Podróż na wschód Azyi/13 lutego
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na wschód Azyi |
Podtytuł | 1888-1889 |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pierwsze wrażenie, gdyśmy mijali przystań i deltę w wielkiej rzece Kanton, która kilkunastu ramionami wlewa się do morza, nader korzystne! W dali widzimy góry, pagórki, skały w morzu, istne fiord'y; woda niezmiernie płytka, stada delfinów, mew, kaczek i nurów pomiędzy płocikami z sitowia, stojącymi daleko w morzu dla ostrzegania przed ławami i rafami. Prześliznąwszy się między owemi skałami, i zbliżywszy się do gór, widzi się mnóstwo chorągwi czerwono-żółtych, niebiesko-czerwonych, rozrzuconych jak makowe kwiatki po szczytach pagórków wzdłuż wybrzeża; to znaki widoczne, jeszcze niewidocznych fortyfikacyj i koszar cesarsko-chińskich. Stąd począwszy, aż po Kanton, jedno prawie nieprzerwane pasmo fortów; wszystkie bronią wstępu do kraju, gotowe zmiażdżyć ze swych licznych staro- i nowożytnych, głównie dziś niemieckich lub angielskich dział wałowych, każdego intruza, któryby wbrew woli pana Niebieskiego państwa, chciał rzeką w górę się przedostać. Zastępują teraz te działa, owych dawnych, tak idylicznych obrońców kraju, świątyń i ojczyzny, owych smoków i smoczków z rozwartemi buziami, czerwonymi ozorami, a wytrzeszczonemi strasznie ślepiami. Jakiego rodzaju byłaby rozmowa między temi nowego stylu smokami a ogniem ziejącemi smokami flot lub flotyl »białych dyabłów«? kto tu byłby na pozór rozumniejszym i zostawił, choć nie dobrowolnie, ostatnie słowo przeciwnikowi? ktoby pierwszy zamilkł i ustąpił? czy te długie blankowane mury, ciągnące się wzdłuż i wszerz gór i pagórków, wytrzymałyby, już nie mówię, gwałtowność pocisków nieprzyjacielskich, ale samo wstrząśnienie powietrza w skutek strzału armatniego powstające? — to rozumie się, pytanie, na które dziś nie mam odpowiedzi.
Dawniejsze fortyfikacye chińskie, murowane z cegły na słońcu suszonej, owe kolosalne mury np. koło Pekinu i Tientsinu, jak pokazała wojna z r. 1860, 1874 i ostatnia francusko-chińska kampania 1883—1884, rozstępowały się przed granatami, jak masło pod nożem. Forty, które zamykają i strzegą przystępu do wnętrza kraju od ujścia rzeki Kanton, aż do miasta tegoż nazwiska, to dzieło nowożytnej sztuki. Niemiec podobno inżynier budował je; jemu jako Europejczykowi nie przynoszą zaszczytu, to pewna; wszystko wewnątrz widoczne. Jedna tylko pozycya wydaje mi się nader silna, na wschodnim brzegu leżąca a wykuta w skale. Zresztą czyż Chińczykom tak bardzo fortec potrzeba? mają 400 milionów luda, kraj po większej części jeszcze nieprzystępny — niechże się Europa kusi jak chce, niech psuje wiele chce prochu, i co im zrobi? chyba sama w tem morzu utonie. A zresztą przecież i Chińczycy mają armię, a jak niektórzy powiadają, ta armia jest niezła; miejscami, gdzie sobie wicekról zadał trochę pracy, ma być wcale dobrą. Wszakże raz Chińczyków nauczywszy, że bić trudno, ale być bitym łatwo, dano im równocześnie naukę, że i jak trzeba się bronić, dziś już nie będzie tak łatwo dać im rady.
Jak na wszystkich innych punktach, tak i pod względem reform armii, Chiny nie rzuciły się tak gwałtownie w objęcia cywilizacyi europejskiej, jak Japonia, która zmieniwszy swój dawny kalendarz, strój, alfabet, zarzuca obecnie dawną formę rządu; za jednym zamachem chce się przeistoczyć w państwo, w monarchię parlamentarną. Chiny, Chińczycy, choć wierzą w swą wyższość, przekonali się jednak, że pod niektórymi względami Europa wyżej od nich stoi. W pierwszym rzędzie trzeba było urządzić a raczej stworzyć system celny na sposób europejski, oddać całą administracyę celną w ręce europejskie; na drugiem miejscu stoi armia. Ale tu o reformie całkowitej mowy niema, być nie może; zresztą oni nie tak potrzebują armii, jak ją mają karły europejskie, siedzące jeden na drugiego nagniotkach.
Ale jedźmy dalej, bo statek tymczasem minął fortyfikacye jedne, drugie i dziesiąte, i jesteśmy u właściwego portu miasta Kantonu, Wampoa. Tu, owo, jedno z wielu ramion rzeki, którem wpłynęliśmy rozdziela się znowu; płyniemy zachodniem; wschodnie zamknięte raz na zawsze dla statków trochę głębszych. Muszę tu zanotować historyę, opowiadaną mi przez biskupa Kantonu: To drugie, wschodnie ramię rzeki, było i jest znacznie głębsze od zachodniego, tj. od ramienia, nad którem istotnie miasto leży, i mogło było być przystępnem dla większych statków, nawet wojennych, stąd ogromne ułatwienie dla handlu trans-oceanowego. Od dawna Anglia na czele innych interesowanych, starała się uzyskać od rządu lokalnego, więc od wice-króla rezydującego w Kantonie, by otworzono dla żeglugi międzynarodowej owo ramię rzeki; mówię otworzono, bo było faktycznie baryerą z grubych pali zamknięte. Nie mogąc inaczej dojść do rezultatu, wpada reprezentant angielski na myśl wielką: każe przez swego inżyniera wykonać plan, według którego potrzeba było pewnych pogłębień koryta, na którym planie jednak były wskazane wszystkie punkta głębokie w korycie, a dalej była cyframi i rysunkiem uwidoczniona niepraktyczność owej drewnianej baryery, zamykającej rzekę, z podaniem środków arcy-prostych, za pomocą których, chcący się pozbyć owej baryery, w paru godzinach mógłby tę kruchą przeszkodę usunąć. Z tym planem i kosztorysem jedzie mój konsul do wice-króla i przekłada mu go, tłumaczy, wyjaśnia, męczy się przez parę godzin. Wice-król, wysłuchawszy całej perory, bardzo zadowolony, widocznie przekonany, prosi o pożyczenie owego planu na krótki przeciąg czasu. Konsul uszczęśliwiony daje plan, w przekonaniu, że wygrał partyę. Ale jakież było jego przerażenie, gdy w dwa dni potem się dowiedział, że wice-król wydał rozkaz, tym razem natychmiast wykonany, żeby zatopiono na wszystkich głębszych punktach, jak również wzdłuż owej baryery, kilkaset wielkich łodzi, napełnionych ogromnemi głazami. Tą razą zamknięcie było bombenfest! Konsula natychmiast odwołano.
Wampoa samo nic nader ciekawego; znowu fortyfikacye, przystań, statki parowe, tysiące łodzi i czółen chińskich; na wybrzeżu zdala widoczne dwie wieże, wyglądające jak wieże pagód, każda o 9-ciu piętrach, z mnóstwem okien i okienek, wszystko otwarte. Są to »wieże wiatrów szczęścia« — tak tłumaczą mi. Chińczycy mają wiele przesądów; najbardziej zakorzeniony, to wiara w »wiatr szczęścia«, każdy śmiertelny ma swój wiatr specyalny; dopóki go umie chwytać i stosownie kierować, dopóty szczęście i pomyślność go nie opuszcza. W ścisłym związku z tym wiatrem stoi i wybór miejsca mieszkania i t. d. Otóż wieże owe, to zbiorniki »wiatru szczęścia«, mające go zarazem kierować ku miastu.— Z Wampoa jeszcze mała godzinka i jesteśmy w Kantonie. Pierwsze wrażenie — żadne; żadnych budowli zdala oko zajmujących; jedyna katedra katolicka dominuje nad całem miastem, daj Boże, by w istocie niebawem w moralnem sensie tak było! Na debarkaderze zwykły rumor, bieganina, krzyk, zamieszanie: 1000 Chińczyków, z których każdy albo coś mówi, albo uśmiechając się krzyczy, pcha się, popycha czy wsiada czy wysiada, a zawsze się spieszy. Chmara coolis'ów rzuca się na nasze rzeczy; powstrzymuje ich powaga dwóch Chińczyków ozdobniej ubranych; są to jakby kawasi konsula angielskiego mstr. Alabaster'a. Po chwili prezentuje mi kapitan małą, przystarą, nieco krzywą w ramionach i nogach figurkę, ze słabym, niegdyś rudym zarostem i ogromną powagą; biały kolosalny cylinder na głowie. Był to sam mstr. Alabaster, konsul angielski, chargé des intérets de l'Autriche-Hongrie, przyszedł ministra witać. Minister nieco tępo słyszy, wrzask wkoło nas niesłychany. Mstr. Alabaster miał przed paru laty fatalny wypadek, który przypłacił postradaniem kilku przednich zębów; w dodatku, jako szanujący się syn Albionu, mówi cicho i niewyraźnie z natury — rezultat: nie rozumieją się zupełnie, wszelkie wysiłki nadaremne. Jednak po chwili, nadrabiając mimiką, wyprawiłem rzeczy nasze, a my ruszyliśmy, niesieni w palankinach.