Podróż na wschód Azyi/7 stycznia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Bang-kok, 7 stycznia.

Już po audencyi. O 4-tej, po nieco nerwowej scenie z powodu wysyłania naszych kart wizytowych do księcia Devavongse, przy temperaturze faktycznie niemożliwej: ja we fraku, tamci panowie w mundurach, Biegeleben zasiany orderami, w towarzystwie naszego grubego intraducteur des ambassadeurs, który sobie jeszcze drugiego mniej więcej tej samej objętości przyjaciela przywiózł, dalej w towarzystwie naszego reprezentanta konsula, ruszyliśmy ku pałacowi. Po długiej dyskusyi, jak mamy siadać, ruszamy: w królewskim galowym ekwipażu ministra, on sam siada z tyłu, z przodu dwóch dygnitarzy syamskich, my trzej w drugim powozie. Ów królewski ekwipaż, ciekawy, odrysowuję go dla pamięci, jak mogę najwierniej: szkapy jakieś przedpotopowe, uprząż bardzo błyszcząca; furman i dwaj lokaje z tyłu powozu stojący, w czerwonych frakach, owe spódniczki miasto spodeńków, niebieskie, nogi bose; na głowach, niegdyś białe helmety angielskie z ogromnemi na przodzie gwiazdami złotemi — wszystko brudnawe, źle zrobione... ale imituje Anglię; całość poprostu śmieszna. Jedziemy przez miasto jedyną ulicą lądową. Pył, kurz i smród przechodzą wyobrażenie. Do niedawna nie istniały w Bang-kok wogóle ulice: Menam służył za jedną główną arteryę; całe miasto zbudowane wzdłuż jego koryta, większa część domów na bambusowych tratwach pływa na rzece; powozy zastępywano milionami czółen i czółenek, od malutkiej pirogi, w której ledwo jedna osoba ma miejsce, a wiosło to wielka łyżka, aż do ogromnych czółen popychanych żerdziami i wiosłami, a stanowiących nieraz sklep i mieszkanie właścicieli, Dopiero obecnie panujący król, człowiek istotnie postępowy, poprzerzynał miasto ulicami, zaprowadził nawet tramwaj. Ulica Bang-koku nie jest jednak owym, tak wiernym zwykle na Wschodzie, obrazem usposobienia, charakteru i sposobu życia ludności: zanadto tu Chińczyków. Syamczycy się kręcą, zwłaszcza kobiety. Choć to najleniwszy zpomiędzy narodów, jednak życie nie na ulicy, ale na werandach swych domostw, krytych rogóżką, spędzają. Domki, a raczej budy, wyłącznie z bambusu, dachy ledwie się kupy trzymające, liściem palmowym poszyte; domy o piętrze są niesłychaną rzadkością; domów z cegieł widziałem, prócz biur rządowych i królewskiego pałacu, kilka; z kamienia jest jedyny konsulat portugalski. Co sto kroków mniej więcej stoi policyant; poznać go byłoby trudno, tak obdarty i brudny; na sposób angielski zbrojny tylko w krótką pałeczkę, nosi mundur nibyto jakiś czerwono-bramowany, koloru niegdyś niebieskiego, naturalnie bosy. Policya widocznie na uczczenie przejazdu nadzwyczajnego posła Jego Cesarskiej Mości Apostolskiego Króla wystąpiła dziś in corpore!
Tak przejeżdżamy ogromny kawał miasta, co chwila nad wąskimi kanałami, na których zawsze roją się najrozmaitsze czółna, ku, lub od Menamu płynące. Nareszcie mijamy jakąś nieco starzej wyglądającą bramę, zupełnie bez stylu, i otoczenie nagle zmienia się. Na prawo widoczny długi budynek jednopiętrowy, w stylu wątpliwym, widocznie nowy: to koszary wystawione temu lat kilkanaście przez budowniczego pana Müllera czy Schmidta, Austryaka. Na lewo ogromny mur, u góry krenelowany, jak dawne mury forteczne, biały, nieskończenie długi, a zpoza niego — i tu okrzyk podziwu mimowolnie się wyrywa — sterczą trzypiętrowe łamane dachy, lśniącą dachówką kryte; to pawilony pałacu królewskiego, a nad nimi górują »praczedye«: są to stożkowate, niezmiernie zgrabne, cieniutką strzałką kończące się dachy relikwiarzy (dagob) buddyjskich. Widok to jedyny: Azya w pełnem tego słowa znaczeniu! Styl syamski już nieco zbliżony do chińsko-japońskiego. Jeszcze chwilkę wzdłuż owego muru jedziemy, potem skręcamy w jakąś jakby uliczkę, utworzoną przez załamanie muru, zakończoną wyniosłą, na biało tynkowaną bramą, u której szczytu bieleje misternie w kamieniu wyrobiony pełny herb państwa; w środku trzy łby słoniowe. Tu zatrzymują się pojazdy — wysiadamy. Przez tę bramę tylko sam Syn aniołów przejeżdżać może! Przed i za bramą z dwu stron ustawiona piechota; tuż koło bramy jak i u wejścia do pałacu halabardnicy, wszyscy w helmetach angielskich, niedbale ubrani, boso, zbrojni w karabiny Snyders'a; salutują w najdziwaczniejszy sposób: wyciągają rękę prawą lub lewą (według tego, w której trzymają broń), poczem dopiero trzy palce, jak do przysięgi, przykładają do nakrycia głowy.
Wchodzimy na dziedziniec. Rozstąp się ziemio! Tu rzeczywiście widok niewidziany dotąd, coś co cię przenosi istotnie w niedzisiejsze czasy, coś, o czem się czytało opisy, czego liche podobizny się widuje na scenie, w okazałych i wystawnych przedstawieniach oper lub baletów. Dziedziniec ogromny, mniej więcej jak Burgplatz wiedeński, cały marmurem brukowany, ubrany w środku i po bokach w klomby kwiatów, wodotrysków, drzew; zamknięty z przeciwległej wejściu strony ogromną masą głównego pałacu, a po obu stronach świątyniami i pawilonami. Tu najpierw na prawo od wejścia i wzdłuż całego pałacu ustawiona znowu piechota; prezentują broń, słychać donośne komendy oficerów, muzyka intonuje hymn narodowy austryacki!
Tak idziemy ku pałacowi. Tu, na jakiejś kolosalnej werandzie, oczekuje nas wielki szambelan, brat króla Jegomości, w pięknym srebrnolitym białym stroju; krój zawsze ten sam: kurtka szamerowana, spodnie ciemno-błękitne jedwabne, pończochy i trzewiczki. Okryty jest orderami i kamieniami, na szyi order domu panującego na wspaniałym łańcuchu. Przedstawiamy się; proszą nas do wnętrza. Ogromna sień, niestety już z europejska urządzona, ale piękna w proporcyach; posadzka i ściany ciemno-zielonkawo-szarym marmurem wykładane. Na ścianach trofea z broni rozmaitej, między innemi i europejskiej; na prawo i lewo od wejścia schody do dalszych prowadzą apartamentów; u stóp schodów, po dwóch chłopaczków bogato strojnych, w ponsowych turbanikach ze złotym szlakiem, zdobnych w pawie pióra; salutują przed każdym dygnitarzem z ogromną dokładnością i minkami seryo, uważając widocznie swój urząd za nader ważny. Prowadzą nas do stołu, wkoło niego krzesła, szkoda że europejskie, zupełnie jak nowomodne w salach jadalnych używane, kryte skórą ciemno-bronzową, na oparciu słonie królewskie wyciskane. Proszą siedzieć; ofiarują cygara, z puszki niestety według najgorszych europejskich modeli zrobionej, lecz całej srebrnej, bogato rzeźbionej. Dalej przynoszą herbatę; ale co za herbata! jasna, jak najjaśniejsza śliwowica, zapach idealny, o smaku nawet nie mówię. Przynoszą coś nakształt almanachu angielskiego, z datami urodzin i wierszykami, i każą się każdemu zapisać pod datą jego urodzin. Dalej przynoszą drugą, ale już ogromna księgę — znowu się podpisuj. Odnajduję Bardich, nie mam czasu szukać Załuskiego, więc tylko wypisuję swoje nazwisko mit Vor- und Zuname. Rozmowa naturalnie koszlawa z księciem Ochmistrzem, który widocznie ma silne pustki w główce, ale czuje swą godność, i witając się z ludźmi, dziwnie jakoś się krzywi; nudzi go to zapewne; po angielsku nie mówi. Emocye coraz większe, bo kołnierze naszych krochmalonych koszul zaczynają topnieć wraz z nami. Nareszcie zjawia się jakiś młody Syamczyk, doskonale po angielsku mówiący, wychowany w Anglii; wie o tem, że ma europejska minę, nie żuje bettelu, ale pali cygaro, mówi z swym księciem jak równy z równym, bywał w Europie; przysłano go tu na pomoc do konwersacyi. Po dobrej chwili robi się rumor: przychodzi jakaś malutka, okrąglutka, acz widocznie bardzo młoda figurka; ma pełną, krągłą twarz, małe, sprytne oczka, włoski czarne w górę zaczesane, bardzo strojny, znowu w takiej biało-srebrnej kurteczce; mnóstwo orderów, maniery europejskie; nie nosi się zbyt wysoko. To książę Devavongse, minister spraw zewnętrznych; mówi po angielsku, choć mu czasem słów braknie. Znowu zasiadamy, i znowu rozmowa.
Jeszcze wchodząc, widziałem napół klęczących, napół w kuczki siedzących 60 do 70 ludzi w salonie, po lewej stronie od wejścia. To gwardya przyboczna, której dla odpocznienia z jednej strony, z drugiej dla okazania uszanowania zgromadzającym się w tej sali wielkościom państwa, kazano w kuczki siadać. Gwardya strojna w ciemno-niebieskie, dość zawsze brudne, ale przynajmniej jednakowe mundury, wyszywane złotem, z ogromnemi huzarskiemi pętlicami. Teraz, podczas naszej rozmowy, zgromadziło się stadko dygnitarzy; król mógłby zaśpiewać: Heil Ihr Edlen von Brabant — tylko ci panowie nie wyglądają edel, mimo że każdy prawie ma na szyi order, mimo że każdy strojny w ową kurtkę, i to z litej materyi na tle czerwonem, niebieskiem lub fioletowem (materye te przychodzą z Lyonu). Wszyscy starzy, więc dawne mody zachowujący, ogolone zupełnie facyaty, ogromne usta od ucha do ucha, wargi mocno czerwone od bettelu, zęby i wnętrze ust jak tabaka w rogu! Dziwnie brzydcy ci ludzie, tem śmieszniej i brzydzej wyglądają, że wcześnie zęby tracą; a krótko strzyżone włosy i golone twarze dają im jakiś pozór starorzymskich senatorów — ale w karykaturze!
Gdy tak się wielcy i możni zebrali, a 5-ta uderzyła nareszcie dają znać, że król czeka. Wśród szpaleru, utworzonego przez gwardyę z jednej, a owych senatorów z drugiej strony, idziemy istnie pogrzebowym krokiem ku sali audyencyonalnej, gdzie wprost drzwi, otoczony kilku dostojnikami najwyższej kategoryi, prawą ręką bok podparłszy, stoi król. Trzy ukłony, dworskim ceremoniałem przepisane, sumiennie wykonywamy. Cały orszak poprzedza książę Devavongse, który, podobnie jak wszyscy Syamczycy, wchodząc, prawie do ziemi się kłania, składając przy tem ręce jak do pacierza i dotykając niemi czoła na znak uszanowania. — Wchodzimy. Cisza grobowa. Nareszcie zaczyna Biegeleben swoją przemowę do króla. Ten słucha arcyciekawie, uważnie, uśmiecha się od czasu do czasu, trochę jakby kpił; wszystko rozumie; angielski język zna doskonale — ale etykieta zwyczaj i jego osobista wola, zabraniają mu mówić tym językiem.
Teraz sposobna pora przypatrzyć się królowi. Wzrostem przechodzi swych ministrów i poddanych, przystojny, śniady na twarzy, z kruczym włosem, lat 35 zaledwie; ładny czarny wąsik, z fantazyą podkręcony, ręka i nóżka malutka, spojrzenie pięknych oczu nader sprytne, wesołe a śmiałe. Ruchy ma bardzo swobodne, spokojne, bynajmniej nie oryentalne. Strój śliczny: znowu taka kurtka, ale dobrze do stanu zrobiona z ciemno-fioletowego jedwabiu, tegoż koloru pluderki po kolana, tegoż samego pończochy jedwabne, buciki zgrabnie wycięte czarne; wpół przepasany złocistym paskiem z klamrą dyamentami sadzoną; przez ramię szarfa wielkiego krzyża orderu św. Szczepana; na piersiach mnóstwo wielkich gwiazd, u góry gwiazda Szczepana, obok niej jakaś inna z rubinów jak orzechy laskowe, szafirów nie mniejszych, w środku dyament jak krajcar: to order, którego tylko dwa egzemplarze istnieją, nazywa się order »Kamieni«; kamienie niewidzianie piękne. U boku szabla perska, cienka bardzo, krzywa, jakby karabela, której rękojści lewa dłoń nie wypuszcza.
Gdy minister nasz skończył i list uwierzytelniający wręczył, król począł odpowiadać. Tu istotnie zaimponował mi intonacyą przepyszną, która czyniła, że ten język syamski, jednozgłoskowy, przepełniony tonami gardłowymi i nosowymi, przecież pięknie brzmiał. Mówił bardzo donośnym głosem, dość długo, a stał i ruszał się tak pięknie, mówiąc poprawiał raz coś u końca wielkiej wstęgi Szczepana z taką gracyą, że chciałem go uściskać; prawdziwie po pańsku i po książęcemu wyglądał. Gdy skończył, począł minister jego tłumaczyć na angielskie jego przemowę; ale trzymając się etykiety, tak szeptał cichutko, że nic nie można było usłyszeć. Król dał wyraz swej radości, że znowu wita wysłannika cesarza Franciszka Józefa, dla którego czuje tyle przyjaźni, i dodał, że było to dla niego istnem szczęściem, iż mógł przed paru tygodniami przyjmować i gościć u siebie tak blizkiego krewnego cesarza (arcyksięcia Leopolda Salwatora), który jako oficer marynarki austryackiej, na pokładzie korwety Fasana objeżdżał świat i tu był wstąpił. Po przetłumaczeniu odpowiedzi królewskiej, nastąpiła część druga, już nieoficyalna, audyencyi. Król rozmawiać począł z ministrem, potem z nami; coś i mnie się dostało, ale co, nie wiem, bo książę Devavongse nie chciał w żaden sposób głośniej mówić, więc i ja mruknąłem coś pod nosem, i głęboko się ukłoniłem; gdy jednak na mnie przyszła kolej usłyszenia słowa królewskiego, dostrzegłem, że i król i jego camerlingo, który stał opodal, zobaczywszy mnie poprostu we fraku, zaczęli między sobą szepty i śmiechy; na co ja, zupełnie kontenansu nie tracąc, uśmiechnąłem się również, i opuszczając dotychczasową audyencyonalno-pokorną postawę, założywszy ręce, spojrzałem dość dziwnie na tych panów — co uśmiech z ich twarzy spędziło. Wreszcie król podał każdemu z nas rękę, i tyłem wynieśliśmy się. Pożegnanie z królewskiem otoczeniem — na dziedzińcu, owym cudownym; znowu broń prezentowano, znowu zagrano Gott erhalte: ja salutowałem do cylindra jak mogłem — wsiedliśmy do powozów i jazda do domu.
Na drugi dzień, skoro świt, król odjechał. Polecieliśmy naszym stateczkiem parowym, by to widzieć. 10,000 ludu jako orszak królestwo zabierali z sobą! Ale Syamczyki nie chcieli widocznie, byśmy oglądali królowę zaspaną i króla w szlafroku; więc nas zaprowadzili z wszelkimi honorami na tył jakiejś kordygardy, która przed Biegelebenem broń prezentowała; tu powiedzieli, by chwilę zaczekać; nareszcie, gdy nas wypuszczono ku ładnemu kioskowi, schodzącemu aż ponad brzeg, którędy schody do czółen prowadziły, oświadczono nam, z udaną w głosie rozpaczą, że król już przed półgodziną odjechał. Zdala już tylko, przez ramiona i głowy ustawionej nad brzegiem kompanii wojska, widzieliśmy domki - czółenka, dość ubogie i proste, popychane każde przez ośmiu wioślarzy, niosące ich Syamskie majestaty. I tak właściwie z kwitkiem poszliśmy do domu, a raczej wprost do kościoła, bo to Trzech Króli i niedziela. Kościół katolicki o dwa kroki od hotelu, dość wielki; ciężka, brzydka budowa, raczej do pagody podobniejsza niż do kościoła. Obsługują go misyonarze Francuzi. Biskupa siedziba — bo tu jest biskup — tuż obok, wcale pokaźny pałacyk.
Nim do opowiadań o ciekawościach i pięknościach tu widzianych przyjdę, notuję kilka uwag, choć może bardzo znanych i banalnych, o Syamie, jego królu, stolicy i t. d.
Miasto Bang-kok, lat temu właśnie 106 zalożone, liczy obecnie około 500.000 mieszkańców; kraj cały ma ich mieć około 7 milionów; zapewne jednak cyfra ta odnosi się tylko do męskich mieszkańców, kobiet bowiem wogóle nie liczą. Podróż króla na północo-zachód, nad granicę Birmy, ma miejsce częścią dla przyjemności, lecz głównie dla inspekcyi; ma on zamiar corocznie podróże takie po swojem królestwie odbywać. Prócz innych, mają te podróże i ten znakomity skutek, że zmuszają pojedyńczych gubernatorów, z których wielu jest zupełnie prawie niezawisłych, do budowania dróg. W okolicach, które król ma zwiedzić obecnie, wybudowano kilkaset kilometrów dróg, zupełnie według wymagań europejskich.
Politycznie, pozycya Syamu staje się coraz trudniejszą. Już w Bombayu z pewnego zupełnie źródła słyszałem, że rząd francuski, a mówiąc specyalnie generalny gubernator z Sajgonu, zaproponował Anglii wspólną anneksyę Syamu i podział terytoryum, a nawet podpisany już ze swej strony traktat przesłał do Kalkutty. Anglia, czy jeszcze nie gotowa, czy inne mając w myśli zamiary, a w każdym razie mając z samemi Indyami i Birmą podówczas dosyć do czynienia, i nie pragnąc zupełnie dzielić z drugim swoich zdobyczy — odrzuciła propozycye francuskie. Tymczasowo więc projekt upadł. Położenie jednak Syamu, otoczonego z dwóch stron takimi sąsiadami, wcale się nie polepszyło — nad jego niepodległością istny miecz Damoklesa zawisł. Czuje to król, i nie widząc innego wyjścia, chwyta się polityki dopełniania wszystkich stypulacyj traktatów z Francyą i Anglią w sposób jak najdokładniejszy, jak najściślejszy, przestrzegania jak najskrupulatniejszego zagwarantowanej wolności i bezpieczeństwa handlu i osób białych — ale z drugiej strony baczenia pilnie, by nie dać ani Francyi ani Anglii nigdzie sposobności zainstalowania się, zapuszczenia korzeni na terytoryum syamskiem. Stąd skrupulatne przestrzeganie, by ani jedni ani drudzy żadnych tu przedsiębiorstw nie zakładali, by osoby tych dwu narodowości ani w urzędzie ani w przemyśle żadnych nie zajmowały posad i t. d. Bojąc się Europy, widząc, jak wszędzie gdzie stopa białych stanie, tubylcy na zwykłych cooli czyli niewolników schodzą; widząc, jak cywilizacya europejska, przez samo tylko zetknięcie się z krajem, tępi i niszczy politycznie a nawet moralnie krajowca — król, człowiek bardzo szerokich horyzontów i rozwiniętego zmysłu politycznego, chce wziąć od białych to, bez czego czuje, że im ani politycznie ani ekonomicznie nie sprosta; ale brać chce tylko rzeczy, nie osoby.
To jest mniej więcej jego przewodnia myśl. Udaje mu się to częściowo; stara się jak może; niestety, myśl ta przez niewielu tylko jego poddanych zrozumiana, a przez nikogo z nich prawie wykonana być nie może. Jestto rasa przestarzała, rasa, co miała swoją erę wielkości, erę czynu i energii, zdobyczy i tryumfów, ale temu kilkaset lat. Dziś, powtarzam, to rasa upadła; dziś klimat, więc febry, stosunkowy dobrobyt, długoletni pokój, zmiękczyły tych ludzi. Lenistwo straszne i bezgraniczne, to pierwszy zdaje mi się główny rys charakteru Syamczyka. Nietylko, że się nie broni przeciw inwazyi obcych na polu handlu i przemysłu (Chińczycy tu wszędzie jak szarańcza grasują i panują), ale prawie chętnie to widzi, byle miał bettel do żucia i spokój. Wobec takich stosunków, zaprawdę obawiać się należy, żeby biedny król nie był jedynym zreformowanym przez własne reformy. Oddawna podobno przemyśliwa król o poprowadzeniu drogi żelaznej, mającej połączyć Bang-kok z Kien-tsen, ważnem handlowo i politycznie miastem, na północy kraju. Nie chcąc jednak dopuścić ani Anglików ani Francuzów do tego przedsiębiorstwa, a nie mogąc spodziewać się choć w najdalszej przyszłości dokonać dzieła własnemi siłami, wpadł na pomysł zawarcia kontraktu z byłym gubernatorem Streats-settlements, mstr. Clarke, inżynierem. Mstr. Clarke ma zdjąć wszelkie do budowy potrzebne plony i zrobić kosztorysy. Na tem kończy się jednak jego zadanie. Otrzyma on zgóry umówioną zapłatę, co samo przez się wszelkie dalsze pretensye i prerogatywy do samejże budowy kolei ma usunąć; plany i kosztorysy stają się własnością rządu, któremu wolno z nimi zrobić co zechce. Kontrakt ów, arcydzieło podobno w swoim rodzaju, jest, jak mówią, wypracowany osobiście przez króla. Król rozrzucił już dziś po całym kraju sieć telegraficzną. Nie zapomniał i o armii: 7000 ludzi stanowi stałe wojsko, będące na każde zawołanie gotowem; prócz tego jest zorganizowana (może tylko w teoryi) obrona krajowa. Każdy pełnoletni mężczyzna jest obowiązany z prawa do noszenia broni, otrzymuje karabin, i ma się na każde wezwanie stawić. Czyste pospolite ruszenie, ów landsturm, niedawno u nas zaprowadzony. Podobno wielka już część Syamczyków, w ścisłem słowa znaczeniu, jest w ten sposób zorganizowana. O mieszkańcach północnego królestwa Lao, które dziś panujący król z Syamem połączył, trudno mówić, jako o przyszłych, regularnych obrońcach kraju. Mniej cywilizowani od Syamczyków, mniej ściśle z koroną związani, prawie niepodlegli, przytem nie zniewieściali tak jak Syamczycy, dziksi ale i energiczniejsi, uważający się raczej za lenników Syamskiej korony niż za poddanych, zwłaszcza w dzisiejszem, europejskiem tego słowa znaczeniu — możeby w danym razie ruszyli z pomocą swemu panu, ale napewno na to liczyć, a zwłaszcza na skuteczność tej pomocy, nie może biedny Czulalonkorn.
Znając już tych kilka szczegółów, trudno nie przyznać ogromnych, istotnie genialnych zdolności młodemu królowi. Czy to wszystko własna jego inicyatywa zrodziła, czy rady może jakiegoś ukrywającego się w cieniu królewskiego pałacu Europejczyka — Bóg raczy wiedzieć. Nie tygodnie, ale lataby tu siedzieć trzeba, chcąc to zbadać, Nie ulega jednak watpliwości, że ów pan Müller czy Schmidt, rzekomo budowniczy, co stawiał pałac i koszary naprzeciwko, siedzi tutaj kamieniem, i podobno wielkie ma wpływy. Nie widziałem go, nie pokazał się wcale. Bądźcobądź, faktem jest, że myśl cywilizowania się i zbrojenia, i to na gwałt, jest rzuconą, powstała i żyje. Hannibal ante muros, Anglicy i Francuzi z dwóch stron grożą — król czuje, że niedługo przyjdzie mu albo zwyciężyć, albo zginąć. Boję się dla niego, że o lat 50 zapóźno przebudził kraj z letargu. Jedyny ratunek jego ten chyba będzie, że duobus litigantibus, tertius gaudet. Lecz i tu się boję, że tym trzecim cieszacym się ani on ani jego naród nie będzie. Ekonomicznie gaudet już trzeci, tj. Chińczycy, którzy z ograniczenia przystępu Europejczykom korzystają z dniem każdym więcej; ale i politycznie myślę, że ktoś trzeci się znajdzie.
Zaraz na wstępie wspomniałem o owym parostatku Schwalbe, który północno-niemiecki Lloyd zbudował umyślnie, by módz dojeżdżać aż do samego Bang-kok. Die Schwalbe uwija się jak może, a nigdy podobno pusta nie przyjeżdża ani odjeżdża. Jasnowłosi synowie Germanii, niemniej zresztą jak Amerykanie, korzystają pilnie z antagonizmu między Anglią i Francyą; trzeba im przyznać, że umieją korzystać. Kupców Niemców tu chmara, hotel w ręku niemieckim, brak tylko oficerów Niemców do ćwiczenia armii syamskiej — i to przyjdzie. Niemieckie poselstwo tutejsze, liczne i pierwszorzędnemi siłami obsadzone. Wobec tej rozumnej zapobiegliwości niemieckiej, jakże przykro widzieć niezdarność dzisiejszego francuskiego rządu, który powoli traci jedną po drugiej pozycye, przez przeszłe rządy i generacye często z takim trudem i z tak wielkiemi ofiarami zdobyte. Opowiadano mi tu fakt, który zdarzył się przed niedawnym bardzo czasem. Uprzedzając Anglię i chcąc jej tym sposobem zadać nielada cios, Francya zawarła była tajemnie traktat z cesarzem Birmy. Nie wchodząc w szczegóły, można ten traktat jednem słowem scharakteryzować, a mianowicie: mocą jego, cesarz Birmy stawał się ni mniej ni więcej, jak lennikiem rządu kolonialnego francuskiego. Odpis tego traktatu wpada w ręce jednego z rezydujących podówczas w Birmie cudzoziemskich konsulów, a mianowicie niemieckiego. Ten, niewiele myśląc, leci do Kalkutty i ofiarowuje się sprzedać tajemnicę lordowi Dufferin, ówczesnemu wice-królowi, i to za sumę 20.000 funtów (200.000 złr.). Wice - król kupuje. W dwa tygodnie później armia Indo-angielska zajmuje Birmę, cesarz detronizowany, deportowany wraz z dwoma tylko żonami na przylądek Dobrej Nadziei, gdzie na lichej pensyjce od rządu angielskiego więdnieje. A Francya — ani palcem nie ruszyła! Dobitny to obraz sposobu, niedołężnego, ze złą wiarą pomieszanego, brania się do rzeczy nowoczesnych mężów stanu francuskich. Płaczą nad tem Francuzi sami, płaczą najbardziej misyonarze, głównie Francuzi, bo najbardziej na tem cierpią.
Biskup tutejszy katolicki, misyonarz, twierdzi, że gdy Chińczycy w Anamie mordowali, stojących naturalnie pod protektoratem Francyi katolików, rząd kolonialny, który mógł był skinieniem niemal palca zapobiedz tym strasznym rzeziom, nic nie uczynił! a 40.000 katolików padło pod nożem rozjuszonych fanatyków; palono ich we własnych domach, zakopywano żywcem w ziemię i t. d. i t. d. Biskup klnie się na wszystko najświętsze, że choć rząd francuski temu przeczy, autentyczne cyfra zamordowanych przed trzema laty katolików i chrześcijan wogóle, wynosiła 40.000 dusz! Biskup, człowiek już nie młody, od lat długich na najskrajniejszym Wschodzie, a zwłaszcza na tak zabójczem Południu pracując, sterał swe wątłe już siły, fizycznie i moralnie. Nic chyba bowiem tak nie niszczy, jak ta praca nieustanna misyonarza, praca z jutrem niepewnem. A cóż dopiero w podrównikowych krajach!
Opowiadał mi ciekawe szczegóły. Misya katolicka w Syamie egzystuje od przeszło 200 lat. W czasie napadu Birmańczyków na Syam, w połowie zeszłego stulecia, wraz z całem królestwem Syamskiem, i misye katolickie uległy strasznemu spustoszeniu; mnóstwo wiernych, którzy do ostatka napastnikom opór stawiali, dostało się w końcu do niewoli, i powleczono ich na północ, gdzie marnie poginęli. Teraźniejszy znakomity rozwój misyj datuje dopiero od mniej więcej lat 40; około 20.000 katolików liczy się do poddanych króla Czulalonkorn. W samym Bang-kok buduje się obecnie wielkie seminaryum i gimnazyum na 200 uczniów obliczone. Drogą składek zebrano potrzebny fundusz, król przyczynił się również znaczną sumą. Rząd jego obserwuje najściślejszą neutralność i bezparcyalność wobec innych wyznań, raczej przychylnym wobec katolików będąc. W kraju, mianowicie na północy, w Kiang-Maik, egzystuje dość znaczna misya protestancko-amerykańska, trudniąca się nibyto wychowaniem dzieci obojej płci, nie ciesząca się jednakże ani jednym prozelitą, a dbająca zdaje się głównie o własną kieszeń. Przez dłuższy czas sprowadzała ta misya całe wozy pak, deklarowanych wobec organów rządowych jako paramenta kościelne. Jednego pięknego poranku jednak zdziwiło któregoś z urzędników celnych to mnóstwo kościelnych przyrządów, sprowadzanych przez misyę. Otworzono jedną pakę — i znaleziono broń palną, którą ci przezacni Yankee-misyonarze handlowali. Misye katolickie posunęły się obecnie aż hen daleko na północ, we wnętrze kraju.











Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.