Podróż na wschód Azyi/3 listopada
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na wschód Azyi |
Podtytuł | 1888-1889 |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Europa! Więc przecie wróciłem! Wsiadając na kolej w Tiumeniu, wyobrażałem sobie, że już w Europie jestem i przeprawę swoją przez Irtysz w wagonie z lubością rozpamiętywałem, jako rzecz do przeszłości należącą; — nie domyślałem się, że mię jeszcze podobne przeprawy czekają. W Jekaterynburgu musieliśmy się pożegnać z koleją, a że tam z powodu w części już zbudowanej kolei poczta rządowa jest zniesiona, więc trzeba było się zwrócić do prywatnego przedsiębiorstwa.
Bierzemy t. zw. »wolne«, t. j. po prostu od chłopa wynajęte dwie trójki, również od niego wypożyczamy za 10 rs. sanie koszowe, t. j. oplecione, raczej przykryte plecionką z łyka lipowego. Śnieg wali, wiatr lodowaty, szalony, my jednak ruszamy saniami otwartemi. Na szczęście moje kupuję w ostatniej jeszcze chwili pimy (baćkory) ogromne i baszłyk. I jeszcze na szczęście nasze droga prowadzi przez lasy, bory śliczne i coraz piękniejsze. Przejeżdżamy Ural mnóstwem odnóg wyższych i niższych, naszą drogę przecinających. Ural, owa granica między Azyą a Europą, jak wiadomo, ni znaczny, ni wysoki, w wielu miejscach jednak nader malowniczy, pokryty na południowych stokach ślicznym istotnie lasem jodłowo-sosnowym.
Wieczorem przy gwiazdach i mrozie okrutnym zajeżdżamy do michajłowskiego zawodu dla zmiany koni. Wjeżdżamy na podwórze gospodarza, który nam dalej konie wynajmuje. Nic ładniejszego nad to wielkie podwórze zamożnego jeszcze chłopa sybirskiego, od śniegu i nawałnic całe zasłonięte dachem. Parobczaki tłuste, gospodyni tłusta, konie pękają od owsa, krowy ledwie chodzą, tak objedzone, kot ruszać się od sadła nie może; wszystkim tu dobrze, ciepło, dostatnio. Gościnność, uprzejmość tych ludzi wszelkie wyobrażenie przechodzi. Ruszamy dalej — wleczemy się tym razem 8 godzin 35 wiorst. Droga nieciekawa, śnieg coraz głębszy, konie brną po brzuchy, sanie skrzypią, jęczą, ledwie się ciągnąć dają. Wschód słońca domraża nas swym widokiem; wstaje ono takie blade, a takie iskrzące; niebo niebiesko-zielone, istnie lodowate. W chwil kilka po wschodzie mgła gęsta się podnosi, chmury zakrywają horyzont i zaczyna nas prześladować na nowo nieubłagany wróg — śnieg. Nikt pojęcia nie ma, kto nie skosztował, jak dokuczyć może śnieżek ten padając, nie dając chwilki spokoju, łaskocąc nos, oczy zasypując, gębę przysypując — i to przez 48, lub 72 godzin bez ustanku. Tak spać trzeba; pomału śnieg się wciska i pod baszłyk i pod futro, topnieje, moczy; konie przytem, gdzie lepsza droga, rzucają w nos zbite grudki śniegu, które nieraz wybiciem oczu zagrażają.
Dowlókłszy się do nowej stacyi, skąd do następnej tylko 25 wiorst, jamszczyki, właściciele koni, baby, dzieci, dziady — wszystko zaczyna debatować, głowami kręcić, przemyśliwać: czy jechać i jak jechać? Lasów tu już niema, step goły, nikt jeszcze nie jeździł, droga nie utarta, ni wytknięta, śnieg niesłychanie głęboki; a nuż noc zaskoczy? a którędy? są dwie drogi: jedna przez pola, 20 wiorst do pierwszej ludzkiej osady, druga przez wsie, ale na drugiej dwa bagniste potoki przejechać trzeba, a mówią, że nie dalej, niż wczoraj, gdy do lasu po siano i po drzewo jeździli parobcy, ugrzązł im koń w niezamarzniętym jeszcze potoku i udusił się. Deliberują dwie godziny — nareszcie decyduje się dwóch braci, jak dęby chłopaki, przewieźć nas drogą dłuższą, bo 35 wiorst, przez step, ale bez bagien. Konie w szydło zaprzęgają, t. j. 3 w szydło, a 4-go środkowemu z boku do pomocy. Baby wiejskie w strachu, nasze panie w jeszcze większym, zadymka coraz silniejsza — ruszamy. Póki we wsi, chłopaki nasze świszczą, miną nadrabiają; gdyśmy po chwili znaleźli się w pustym, głuchym, białym stepie, zwolnili tępa, z siedli z sani i, idąc obok koni, cicho między sobą się naradzają. Ślad jakiś przed nami jest, ale słaby, stary jakoby, czy nas zdoła przeprowadzić aż do celu, czyż go przedtem śnieg nie zamiecie? Godziny mijają, a my ciągle w stepie, a śniegiem miecie nieustannie.
Zaczyna się ściemniać — słońce widocznie zachodzi, nie widzimy go z za grubej, szarej, istnej kołdry chmur. Naraz nagle pierwsza szkapa pierwszych sani czegoś się lęka, skoczy w bok, za nią drugie i w nogi. Sanie się przechylają, powstaje krzyk; drugie sanie naturalnie za niemi. Szczęściem śnieg za głęboki, konie same stają; ale trudność teraz odnaleść pierwotny ślad, który nam przewodniczył; noc za pasem, każda sekunda droga. Już przemyśliwamy nad tem, jak tu nam przyjdzie nocować... w tem wszystko się odmienia. Przysłowie: Wenn die Noth am grössten, ist die Hilfe am nächsten, nigdy prawdziwszem nie było. Słońce, zachodząc, zabrało i wiatr ze sobą, śnieg przestaje padać — oddychamy! można się rozkutać, można swobodniej usiąść i patrzeć na świat, nadzieja wstępuje, humory się poprawiają. Ślad znajdujemy po chwilce, a co ważniejsza, wyjechawszy na górę, gdzie nie tyle śniegu, możemy rysią ruszyć. Jamszczyki zapewniają, że wszystko będzie dobrze — do stacyi mamy jeszcze wiorst 16. Około pół do ósmej wieczorem stajemy we wsi, gdzie i nocować nam wypadnie. Przed nami o wiorst 4 rzeka Jajta ni stoi, ni płynie, nie wiadomo, czy i jak przez nią przeprawić się przyjdzie; w nocy, w ciemności nie sposób. Nocujemy więc; poczciwe ludziska wynoszą, co mogą i mają specyałów: kapustę, wódkę, mleko, krążki, pierogi; samowar kipi, więc humory złote.
Nazajutrz rano przeprawa przez rzekę zapowiada się nieźle; konie wyprzęgamy prócz korenników — każdy jednego prowadzi po lodzie, rzeka częściowo stoi, droga wiechami wytknięta. Pierwsi dobrze przeszli, ja z jamszczykiem moim na końcu idziemy, on korennika i sanie, ja szkapę prowadzę; dochodzimy do drugiego brzegu; źle! lód trzeszczy straszliwie — jeszcze 20 kroków, a wszystko skończone; szkapa nie chce iść, ciągnę, jak mogę, byle prędzej; krach! lód pęka, ale niegłęboko, szkapa skacze wprzód i jesteśmy na brzegu! Zaprzęgamy, dalej jazda. Lasy się znowu zaczynają i góry znaczne; nową odnogę Uralu przejechać nam trzeba. Wieczorem znowu nas zatrzymują; przeprawa przez rzekę Ufę nas czeka, a na Ufie krycha idzie; śnieg wali, księżyc w pierwszej kwadrze wyłabudać się z chmur nie może. Nocujemy w stacyjce okropnie brudnej, ja z panem Kossowskim zawsze w saniach. Istotnie przeprawa przez Ufę ciężka: czółno od pomostu niżej o 2 czy 3 stopy; konie muszą skakać, sanie na linach spuszczają; szuga dość znaczna idzie. Coś równie prymitywnego, jak ten przewóz, w całej Syberyi nie widziałem. Jakoś i przez to się przedostajemy, pędzimy dalej. Jesteśmy w okolicach przez Baszkirów zamieszkałych, plemię tatarskie, podobno złodzieje z profesyi; za Baszkirami spotykamy Czeremisów, brzydkie, nieco Buriatów przypominające plemię. Chciałby się człowiek bliżej tym plemionom, ich obyczajom przypatrzyć — ale darmo, trzeba gnać dalej. I tak już obawa, czy dojedziemy saniami do Ufy? Ponieważ jednak czas się wyklarował, księżyc świeci, wiatru niema, śnieg nie pada, więc otucha w serce wstępuje; już tylko 76 wiorst do Ufy.
Przejechaliśmy te 76 wiorst, ale w 12-tu i pół godzinach, a żeśmy z nich cało wyleźli, to doprawdy nie nasza zasługa. Rzeczka Białaja, co pod Ufą płynie, nie stoi, lody szalone po niej idą; przeprawy niema; trzeba jechać górami, brzegiem lewym; księżyc za chmury znowu zaszedł, drogi prawie niema. Co chwila jamszczyk staje, szuka drogi, ciągle mu się coś rwie, wleczemy się. Nareszcie stajemy — a co to? wysiadać trzeba; — dlaczego? bo tu djabelska droga! Cóż znowu takiego? z góry, jak z pieca, na prawo ściana skalista, na lewo przepaść, w pół góry zakręt na prawo, droga tak wązka, że ledwie dwa konie obok siebie przejść mogą. Popłoch! Kossowski komenderuje ogólne wysiadanie; sanie spuszczają jedne po drugich (hamują oni tu łańcuchem, pod sanie podkładanym). Zjechawszy, jamszczyk zapowiada, że to jeszcze nic, że tam dalej jeszcze daleko gorzej będzie. Winszuję! Zmieniamy konie; gospodarz każdemu z jamszczyków starannie przykazuje, jak ma jechać; istotnie zdaje się, że nas coś niezwykłego czeka. Ruszamy; po dobrej godzinie stajemy — wysiadać! Czegoś tak karkołomnego nie widziałem jeszcze: przez trzy ćwierci wiorsty drożyna wąziutka, oślizgła; skała znowu po prawej, po lewej przepaść na jakie 5—6 sążni; w spodzie rzeczka, a cała droga pochylona ku przepaści. Dla nas pieszo niema niebezpieczeństwa, ale co poczną konie i sanie, wreszcie jamszczyki. Trzeba przyznać, że ich siła odwadze i zimnej krwi wyrównywała. Przenieśli prawie sanie po tej karkołomnej drodze, w miarę potrzeby na brzuchu zjeżdżając z góry a nogami hamując. Przejmowała nas wszystkich groza i podziwienie. Istnie piekielna przeprawa. A cży na dole lepiej? niewiele. Lód na rzece cienki, co chwila się załamuje. Hartu i siły tych koni i tych ludzi potrzeba, żeby się z takich tarapatów w nocy cało wydostać.
Takiemi przejściami kończy się moja podróż azyatycka, po której się wiele spodziewałem, a przyznać muszę, że mię nie zawiodła. Rano z wielką biedą, bo śniegu niema, dowlekliśmy się do Ufy. Tu już kolej europejska; za 69 godzin dowiezie nas do Moskwy.
W kilka dni później wieczorem zajeżdżałem na dworzec w Kijowie; zdala w tłumie poznałem twarze znajome Józefa Potockiego i jego służącego Stefana!
Trzeba przejeździć kilkanaście miesięcy, nie widzieć przez ten czas nikogo z rodziny i przyjaciół, nie wiedzieć od miesięcy całych co się w domu i kraju działo, nabiedować się dokumentnie — by wiedzieć jakim szczęściem napawa widok pierwszej przyjaźnej twarzy.
A gdy w tydzień później klęczałem w kaplicy krasiczyńskiej przy mszy św. dziękczynnej, przez naszego proboszcza odprawianej, wtedy doprawdy gorąco Bogu dziękowałem, że te trudy już tylko były miłem wspomnieniem.