Podróż na wschód Azyi/5 stycznia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na wschód Azyi |
Podtytuł | 1888-1889 |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bang-kok! — Ale zaraz z początku lekkie rozczarowania. Wczoraj o 4-ej, jak zapowiedziano, zajechała nasza Hekuba przed ujściem rzeki Menam. Portu żadnego, tylko zdala na krańcu widnokręgu widać płaski niezmiernie brzeg; miejscami w morzu sterczą płociki z sitowia, ostrzegające płynących o nader płytkiej wodzie. Jedyny to znak, że tędy nie pierwsi będziemy przejeżdżać i że tu istnieje przecież ktoś, co o umożebnieniu żeglugi myśli. Dalej pojawia się rodzaj żelaznej wieży, wpuszczonej w morze. Zadaniem jej sygnalizować wpływającym statkom, jaka głębokość wody. W wieży tej siedzi od lat 13 (risum teneatis amici) Deutsch-Böhm jakiś, który się utrzymuje ze sprzedawania przepływającym statkom tabelki stanu wody. W chwili, gdyśmy całą siłą pary rzucili się naprzód, by korzystać z resztek przypływu, miała woda ledwo 12 stóp i 6 cali głębokości, więc ledwie 6 cali ponad niezbędną potrzebę. Dziwne to bardzo wybrzeże. Tu, przy ujściu Menamu (Nilu syamskiego), płasko i równo jak na stole. Wybrzeże zdaje się wystawać nad poziom morski tylko o wysokość rosnących na nim drzew i krzewów. Wegetacya niezmiernie bujna, sięga aż po samo zwierciadło wody.
Wpłynięcie w ujście Menamu, to istna sztuka. Formalną fortecą naturalną zamknięty jest Syam od reszty świata; od lądu, bronią go od białych bagno i febra, od morza mielizny, piasek i błoto, nieprzebyte dla statków nieosobno w tym celu budowanych. Jest tylko jeden wąski przesmyk, którędy w czasie przypływu prześlizgnąć się można. Ze wszystkich europejskich towarzystw żeglugi, pokazuje się, że jedyny Norddeutscher Lloyd zdobył się na koncept zbudowania odpowiedniego, z wszelkim możliwym komfortem urządzonego parowca Schwalbe, który zajeżdża aż do Bang–kok, i ma cyrkulować między nim a Singapore. Woda naturalnie brudna, żółta, płynie zwolna i leniwo, szerokość mniej więcej Renu pod Kolonią, albo Dunaju pod Preszburgiem; brzegi niskie, gęsto zasiane domostwami, na wodzie po największej części pływającemi, według panującego tu ogólnie zwyczaju. Po obu stronach widoczne kanały, kanaliki, laguny, pola ryżem zasiane; palm kokosowych niewiele; zresztą jakiś widocznie wodny krzew, który w nader gęstych bukietach wpycha się aż w rzekę. Setki małych i większych łódeczek, trochę gondole przypominających; na nich Chińczycy lub Syamczycy, stojąc wiosłują, zupełnie jak gondolierzy; wszystko to spieszy ku morzu łowić ryby, boć to jedno z głównych zajęć tych ludzi.
Coraz bardziej się zciemnia, tysiące świateł na rzece i tuż nad brzegami. Menam, to główny gościniec Syamu. Na Hekubie dzwonią na obiad; godzina 6-ta, słońce poczyna zachodzić, widok coraz wspanialszy, oryginalniejszy, stada mew i dzikich gołębi nad głowami nam przeciągają — a my musimy iść na dół do smrodliwej naszej jadalni: bo każą jeść. W tej chwili oświadcza nam kapitan, że za 20 minut zarzuci kotwicę, jutro rano więc dopiero będziemy mogli wylądować. Miny kwaśne, obiad nam nie smakuje — nic dziwnego, bo zły. Wkońcu kapitan się lituje, i nie chcąc nas wystawić na istną męczarnie nocowania na pokładzie, wśród zaduchu, wilgoci i milionów moskitów, rusza walecznie naprzód, mimo ciemności. Tak dojeżdzamy nareszcie do miejsca, gdzie rzeka się jeszcze raz zagina, rozszerza, wlewa w kanał łączący ją z drugiem ramieniem, i ma wreszcie szczęście odzwierciedlać stolicę królów Syamu. Statek staje, kilka łodzi się zbliża, między niemi dwa czółna parowe. Jedno z nich przywozi dwie baryły w ludzkiej postaci; pierwsza, to l'introducteur des ambassadeurs, wysłannik Jego król. Wysokości księcia Devavongse-Varopracar, ministra spraw zewnętrznych, a rodzonego brata J. Król. Mości; druga baryła, to zastępca konsula ad honores austryackiego, pana Schleimhals, bawiącego na urlopie, kupiec północno-niemiecki, Demissius (recte Musius) czy coś podobnego, zupełnie przypominający lohndiener'a z Ungarische Krone w Wiedniu. Obaj zasapani i spoceni, bo od dwóch dni zapanowało w Bang-kok niezwykłe w styczniu ciepło, przyszli witać i przyjmować naszego posła. Pan konsul ad honores, oświadcza nam, że król poczekał na przybycie ministra dzień jeden, że więc audyencya już jutro po południu ma mieć miejsce. Konsternacya! Król odjeżdza w niedzielę rano. Książę Devavongse, brat i prawa ręka królewska, pragnie widzieć ministra jeszcze dziś wieczorem. Przerażenie! Na gwałt porywamy rzeczy, pakujemy się do małej barkasy parowej, i w towarzystwie dwóch wyżej wymienionych dygnitarzy, gorzej prawie od nich się pocąc, jedziemy do brzegu. Tutaj czekała nas najgorsza niespodzianka.
Rzekomo niemożebnem było na czas przygotować apartamentów w tak zw. Hôtel des Ambassadeurs, pałacu ambasadorów, więc mieszkamy w zwykłym hotelu. Jak na Bang-kok, hotel wspaniały, nowiutki; dawniej Niemcy go wystawili. Urządzenie klimatowi odpowiednie, przewiewne — ale meble. Salon przeznaczony dla ministra, cały obity papierkiem fabrykatu berlińskiego, podobnież lampy; stoły i krzesła — horrendum! Minister więc w nieco złym humorze, i postanowiwszy opuścić ze swej mowy ustęp, w którym za gościnność chciał królowi dziękować, jedzie do księcia Devavongse. Przyjęcie europejskie, herbata, papierosy. Dowiadujemy się, że król rzeczywiście wraz z całą rodziną wyjeżdża, ma zostać tylko nasz przyjaciel z okrętu i książę Devavongse. To bardzo smutne. Idziemy spać; kilkanaście koników polnych i po jednej jaszczurce stoi na straży naszych łóżek, innych bestyj jednak Bogu dzięki niema. Nazajutrz rano wysyła minister pismo z Ballplatzu, odwołujące jego poprzednika, hr. Załuskiego, po łacinie pisane, a zaczynające się od słów: Nos Franciscus Josephus, etc, Suae Majestati Tschulalonkorn primo, Regi Siamensi... salutem!