Podróż po księżycu, odbyta przez Serafina Bolińskiego/21
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż po księżycu |
Podtytuł | odbyta przez Serafina Bolińskiego |
Wydawca | Nakładem Bolesława Maurycego Wolfa |
Data wyd. | 1858 |
Druk | Drukiem Bolesława Maurycego Wolfa |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Nie spałem téj nocy nękąjąc się domniemywaniami; ziemia świeciła zbyt jasno i szarpała mnie za nerwy: widać że należę do rzędu istot, na które ten planeta wpływa bardzo mocno. Tutaj ziemia, gdy świeci w pełni i w czas bardzo pogodny, wywołuje trzęsienie księżyca, a pewne aloesy tylko wtenczas rozkwitają z wielkim trzaskiem i hukiem.
Adjutant gubernatora przylatuje do mnie raniuteńko, gdym jeszcze leżał w łóżku i zastukał do okna.
Otwieram, on wpada i prosi w imieniu księcia Wadwisa jak najuprzejmiéj, abym się natychmiast gotował w podróż do Drzemniawy, gdzie zachorował bardzo nagle i ciężko książę Neujabi, na chorobę prawie ciągle tam panującą, a zwaną cholera morbus.
— Racz pan wstąpić do księcia wielkorządcy, ale już wybrawszy się w podróż; zaraz tu stanie przed oknami pańskiemi ekstra pocztowa ryba o czterech ludziach, tyluż żaglach i śrubie Archimedesa; najdaléj za dwadzieścia kilka godzin staniesz pan Drzemniawie. Gubernator czeka z paszportem i instrukcyami.
Pakuję się z takim pośpiechem, żem zapomniał wziąść z sobą służącego, i idę się pożegnać z Lawinią, którą zastaję na dachu, z harfą w ręku i śpiewającą.
— Lawinio! żegnam cię, jadę w podróż.
— Bądź zdrów kochany doktorze, zapewnie niedaleka podróż i dziś będziesz z powrotem?
— Owszem pani, jadę do Snogrodu, nawet do stolicy, do samej Drzemniawy, rzeknę ostróżnie, z przyciskiem, dobrze uważając na twarz Lawinii, jakie sprawię wrażenie nowiną o chorobie księcia Neujabi.
— Nafirze! jak ty wlepiasz oczy we mnie? Boże, cóś mi masz złego do zwiastowania, Po co jedziesz do Drzemniawy?
— Zawezwano mnie do jednego dostojnego chorego.
— Do kogóż? spyta Lawinia cała drżąc.
— Do księcia..., odpowiadam nie śmiejąc powiedzieć.
— Do jakiego księcia? Na miłość Pana Boga?
— Do samego księcia wice lamy Snogrodzkiego, zasłabł na cholerę, która tam prawie ciągle panuje, rzeknę mijając się jak najzupełniéj z prawdą, dla oszczędzenia Lawinii zmartwienia.
— Znowu ta niegodziwa choroba jest w Drzemniawie, i właśnie musiała tam wybuchnąć w chwili, kiedy tam baw....
Lawinia nie śmiała skończyć i zarumieniła się, spostrzegłszy jakiemi ją badawczemi oczyma nurtuję.
— Ach jedź! jedź doktorze! ratuj dobrego wice lamę, którego znam bardzo dobrze, bo nieraz dojeżdżał do naszego somnopatycznego zakładu w Chraplinie, i nawet brał tam kuracyę.
— Pani mi nie poruczy ukłonów?
— Dla kogóż?
— Dla innego księcia.
— Innego księcia?? ale prawda, przecież tam zapewnie bawi nasza deputacya, wysłana na przywitanie lamy, a z nią książę Neujabi: kłaniaj mu się kochany Nafirze, jeśli się o mnie spyta, nie inaczéj rozumie się mój przyjacielu, przecież wiesz, że to dość daleka znajomość....
W tém doktor uwiadomiony o mym wyjeździe, zjechał na dach na swéj kieszonkowej rybie. Natychmiast go uprzedziłem, że Lawinia nic nie wie o chorobie księcia Neujabi.
Nie bardzo był Gerwid zadowolony z téj podróży, i chciał koniecznie, abym tak długo pozostał w domu, aż on się porozumie telegrafem ze swoim dawnym dobrym przyjacielem, baronem Drzejną, prezesem sądu kryminalnego w Drzemniawie. Ale w tém nadjechał sam gubernator i stanąwszy na dachu krzyczał:
— Na Boga doktorze! śpiesz się: mój biedny Neujabi ciągle telegrafuje i pyta się czyś już w podróży, już pierwsze przypadłości cholery wprawdzie przeszły, idzie o to tylko, żeby nie wpadł w tyfus; odpowiedz słów kilka co ma robić i natychmiast puszczaj się w podróż.
Cóś trzasło na dole na bruku. — Była to harfa Lawinii, wypuściła ją z ręki i o mało co nie zemdlała....
Trzeźwiłem ją z rozpaczą w sercu, dalibóg! harfie zazdrościłem losu....
— Po tém co tu odkrywam radzić mam księciu Neujabi? mam wrogowi mojego szczęścia przedłużać życie? mówię do siebie trąc skronie Lawinii eliksirem promiennym.
Stary książę nie dał mi i tu pokoju, odsunął mnie od Lawinii, sam ją chciał trzeźwić, i krzyczał wręczając mi papiery i dukaty:
— Jedź, pędź co masz siły, oto paszporta papierowe i kruszcowe, bo jeden bez drugich nic nie znaczą w Snogrodzie.
Stałem jak skamieniały, nie mogąc oczu oderwać od Lawinii, jeszcze zawsze omdlałéj, a tak pięknéj, jak jéj nigdy nie widziałem w życiu. Okropne jakieś przeczucia opanowały myśli moje, całą ich siłę krusząc lub przynajmniéj ztępiając.
Książe widząc, że nie ruszam się z miejsca, skinął na czterech skrzydlatych żandarmów, którzy mnie porwali w jednéj chwili za ręce, skrzydła i nogi, i wnieśli na śrubową rybę, nimem się spodział co się ze mną stało.
Ryba zaświszczała, odetchnęła białą parą i czarnym dymem; już jestem pod obłokami, a biedna Lawinia w oddaleniu, dalibóg w ramionach zdradliwego starca, któremum siły przywrócił na moją zgubę.
Trzeba było zlecić z ryby, puścić się nazad do Lawinii i pozostać przy niéj dniem i nocą.
Ba! trzeba było mieć więcej sprężystości i przytomności umysłu.
Czyż i ja z tego kraju, którego ludziom najtrafniejsze odpowiedzi przychodzą dopiéro na schodach?