Podróż na wschód Azyi/23 kwietnia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na wschód Azyi |
Podtytuł | 1888-1889 |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przed kilku godzinami wróciłem z audyencyi u Mikada. Właściwie mniej była ciekawa, niż się spodziewałem, bo zupełnie prawie według europejskich zwyczajów wszystko się odbyło. Pałac, na miejsce dawnego, przed paru laty zgorzałego, nowo postawiony — swoją drogą prześliczny. Choć wiele tu, niestety, europejskiego wprowadzono elementu, jednak całość nie-europejska — całość przecie japońska, prostotą niesłychaną, kilku zaledwie szczegółami niesłychanej kosztowności zadziwiająca, wspaniała, iście pańska.
Przez trzy rzędy niebotycznych prawie murów, z głazów granitowych, ciągle przez mosty śmiało rzucane nad rowami obronnymi, wjeżdżasz na znaczne wzgórze, gdzie samo atrium stoi. Niezmiernej szerokości wschody, do niesłychanie przestronej acz niezbyt wysokiej prowadzą hali; stąpasz ciągle po ślicznych, skromnością kolorytu uderzających dywanach. Budynek sam, raczej miasto całe budynków, o dwa razy łamanych, ogromnych, rozsiadłych dachach japońskich, bez piętra, jak wszystkie japońskie, ale niesłychanie przestronny — prawdziwie pański, — bo po cóż ma się pańska noga męczyć po wschodach — miejsca na ziemi jest tyle, ile serce zapragnie, więc też budują wszerz bez miary i końca. Przez długie, szerokie, widne, niezbyt wysokie korytarze, zdobne tylko w cudnej czystości i uroku pełne mury szare, o złocistem deseniu, wchodzimy do sali poczekalnej. Jako proporcye — nic piękniejszego; okien mnóstwo, światła, powietrza dużo. Wszystkie okna i drzwi — to arcydzieła; po prostu prześlicznej barwy wiśniowo-bronzowej drzewo, lakiem tegoż koloru kryte, oprawne w nader proste, cyzelowane w bronzie złoconym okucia. Sufit w kasetony; boiseria, znowuż ów cudownej barwy lak bronzowy i złocony bronz, a jako motyw milion razy powtarzający się kwiat chryzantemu: herb Mikadów.
W środku sali kwiaty, ale kwiaty japońskie, tj. lasek zieloności cudnej, świeżej, z pomiędzy której widoczny wodotrysk wody lewandowej. Na ścianach kilka arcydzieł sztuki japońskiej, tak zw. kakemono, obrazy na jedwabiu; więc gałązka śliwki w kwiatach, a w dali wschodzi z pomiędzy lekkich chmurek blady jeszcze księżyc; obok kogut wspaniały, czemuś w złym humorze, szuka ziarna na ziemi, ale okiem pełnem dumy i gniewu zarazem szuka rywala. Niestety, wkradły się tu portyery i krzesła europejskie; te psują, niszczą całą tę idealnie prostą, tak niesłychanie pańską harmonię.
Wreszcie wielki mistrz ceremonii: figura ciekawa, twarz sprytna, niestety ubrany, jak wszyscy dworzanie, w mundur przypominający europejski — oznajmia, że chwila przyjęcia się zbliżyła. Biegeleben, otoczony i poprzedzony przez ochmistrzów, ministrów, szambelanów, idzie naprzód. Grobowa cisza; po dwóch wschodach wchodzimy do innego krużganku; cudownej roboty parawan wzbrania oczom niepowołanych przystępu do atrium najświętszego. Biegeleben wchodzi; po trzech ukłonach z daleka poznaję, że jest przed obliczem bóstwa Mikada. Przedmowa ministra po francusku krótka; tłumaczą ją na japońskie; cesarz zupełnie bezdźwięcznym głosem, a raczej szepcąc coś, odpowiada, co nam tłumaczą jako słowa powitania i kondolencyi zarazem, z powodu nieszczęsnej śmierci arcyksięcia Rudolfa. Potem kilka frazesów konwencyonalnych; wreszcie Biegeleben przedstawia mnie. Teraz dopiero po raz pierwszy przypatruję się oko w oko Mikadowi. Wśród sali zupełnie pustej, w środku mniej więcej stoi Mikado; za nim cudnej roboty tron, krzesło kurulne nizkie, jego figurą zasłonięte; wkoło sali zamiast mebli — dostojnicy rozliczni. Mikado w uniformie europejskiego kroju, ciemno-brunatnym, w szerokich spodniach, za długich; nogi w kolanach trochę zgięte; palce od nóg do środka (tak każe szyk i etykieta); ledwo stoi, oparty na pałaszu czy szpadzie; ma dość długą, cienkowłosą, kruczą brodę; krucze, od lat nie strzyżone włosy spadają mu nad uszami, jak pejsy lub loki; twarz blado-żółta, oczy czarne, nos prosty, ale kartoflowaty, szeroki; usta wielkie, zmysłowe.
Jak mnie zobaczył, wybałuszył oczy jeszcze bardziej, i tak przez chwilę trzeszczyliśmy oczy wzajemnie na siebie; widocznie zdziwiony, nawet przerażony był Mikado, widząc przed sobą książęcia, w starym fraku czarnym, z wytartymi guzikami zamiast orderów, i niezbyt świeżą krawatą białą (cztery miesiące podróży zredukowały moją garderobę niesłychanie). Ten biedny Mikado! toć to typ manekina przebranego; bo też to ogólnie wiadome, że to człowiek wielce ograniczony, bez inicyatywy — człowiek, który od lat się już przyzwyczaił do laissez faire i do far niente. Parę jeszcze frazesów grzecznych nawzajem, i Mikado szepce coś do ucha tłumacza, który mi powtarza: że Jego Królewska Mość z przyjemnością zobaczy jeszcze moją eksellencyę; poczem ruch ledwie spostrzegalny głowy Mikada oznacza, że audyencya skończona. Trzy ukłony; wychodzimy rakiem i — finita la comedia.
W gruncie, choć tu przyjęto cywilizacyę europejską, choć dziś małpują Europę nadaną konstytucyą, choć uniformy na model pruski krajane, mimo to wszystko, bardziej tu Azyę czuć, niż w Syamie. Tu istotnie czuć ogólne przekonanie, a zwłaszcza samego Mikady, że reszta świata — to ludzie, a on — bóstwo. Dlatego nigdy się ruszać, nigdy głośno mówić, ledwie się uśmiechnąć mu wolno; dlatego, choć lat tyle już minęło, przyjęcie przez Mikada, opisane tak znakomicie przez Hübnera, dziś jeszcze jest prawdziwem.