, półboga czy świętego. Takich Chutuktów żyło rzekomo 4747 w Tybecie. Dopiero w siedmnastem stuleciu naszej ery, kiedy lud i książęta w Mongolii bałwochwalstwo (szamanizm) porzuciwszy, przyjęli lamaizm, wówczas lamowie tybetańscy przepowiedzieli po śmierci ówczesnego Chutukty, że następny raz urodzi się on nie w Tybecie, ale w Mongolii. Poczęto szukać. Tutuchu-han, pierwszy z czterech wielkich książąt mongolskich, uznany potomek Czyngishana, oświadczył, iż u niego tym razem Chutuktu ujrzał światło dzienne w postaci dzieciątka właśnie co urodzonego. Tenże Chutuktu, uznany przez wszystkich, dożył lat 70, i wpływem swoim uskutecznił poddanie się Mongolii pod berło chińskie, mimo iż większość książąt pragnęła połączenia z Rosyą (tak przynajmniej twierdzą Rosyanie). Odtąd 6-ciu następujących Chutuktów urodziło się w Mongolii. Książęta jednak poczęli się między sobą swarzyć, u kogo właściwie prawdziwy Chutuktu się rodził. Niesnaski coraz większe rozmiary przybierać poczęły, aż sprawa oparła się o Pekin. Tu sam gosudar chiński swym najwyższym rozumem rozstrzygnął, orzekając, że to wszystko fałsz. Od tej chwili Chutuktu przestał się rodzić w Mongolii — a rodzi się, wedle ukazu, napowrót w Tybecie. Zaczem po każdorazowym zgonie Chutukty, udaje się poselstwo lamów mongolskich do Tybetu, by nowego sprowadzić. Przybywszy do Tybetu, wysłannicy składają bogate dary Dalaj-Lamie i znakomitym klasztorom tybetańskim, oraz proszą o wyszukanie nowego Chutukta, poszcząc i trwając nieprzestannie na modlitwie. Teraz dopiero Dalaj-Lama wydaje rozkaz, aby zebrano imiona wszystkich dzieci urodzonych około czasu śmierci poprzedniego Chutukty. Skoro imiona te zbiorą, rozpoczyna się coś niby konklawe; wśród nieustannych modłów i praktyk religijnych, zebrani lamowie spisują na kartkach imiona wszystkich owych dzieci, kładą do urny i wyciągają na los szczęścia — bóstwu w tem naturalnie ciągłą interwencyę przypisując — sześćdziesiąt imion. Potem dalsze modlitwy i posty; owe 60 imion napowrót do urny wkładają, wyciągają dwanaście. Jeszcze raz modlitwy — z owych 12-tu imion wyciągają dwa. Między temi dwoma wierzą, że jest przez niebo wskazany prawdziwy Chutukta. Dwa te imiona wiozą lamowie mongolscy do Pekinu; tu wśród nabożeństw sam cesarz wybiera jedno z tych imion — i ten jest Chutuktą. Wysoki mandaryn na czele zdwojonego tym razem poselstwa lamów i książąt mongolskich jedzie do Tybetu, by nowego Chutuktę przewieźć do Urgi.
Chutuktu ma bezsprzecznie w Mongolii wpływ i znaczenie ogromne; lud uważa go za nadziemską istotę i pielgrzymuje do niego; książęta i klasy oświeceńsze uważają go za pana, za rzeczywistego władcę Mongolii; jest on tedy spójnią, punktem łączącym wszystkie plemiona. Jak zawsze, sprytnie postanowiono ze strony rosyjskiej nie zaniedbywać Chutukty, ofiarowano mu, prócz innych podarunków, aparacik fotograficzny. A że nie umiał go używać, więc podsunięto młodziuchnego fotografa, Rosyanina, który choć sam o bożym świecie ledwie wie, jednak dzięki swym znajomościom, z fotografa stał się przyjacielem Chutukty, i do owego Chutukty, którego nikt w świecie nie widuje, ma wstęp o każdej godzinie dnia, a za nim i cała idea rosyjska, która zdaje mi się polega na zjednoczeniu Mongołów, aby w danym razie ich użyć przeciw Chinom, a przynajmniej mieć pewność, że nie dadzą się przeciw Rosyi użyć. — Fotograf słowa po mongolsku nie umie, więc mu dano tłumacza, i jest on de facto rezydentem rosyjskim przy rzeczywistym królu mongolskim. Mongolia, po zawojowaniu przez swych władców Chin, została z cesarstwem połączona, pierwotnie jako panujący element; dziś, kiedy po mongolskich, dostali się znowu na tron rodowici chińscy cesarze (dynastya Ming), a po nich dynastya Mandżu, z dalekiej i zaniedbanej prowincyi — niechęć do Chińczyków jest tu ogólna, trochę z pogardą pomieszana, bo czasów Kublej-hana tu nie zapomniano, zwłaszcza że cztery wielkie rody książęce wywodzą się od rozmaitych tego wielkiego wodza potomków.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.