Podróż na wschód Azyi/14 lutego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kanton, 14 lutego.

Mieszkamy wybornie: minister u p. Kramera, niemieckiego kupca, a zarazem konsula ad honores niderlandzkiego, a ja u konsula niemieckiego. Hotel w Kantonie zanadto obrzydliwy, nie można w nim mieszkać, więc przybywający muszą szukać przytułku u zamieszkałych tu Europejczyków, których wille stoją, jak wszędzie w Chinach, w tak zw. Concesion, czyli obszarze, przez rząd przy zawarciu pokoju między Anglią, Francyą a Chinami w r. 1860 odstąpionym na używalność zwycięskim rządom europejskim. Concession od miasta odgraniczone szerokim kanałem, na którym dwa mosty, każdy zamknięty bramą żelazną, a na moście silny posterunek policyi; brama główna otwiera się tylko dla białych. Po chwili przywitania ruszamy w trzech lektykach; 10-ciu policyantów chińskich, nader dziwacznie ubranych, w ogromnych, okrągłych, słomianych kapeluszach, z jakiemiś czarnemi wstążkami, rolę urzędowych oznak grającemi, z krótkiemi pałkami w ręku; przed nami, prócz tego, dwaj słudzy, owi kawasi Alabastra. Ruszamy zaraz zwiedzać ciekawości miasta. Najpierw tak zw. examination-hall, tj. niby uniwersytet. Mijamy ów most, kilkanaście kroków w prawo wzdłuż kanału, potem w lewo — wchodzimy, a raczej wnoszą nas w ulicę miasta. Tłum gęstnieje, krzyk się wzmaga, nasi policyanci krzycząc (wszyscy tu krzyczą), rozpychają tłum, nieraz z użyciem całej siły muszkularnych swych ramion. Słońce, schowane tu za wysokie mury domów, nigdy nie dochodzi aż do bruku. Wpadamy w kiszkę ciaśniutką, może 11/2 metra szerokości, ciemną, zapchaną ludźmi, bardzo niepachnącą, od góry zawieszoną podługowatemi deszczułkami czerwono, czarno i żółto malowanemi i zapisanemi złotem pismem chińskiem: to szyldy i godła — a taka kiszka, to ulica. Nigdy nie zapomnę tego wrażenia; opisać go niepodobna.
Lecimy formalnie: nasze lektyki migają się tylko poprzed oczy zdziwionych nieco, troszkę szydersko, często głupkowato uśmiechających się na nasz widok Chińczyków. Jeżeli my im się tylko migamy przed nosem, o ileż bardziej jeszcze nam wszystko miga się i mąci przed oczyma. Po chwili oczy mi łzami zachodzą od ciągłego wytrzeszczania, natężania, by nic z tego obrazu nie stracić; kark mnie boli od obracania nieustannego głowy na dwie strony; patrzę, ale nie widzę; nareszcie zaczynam drzemać, ukołysany ruchem lektyki, oszołomiony, ogłupiały tym widokiem sklepów, tłumu, szyldów, wystaw sklepowych, krzykiem przechodniów, naszych policyantów, tragarzy, przekupniów! Budzi mnie szczególniejszy smród: to handel delikatesów (Hawełka chiński), koło którego taki ścisk, że musieliśmy stanąć. Na szubieniczkach żelaznych wiszą istotnie smacznie wyglądające, w rycynusie smażone i pieczone głowy świńskie i cielęce, nóżki, móżdżki, ogonki, kopytka; a między tem wszystkiem na honorowem miejscu, aby dobrze go widać było, wisi za ogon głową na dół, jeszcze żywy, przebierający nóżkami, ogromny szczur! Obstupui! — nie chciałem bowiem w te opowiadania o przysmakach chińskich wierzyć. Teraz wierzę; tak ogromnego i tłustego szczura w mojem życiu nie widziałem. Był to szczur tuczony.
Lecimy dalej. W Chinach kast niema, za to jest do najdrobniejszych szczegółów zachowany system cechów. Jedna ulica, same magazyny z jedwabiami; druga, same magazyny z tak zw. Curios, czyli sklepy antykwarskie. Krzyk i smród się znowu wzmaga — to targowica na drób i wszelkiego rodzaju trzodę; dalej ulica koszykarzy, złotników, sprzedających owe zielone, szklane czy kamienne ozdoby kobiece, paciorki, szpilki do włosów, bransoletki (każdy wyrobnik nawet nosi taką zieloną bransoletkę); dalej szewcy czyli pantoflarze, zegarmistrze, bednarze, kowale, ślusarze, stolarze, wekslarze; dalej pyszne odrzwia złocone i ślicznie w drzewie rzeźbione, przez dwa piętra idące — to apteki i t. d. Jedno dziwniejsze niż drugie, a wszystko na kupie, jedno na drugiem, a wszystko w uliczkach wąziutkich, brukowanych pięknemi płytami kamiennemi, które nogę końską tylko wówczas widują, gdy wice-król opuszcza swoją rezydencyę, by przez miasto do pagody zawitać.
Nareszcie ulica, którą pędzimy, z ciemnej robi się nieco jaśniejszą, w końcu jasną, rozszerza się, ale nader nieznacznie: widać ogromny mur, skręcamy w prawo; nasi ludzie przyspieszają kroku, jak zawsze, kiedy już blizko celu pielgrzymki jesteśmy. Wpadamy w jakieś podwórza, zasiane kamieniami, bez drzew; parę świń szuka niewidocznej trawy, kilkoro dzieci żebraczych wypada ku nam gdzieś z jakiejś dziury. Nareszcie brama, z czerwono niegdyś malowanych sztachet drewnianych, od góry napół przez wiatr i deszcz zniszczonym daszkiem przykryta; za nią znowu coś nakształt podwórza i druga brama, tą razą z desek zupełnie zakrywających widok do wnętrza. Na bramie wymalowane ogromne dwie figury: to jak zwykle na zbytek krwi cierpiący bożek wojny, z ceglasto-czerwoną facyatą, a obok bożek nauki i sztuki, identycznie do swego kolegi podobny, tylko z cerą mniej skłonność do apopleksyi zdradzającą; obaj groźni, straszni, w pozach wyprężanych, którychby ich autorom nawet Michał Anioł był pozazdrościł. Wysiadamy nareszcie z lektyk. Wchodzimy. Ogromny plac, środkiem brukowana droga wiedzie do głównego gmachu, po bokach rzędy nieprzeliczone czegoś, co w pierwszym momencie robi wrażenie publicznych klozetów, lub jakiegoś wielkiego składu na drzewo opałowe. Jest to szereg źle otynkowanych, równolegle od siebie stojących murów. Każdy mur oddzielony od drugiego ścieżką zarosłą trawą, od góry pulpitowym daszkiem gontowym pokryty. Od strony wejścia do tej dziwacznej auli egzaminacyjnej, każdy mur podzielony jest na kilkadziesiąt równych części ściankami, również murowanemi, prostopadle na głównym murze opartemi. Ścianki te wraz z murem głównym tworzą komórki, w których egzaminaci wypracowują zadania. Pojedyńcza taka komórka, raczej nyża, z przodu zupełnie otwarta, ma z pewnością nie więcej jak metr szerokości, a dwa wysokości; wewnątrz, prócz trochę śmiecia, nic zupełnie.
W tych komórkach kandydaci na mandarynów niejedną gorącą chwilę spędzają, wypracowując swe pensa, które, jak zwykle Chińczycy, na kolanie piszą. Co lat trzy pod prezydencyą samego vice-króla schodzi się komisya egzaminacyjna. Do egzaminu siada przeciętnie 4 do 12 tysięcy luda, młodych i starych, a ponieważ egzamin w razie nieudania się wolno powtarzać bez żadnego ograniczenia ilości tych powtarzań, więc często ma się zdarzać, że starcy 60—70-letni przychodzą tu składać dowody swego rozumu. Na 12.000 kandydatów przy ostatnim egzaminie, złożyło go 88, resztę spalono! W czasie egzaminu pisemnego, zamurowywują kandydata napół w jego komórce — zresztą niema obawy, by mu ktokolwiek chciał pomagać w wyrobieniu pensum pisemnego, bo każdy o siebie zbyt się boi; prócz tego z powodu wielkich prerogatyw, jakich używa stan mandaryński, do którego kluczem i bramą są te egzamina, sami mandaryni bardzo się boją i pilnują, aby nie zawielu ich było; o oszukiwaniu więc tutaj i mowy niema. Po pisemnym, następuje ustny egzamin. Przeszedłszy te egzamina w Kantonie, można osiągnąć drugi, tj. niższy stopień mandarynatu. Kandydaci do pierwszego muszą jechać do Pekinu. Prócz egzaminów na mandarynów, niezmiernie trudnych i z wielką surowością i ścisłością traktowanych, egzystują najrozmaitsze inne, których całą seryę przeszedłszy otrzymuje się stopień laureata, maturzysty, uprawniający do »siadania« do egzaminu na mandaryna. Samo jednak zdanie pierwszych egzaminów kwalifikujących na takiego, powiedzmy, bakałarza daje już znaczny wpływ i powagę pomiędzy ludem; ipso facto wprowadza ono młodego człowieka do cechu (sit venia verbo) uczonych czyli biegłych w piśmie i doktorów, a przedewszystkiem upoważnia i zmusza niejako odnośne indywiduum do noszenia ogromnych okrągłych rogowych okularów na nosie, co powagi i znaczenia niemało przysparza.
Główny budynek, w którym się odbywają egzamina ustne, to poprostu wielka niekształtna buda drewniana, podzielona papierzanemi ściankami na części. Tak mniej więcej wygląda uniwersytet kantoński. Słowo uniwersytet zupełnie nie odpowiada istocie tego, czem jest owa, jak ją Anglicy nazywają, »hala egzaminacyjna«. Wykładów tu nigdy żadnych nie bywa; nie uczyć się, ale składać dowody wiedzy i nauki, ludzie tu przychodzą. Nauki tu może mniej niż u nas, a przynajmniej na ciaśniejsze ona quoad materiam ograniczona koło, pracy sto razy więcej potrzeba, a zwłaszcza pracy pamięciowej; wszystko trzeba umieć na pamięć i każdej chwili z absolutną dokładnością i wiernością umieć powtórzyć, zacytować całe ustępy z autorów. Autorzy ci to przedewszystkiem Konfucyusz i cały długi szereg jego przyjaciół i uczniów. Przy egzaminie pisemnym, gdzie podobnie jak przy ustnym egzaminowany zbija lub stawia jakąś tezę, główną siłą twierdzenia, dowodu, są cytaty in extenso z autorów. Podręczników żadnych mieć nie wolno, cytaty więc z pamięci trzeba czerpać. Cytatę niedosłowną, za niebyłą się uważa. Owoc tej pracy, w razie pomyślnym, większy, realniejszy niż u nas, bo kto przeszedł ten egzamin, ten już z głodu nie ginie. Praktyczny zmysł Chińczyków każe im więcej uważać na rzecz, niż na formę; to też pałaców i wspaniałych auli uniwersyteckich nie znają, może rozumiejąc, że zbyt wspaniałe wschody, sale i aule, nadtoby kosztowały i miejsca drogiego zabierały, a przytem myśl uczących się do roztargnienia skłonną czyniły. A chcąc być mandarynem, trzeba całą myśl, całą uwagę módz skupić.
Co za pokusa żeby napisać traktat wysoce pompatyczny, o znaczeniu nauki w społeczeństwie chińskiem! Traktatu nie napiszę, bo mnie nań nie stać. Nie wiedziałbym doprawdy nawet, jak go zatytułować. Trudno jednak nie zanotować uwagi cisnącej się do głowy, jak społeczeństwo to — które my, białej rasy synowie, my Galicyanie, barbarzyńskiem nazywamy — jak ono wysoko i pod tym względem stoi, a zwłaszcza stało, zanim z jednej strony Mongołowie, a z drugiej od nich pod względem etycznym i cywilizacyjnym może gorsi, bladzi kupcy zamorscy, nie przyszli niszczyć i demoralizować tej prastarej, dziś już przerafinowanej i nieco zwiędłej cywilizacyi. W Chinach niema człowieka, któryby nie umiał czytać i pisać, i to nie od lat 50 lub 100, ale od wielu wieków, od czasów, kiedy Europy, w dzisiejszem pojęciu słowa, znaku ani śladu nie było.
W Chinach człowiek istotnie zdolny, pracowity, uczciwy, nieposzlakowanego prowadzenia, — bo na to wszystko baczą egzaminatorowie przy egzaminach na mandarynów — człowiek taki nie ginie, nie marnieje, bo mądra instytucya mandarynów zapewnia mu przyszłość. O przymusie szkolnym nikt tu nie marzył nigdy — to też wszyscy uczą się chętnie i każdy wyrobnik umie czytać i pisać. Ale bo też przymusu szkolnego nie było potrzeba w społeczeństwie, gdzie za zasadę kardynalną postawiono, że bez nauki niczem, przez naukę wszystkiem zostać, do wszystkiego, co daje wpływ i bogactwo, dojść można. Praca naukowa jako taka, a nawet sam fakt, że ktoś się uczył, studyował, już zapewnia poważanie współobywateli, bo podnosi z gminu do kasty uczonych. Przebyty egzamin na mandaryna trzeciej, drugiej lub pierwszej klasy, nietylko otwiera drogę do dostojeństw, ale daje wprost prawo do ubiegania się i otrzymania takowych, nakłada na sfery rządzące obowiązek bezzwłocznego użycia, bezzwłocznej nominacyi laureata na odpowiednie przebytemu egzaminowi stanowisko. O pochodzenie, o stosunki familijne, majątkowe, kandydata nikt nie pyta i pytać nie może; wiedza jego, powodzenie przy egzaminach, starczą za wszelkie inne tytuły. Wyjątek mógłby być tylko wówczas, gdyby kandydatowi udowodniono, że oddawał się poprzednio zajęciom uznanym za bezczeszczące. Kto przy egzaminach przepadł, nie może spełniać funkcyj publicznych, choćby pochodził z najzamożniejszego i najmożniejszego rodu. W dzisiejszych Chinach, od czasu kiedy na tronie siedzi dynastya Mandżu, wiele jest od tej reguły wyjątków. Dynastyi zaborców trzeba było zapewnić sobie wierność głównych w państwie dygnitarzy; wszystkie ważniejsze posterunki, wszystkie wysokie stanowiska wojskowe, cały dwór i większość ministrów poobsadzano Mandżurami, a Mandżury studyów nie lubią odbywać. Inde irae, — oto przyczyna wielkiej rebelii w czwartym lat dziesiątku naszego stulecia, przyczyna nieustającego i wciąż rosnącego niezadowolenia, które lat kilka wybucha jasnym płomieniem powstania. Szczęściem dla dynastyi liczba bezpośrednio i gwałtownie niezadowolonych niezbyt wielka, bo ogranicza się głównie na owych biegłych w piśmie i uczonych. Wielka masa luda wie i czuje, że czy Mandżu, czy czystej krwi Chińczyk będzie mandarynem, jednako ssaną będzie.
Napatrzywszy się do syta tej, wszystkiem innem tylko nie wspaniałością zalecającej się budowy, nasłuchawszy się niezliczonych anegdotek o egzaminach, ruszamy dalej zwiedzać. Więc najpierw w małej, starej, zapuszczonej, brudnej i ciemnej świątyńce jakiegoś bożka czy ducha — zegar wodny. Cztery wielkie naczynia, jedno nad drugiem, połączone wąziutką rynewką; woda sączy się z jednego do drugiego, najniższe naczynie opatrzone pływakiem, u którego górnego końca umieszczona listwa mosiężna, podzielona na dwanaście podziałów głównych, a z tych każdy na ośm mniejszych. Godzina chińska, równa się mniej więcej dwom »indyjskim«, jak nam tłumaczono, czyli naszym — stąd kwadransów ośm. W miarę przypływu wody, listwa się wynurza i mierzy czas. Dalej wiodą nas do pagody poświęconej bogom wojny i nauk. Mars i Apollo z Minerwą, podobni do owych na drzwiach uniwersytetu malowanych. Bożek mądrości, która w Chinach jest męskiego rodzaju, musiał za życia dużo alkoholu używać. Pagoda ogromna, bo czteropiętrowa, drewniana — nic pięknego ni ciekawego; za to widok z 4-go piętra wspaniały, bo sama pagoda już na pagórku wśród fortów miasta. Z jednej strony ogromny cmentarz, miasto umarłych, na kilkanaście kilometrów po pochyłościach przyległych pagórków rzucony; z drugiej strony miasto żywych, Kanton, nastroszone na wielkiej przestrzeni. Tu ciekawy, w oczy bijący ma się dowód, jak Chińczycy się umieją cisnąć, byle miejsca oszczędzić. Miasto liczące, jak mówią, między 1.200.000 a 1.600.000 mieszkańców, na rozległość, według naszych pojęć, nie powinno więcej jak 200.000 ludu mieścić. To jedna z cech charakterystycznych czystej krwi Chińczyków południowych, tem różnych od współziomków Mandżurów i północnych Chińczyków, których miasta na całe mile kwadratowe się rozciągają. Ale zdaje mi się, że to klimat głównie na to wpływa, boć i w Europie i reszcie Azyi i Afryce, czem gorętszy klimat, tem ludzie gęściej budują, tem ulice węższe, bo cienia potrzeba.
Napoiwszy się widokiem i zmęczywszy dokumentnie mstr. Alabaster'a konsula angielskiego, który nam wszędzie towarzyszył, ruszyliśmy pokrzepić ciało w dawnym Yamen angielskim, czyli dawnej rezydencyi konsulów angielskich, leżącej wśród miasta. Anglicy uważali, że lepiej jednak przenieść rezydencyę do Koncessyi europejskiej, za ów kanał i bramy żelazne, bo za blizkie sąsiedztwo z Chińczykami bywa niebezpieczne. Ogród w tym opuszczonym Yamen, ogromny; najciekawsze, to owo tak czysto chińskie wejście do samego budynku, w formie kolistego otworu w murze, niczem i nigdy nie zamykanego. Pokrzepiwszy ciało doskonałem śniadaniem, po rozmowie niezbyt świetnej, bo Alabaster mówi cicho i niewyraźnie, minister nie słyszy, a ja nie rozumiem — ruszyliśmy dalej zwiedzać. Więc znowu wśród tysięcy przechodniów, w coraz węższe i ciemniejsze zapuszczamy się uliczki! Po chwili, obszerniejszy plac, brama w ogromne figury malowana, zdobna — to pagoda. Tym razem pagoda arcyciekawa, bo Buddzie poświęcona.
Zauważyć tu muszę, że aczkolwiek Chińczycy są buddystami, nie przeszkadza im to mieć całej kolonii najrozliczniejszych duchów, półbożków, których działanie (są niesłychanie zabobonni) wszędzie widzą i konstatują — chcąc z nimi jak najlepsze utrzymać stosunki, palą im na każdym kroku smrodliwe kadzidła, puszczają hałaśliwe petardy i stawiają nie stylem, ale ilością i rozmiarami imponujące pagody. Tutaj pierwsza pagoda Sykyi poświęcona. Sam Budda inny niż w Indyach (Ceylonie) i Syamie, inaczej wygląda, — i choć siedzi z założonemi po turecku nogami, inaczej je trzyma, nie ma tej istotnie często imponującej powagi, co Buddowie syamscy. Przed figurą Buddy mały ołtarzyk, a nad nim, rozmiarów naturalnych, figura Konfucyusza. Z ogromną ciekawością przyglądam się tej postaci, której rzadko potem, dotąd nigdy, w świątyniach nie spotykałem. Postawą do samego Buddy nieco zbliżony, siedzi jak tamten, tylko z ruchu rąk i głowy widać, że coś mówi, wykłada. Długie nieproporcyonalne wąsy, zwisłe po obu stronach ust, coś w rodzaju czupryny warkoczem zakończonej, odróżniają Konfucyusza na pierwszy rzut oka od wszystkich innych mieszkańców Olimpu chińskiego.
Ale nie to jeszcze główna osobliwość świątyni. Nazywają ją »pagodą pięciuset geniuszów i duchów«. Przed głównem atrium, gdzie w półcieniu, zakryci zielonym welonem muślinowym, siedzą Budda i Konfucyusz, wielka sień, w niej ściankami drewnianemi od siebie oddzielone krużganki, w których przesiaduje całe wojsko, bo istotnie sztuk 500, owych rozmaitych półbożków (jeżeli ich tak zwać wolno). Najróżnorodniejsze typy są tu przedstawione, nie wyłącznie chińskie. Są młodzi i starzy i dzieci, a nawet, o ile pamiętam, i kilka kobiecych figur; wszystkie siedzące, każda o innym wyrazie twarzy, każda inna. Wszystkie z drzewa czy cegły, grubo złocone. Wielkość głów więcej niż naturalna, tułowy, ręce i nogi mniej więcej naturalnych rozmiarów. Kto je tu postawił, nie zdołałem się dowiedzieć, bo nasz pan konsul tego nie wiedział, mimo, że Anglik, mimo że lat 50 — a może i dlatego — w Chinach siedzi. Mówię: mimo że Anglik, bo Anglicy przecież coś wiedzą! Niemcy-kupcy zasadniczo nic nie wiedzą, o nic nie pytają. Jedno tylko wyjaśnienie dał mi pan Alabaster, arcyciekawe, i z prawdą zgodne. Twierdził on, że owe 500 figur, przedstawiają tyleż rozlicznych indywiduów, które sportretował artysta w chwili, kiedy każdy z nich wołał: heureka — »znalazłem, zrozumiałem — zrozumiałem, co jest najwyższa mądrość, najwyższe dobro, przejrzałem, i pojąłem naukę wielkiego Buddy! jak on, doszedłem do klucza ogólnej, najwyższej, jedynej mądrości«. Tak sobie rzecz tłumacząc, ogląda się te lalki złocone z wielkim interesem, bo istotnie każda w inny, każda w bardzo naturalny, prawdziwy sposób swoje zadowolenie ze zdziwieniem, raczej z podziwem, nieraz przestrachem połączone, jasno ruchem ręki, wyrazem twarzy, postawą całą objawia! Jest to czysto wschodnio-azyatycki artyzm, 500 razy w rozmaity sposób, według rozmaitości indywiduów, przedstawić tę samą chwilę, to samo wrażenie. W swoim rodzaju arcydzieło.











Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.