Podróż na wschód Azyi/23 października
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na wschód Azyi |
Podtytuł | 1888-1889 |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tiumeń nareszcie! Przyjeżdżając do miasta, przejechałem przez tor kolejowy. Sława Ci, Boże! odetchnąłem, choć, niestety ta kolej, to jeszcze nie zbawienie; parochodztwo między Permem a Niżnym Nowgorodem przerwano już wskutek zimy, więc może trzeba będzie na Ufę jechać — znowu 300 wiorst tarantasem! A Tatarzy tam podobno wożą tylko 8 wiorst na godzinę. Boże miłosierny, już pewnie nie dojadę nigdy do domu; zginę gdzieś w drodze — byle tylko nie w tarantasie i nie bez księdza.
Ale muszę najprzód opowiedzieć przygody mej jazdy z Omska do Tiumenia. Z Omska więc wyjechałem 18-go w piątek zeszły. Prawie w chwili wyjazdu wpada blady strażnik Gutmann, którego mi tomski gubernator dodał dla bezpieczeństwa i krzyczy: Szuga idiot po Irtyszy! Szuga tj. śryż, śnieg z lodem zbity, uniemożebniający przejazd. Co tu począć? — Dur... czemuś wcześniej nie mówił, a nie w ostatniej chwili? Idź po wiadomości na urząd pocztowy! Wraca po chwili; od trzech dni poczta moskiewska nie przyszła. Rety! co tu radzić? Ktoś drugi daje desperacką radę, żeby jechać do krasnojarskiej stacyi nad Irtyszem i tam zlitowania boskiego czekać. Tak się decyduję; w 15-to stopniowy mróz wyjeżdżam z Omska; wiatr niemożliwy, droga jaka taka, więc wszystko można znieść w szubie i barnaulskim kożuszku. Jedziem — ściemnia się — sławne tu bywają rozboje; Kirgizi czasem lubią »pohulać«. Dusza na ramieniu; wicher coraz potężniejszy; jamszczyków przepłacam, byle jak najprędzej dojechać. Zasypiam nareszcie.
Budzę się w krasnojarskiej stacyi. Wyłażę rozespany; wypytuję smotritiela, który w pozycyi ruki pa szwam daje mi wyjaśnienia: Przewozu niema, szuga idzie znaczna; kazionny przewóz nie funkcyonuje; jutro skoro dzień może się uda przewieźć czółnami pocztę, i którzy zechcą, pasażerów. — A mój tarantas jak przejedzie? — Nie mogù znat', wasze sijátelstwo. — Otwieram drzwi z trzaskiem i gniewem. W izbie jawi się przede mną jakiś młody doktorek wojskowy, niesłychanie strapiony obawą, że się spóźni na komisyę poborową. Przepędził już 48 godzin niewesołych na tej stacyjce, czekając zmiłowania szugi i Irtysza. Dziś rano próbowano go przewieźć: ogromna masa szugi uderzyła w prom, porwała ze sobą, ledwie że o wiorst kilka ich złapano, i z ciężką biedą uratowano. Mnie więc to samo czeka! Alternatywa niewesoła, czekać aż szuga przejdzie, a może czekać, aż droga stanie, scilicet 3—4 tygodni! Decyduję się przeczekać tu 24 godzin; jeżeli się nie uda, wrócę do Omska i pojadę na Taszkent.
Noc przechodzi spokojnie, choć wiatr ryczy na dworze. Raniutko przychodzi smotritiel meldować, że po drugiej stronie rzeki siedzi jenerał z Omska, który z Petersburga wraca i chce się przewieźć. Przypominają sobie, że o 5 wiorst niżej jest przewóz prywatny, może tam przejedziemy. Każę powiedzieć, by jenerała najpierw próbowali przewieźć; jeżeli on przejedzie, to i ja może spróbuję. Tymczasem każę konia okulbaczyć i jadę patrzeć, jak też ta rzeka wygląda. Istotnie niewesoło! Niebo ołowiane, śnieżek mokrawy posypuje; a rzeka sina, szumiąca, zła, przykryta do połowy lodem i śniegiem płynącym. Tu para kaczek domowych między bryłami szugi daremnie stara się wydostać na wolną wodę, tam wrona się przewozi na lodzie; hen, daleko, widać czółenko; czterej wioślarze walczą z prądem i lodem. Niewesoły widok; któż nie widział kry po rzece idącej? tu jednak straszniej i smutniej: straszniej, bo rzeka ogromna, bo brzegi dzikie, bo Azya; smutniej, bo te lody obmierzłe przecinają może na tygodnie drogę do swoich. Okrutnie zimno, wiatr niemiłosierny; uciekam do stacyjną izby, tam przynajmniej ciepło — i czekam. Mijają godziny całe — cicho, głucho; nagle wpada mój strażnik, melduje, że jenerał jedzie! Czyż być może? Tak jest. Stary dobroduszny jenerał wyłazi z tarantasa. Naturalnie poznajemy się, i dalejże pytać. Jenerał jeszcze czapki dobrze na łeb zasadzić nie może, tak mu włosy ze strachu dęba stanęły. Koniec końców dowiaduję się, że przejechał na owym prywatnym przewozie. Pytam, czy niebezpieczeństwo wielkie; on milcząco pokazuje na czuprynę, co jeszcze dęba stała. Myślę: źle! nic jednak po sobie nie pokazuję i daję rozkaz natychmiastowego wyjazdu.
Tymczasem wiatr się zmienił, złagodniał i trochę mróz zelżał. Jedziemy ciągle wzdłuż rzeki, jak żeby się przekonać naprzód o niebezpieczeństwie; nareszcie stajemy przed przewozem; prom na drugiej stronie. Ten prom, to wielka łódka z pomostem, z przodu wioślarze. Patrzymy, jak też oni stamtąd przejadą. Czekamy kwadrans i dłużej, nagle widzimy, że się prom ruszył; wioślarze poczynają rozbijać lód, co się u przodu promu nagromadził; od czasu do czasu dolatują krzyki i komenda starszego. Prom posuwa się wśród szugi, wioślarze biją po lodzie, ale daremnie, siły wody i lodu nie zmogą. Strasznie! myślałem. Na szczęście, o jakich 1500 kroków od miejsca, gdzie zwykle przewożą, rzeka tworzy nagłe kolano, prąd wody tu więc się łamie, rzeka powolniej płynie. Tej chwili wioślarze czekali; teraz ostatnich dobywają sił, hakami, żerdziami wydobywają się z pomiędzy lodów na przestrzeń wody czystej. Tu sama woda popycha ich ku brzegowi; wyskakują na brzeg i linewkami prom przyciągają — uratowani, śmiejący się, choć bardzo pomęczeni, bo półtorej godziny walczyli z rzeką.
Teraz na nas kolej! Boże, co to będzie? Odprzęgają mi konie, wnoszą mię na prom; prócz mnie jeszcze 4 telegi i 14 koni i ludzi co niemiara wciska się na tę nieszczęsną nawę. Wtedy znowu gromkiem głosem ja do strażnika: Słuszaj! twoja w tem głowa; jak się będziem topić, to ja ciebie wpierw ubiję! Strażnik się klnie, że przejedziemy szczęśliwie. Żegnam się krzyżem św. — i ruszaj! Przewoźnicy, wszyscy chłopi jak dęby, czekali tymczasem, nie aż ja się wykłócę, ale aż się odkryje miejsce wolniejsze między krychą. Nagle powstaje wrzask między przewoźnikami: Puskaj! Puskaj! Patrzę na szugę; istotnie przed nami rozwarła się jakby ulica; w nią to trzeba nam wpaść, inaczej nie przejedziemy. Dalej rabiata! a rabiata wiosłuje teraz z taką siłą, że aż wiosła jęczą; jeszcze chwila, i dopadamy do owej ulicy, jesteśmy w niej, między lodami zamknięci z trzech stron; przed nami, Bogu dzięki, wolniejsze miejsce. — Ale to wolne miejsce zwęża się coraz, nareszcie poczynać niknąć! Wrzask znowu straszliwy na promie; wszystkie konie sprowadzamy na stronę, od której lody płyną; my wszyscy również tam przechodzimy, by ciężaru dodać. Szczęściem szuga to dopiero, a nie kry jeszcze, to śnieg przymarznięty, a nie lód, więc poddaje się ciężarowi i zamiast nas podnosić, sam w głębie rzeki się nurza. Po kilku chwilach jeszcze emocyi, jesteśmy przy drugim brzegu i uratowani.
Wyjeżdżamy więc z przewozu; tymczasem śnieżek mokry przemienia się w krupy, krupy w deszcz, mróz zupełnie folguje, błoto robi się szkaradne; wleczemy się jak z mazią; o gdyby się tylko wlec — ale te wyboje, te dziury! tarantas skacze jak opętany; mnie kolki spierają, mego strażnika coś w dołku zaczyna bolać. Im bliżej Tiumenia, tem droga gorsza się robi. Przywlekamy się do Jerymu, miasteczka powiatowego. Tu nocuję, bo noc ciemna, że oko wykol. Śpię jak zabity, w tarantasie jak zwykle. Skoro świt, ruszamy dalej. Pierwsza stacya jaka taka, druga okropna; tarantas tańczy taką sarabandę, że doprawdy zniecierpliwiłby anioła! chwilami uderzenia i skoki tarantasa tak gwałtowne się robią, że jamszczyk na koźle nie może się utrzymać. Tak znowu dzień cały przechodzi.
Wieczorem mój strażnik już nie może dalej, prosi o zatrzymanie się kilkugodzinne. Zatrzymujemy się na noc w stacyi omutyńskiej. Nie mogę zamilczeć, że wsie, im bliżej Tiumenia, tem większe, takie jak znaczne miasteczka. Pejzaż wogóle okropny, płaski jak stół; dopiero przed samem Jałutorowskiem, również okręgowem miasteczkiem, na chwilę zmienia się krajobraz: pokazują się pagórki, piasek i las sosnowy. Niebawem jednak kończy się i to, lasy wprawdzie pozostają, ale pagórków już niema; błota, bagna, trawska i sitowie są zapowiedzią blizkości Toboli, podobnej typem swych wybrzeży rzece Obi, owej ogromnej Obi, która tak sławnie brzydkie, płaskie, niezmienne aż do Oceanu Lodowatego ma wybrzeże. Zresztą czyż można na pejzaż uważać więcej, czyż można myśleć na takiej teledze, po takich wybojach i grudzie? Mój strażnik, znękany, kładzie się na piecu, ja na kanapie, i zasypiamy. Około północy wstaję, patrzę, czy strażnikowi nie lepiej? czyby wyjechać nie można? ani mowy, jęczy, kręci się biedaczysko. Będąc rozbudzony, idę na inspekcyę domostwa; w przedpokoju potknąłem się o coś miękkiego, na ziemi leżącego; to pisarz pocztowy, chłopię czternastoletnie, jasnowłose, jakoś poczciwie wygląda. Przepraszam biedaka, idę dalej. Na dworze ciemno, zimno, wiatr lodowaty wyje jak wściekły, niebo chmurne, mróz zelżał znowu. Wracam, kilka godzin znowu snu męczącego; sny jakieś dziwaczne, widocznie głowa przetrzęsiona.
Nareszcie budzi się świat. Nigdy chyba u nas, tem mniej na południu, tak smutnych, tak rozpaczliwych ranków niema, jak w tym biednym kraju. Słońce, jakby żałowało, że mu świecić wypada tak pustym, zimnym okolicom, leniwo, pomału, chmurami zakryte, powstaje. Świt długo, długo trwa, nim w dzień się przemieni; wieczorem niesłychanie długi zmrok — wszystko oznaki głębokiej już północy. Znowu wstaję; przy herbacie z owym młodym pisarczukiem rozmowę wszczynam. Nazywa się Nowicki, Polak, rodzice nędznie żyją w temże miasteczku: ojciec pieczeniem obwarzanków na życie zarabia, on, ten pisarek, 2 rs. miesięcznie pobiera, na ziemi przy schodach sypia i z jamszczykami jada, a to szczęście tylko do końca bieżącego roku go czeka, bo od Nowego Roku dzisiejszy jego chlebodawca przestaje pocztę utrzymywać — więc biedne dziecko zostanie bez chleba. Umie po rusku pisać, po polsku pacierz i trochę mówić. Chciałbym go wziąć ze sobą, ależ dokąd? co z nim począć? — zostawiam więc biedakowi, co mogę, na buty i Bogu go polecam.
Wyjeżdżamy; mój strażnik uparł się, że pojedzie jeszcze dalej — ale darmo, coraz to gorsza febra nim trzęsie. Na pierwszej stacyi każę wołać głowę domu i tonem groźnym a poważnym przykazuję mu, żeby miał nad chorym pieczę; wysyłam telegram do gubernatora tomskiego, uwiadamiający o tej chorobie strażnika, a drugim telegramem wzywam sprawnika w Jałutorowskiem, by się przy moim przejeździe przez jego rezydencyę przede mną osobiście stawił; poczem dalej sam w drogę! Tyle opowiadają o niebezpieczeństwie tych okolic, tyle tu rzeczywiście na każdym kroku historyj o morderstwach i rozbojach po drogach, że mi się nieco ckliwo w pierwszym momencie zrobiło, gdym już mego strażnika nie widział na koźle; nie jego obrony trzeba mi było, ale munduru, który w tym kraju więcej znaczy niż 10 rewolwerów i strzelb. Późno po zachodzie słońca, w noc czarną i ciemną, przewlókłszy się przez ostatnie 22 wiorsty stepu w niezgłębionych moczarach i błotach — staję nareszcie, nieco duszę na ramieniu mając, w okrużnym gorodzie. Sprawnik się natychmiast melduje i oświadcza, że na drugi dzień o 6-tej będę miał drugiego strażnika, który aż do Tiumenia mnie odprowadzi.
Ostatni dzień do Tiumenia najokropniejszy. Mróz znowu stężał, więc gruda przeraźliwa, stępa trzeba jechać. O zachodzie słońca staję wreszcie w Tiumeniu. Doprawdy, były chwile, żem myślał, iż nigdy już tu nie dojadę. I cóż mi jednak z tego, żem tu dojechał? Cóż dalej, jak dalej? — czekam odpowiedzi z Permu co do parochodów.