Podróż po księżycu, odbyta przez Serafina Bolińskiego/28
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż po księżycu |
Podtytuł | odbyta przez Serafina Bolińskiego |
Wydawca | Nakładem Bolesława Maurycego Wolfa |
Data wyd. | 1858 |
Druk | Drukiem Bolesława Maurycego Wolfa |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Gerwida zbudziłem i opowiedziałem mu wszystko.
— Stało się nie według méj woli, ale widać z przemożnéj woli losu, bo się stało pomimo wszystkich starań naszych i zabiegów, rzecze Gerwid kiwając głową żałośnie.
— Więc im przebaczasz doktorze?
— Kiedyś ty przebaczył, to i ja przebaczyć muszę; przed tobą jednym nie chciałbym się wstydzić, bo ty jesteś istotą nadludzkiéj dobroci.
— A zatem ruszam do księcia Wadwis, aby u niego wybłagać przebaczenie.
— Nie potrzeba, ja sam go uwiadomię i będzie tu za chwilę z wszystkiemi temi, których pokochałeś i znasz od dawna. Chodź ze mną do obserwatoryum. Spojrzyj teraz przez ten nowy teleskop na ziemię w pełni stojącą. Nastawię ci ziemię na ten punkt, który ci wskrzesi pamięć przeszłości i obudzi tęsknotę, bo tęsknić mój przyjacielu to jest wierzyć w przyszłość, kto tęskni ten ma nadzieje. Co widzisz teraz na ziemi?
— Widzę ogród, a w nim łoże, a na łożu?.... Boże wielki! na łożu ja sam, ale uśpiony, nie martwy, tylko uśpiony.
— A kogo tam widzisz obok siebie?
— Widzę starca z siwemi włosami, stojącego obok łoża mego, widzę niewiastę u stóp moich, widzę młodą osobę klęczącą przy tém łóżku. Ach Boże! jakież cierpienia na ich twarzy wyryte! czy nie można im pomódz Gerwidzie? czemuż mnie tak obchodzi los tych osób?
— W krótce się o tém dowiesz. Teraz przygotuj się na przykry widok mój Nafirze, o dziecko znane mi od tak dawna i od tak dawna ukochane. Zobaczysz twoich przyjaciół, znanych ci z kąd innąd, zobaczysz takich jakiemi byli gdy ich oddano wnętrznościom padołu, na którym się rodzili.
∗
∗ ∗ |
Gerwid zniknął, ciemność zaległa salę, nawet słońce zasłoniło się nieprzejrzałemi chmurami. Sześć błędnic niebieskich bujało około mnie, i nareszcie spoczęło nad głowami sześciu trupów w trumnach.
Rozpoznałem ich od razu.... byli to: Ignaś mój mały brat, Edwiger mój nauczyciel, pan Andrzej mój dobry opiekun, stary Swidwa, Malwina moja narzeczona, ksiądz Benjamin mój przyjaciel.
Od jednego do drugiego chodziłem, nie wzbudzali mi żadnéj odrazy, tylko owszem jakąś lubą nadzieję, że ja pomiędzy niemi spocznę.
Oglądałem się za siódmą trumną, nie było jéj.
— Szkoda! w tak dobrém towarzystwie miléj być umarłym, niźli żyć między żyjącemi bez czucia i serca!
I daléj rzekłem do starego nauczyciela:
— Dotrzymałeś słowa professorze Edwiger, widzę cię na księżycu, ale umarłym, czemuż ja żyjący pomiędzy wami?
— Boś nie umarł na ziemi, tylko tam śpisz na niéj, zawieszony pomiędzy życiem a śmiercią, rzecze Edwiger, i wstaje z trumny i staje się Gerwidem.
— Wstańcie i wy przyjaciele Serafina, rzeknie Gerwid uroczystym głosem.
Ignaś wstaje i jest Icangim, sędzia Andrzej jest Drzejną, Swidwa księciem Wadwisem, Malwina Lawinią, ksiądz Benjamin księciem Neujabi!
Trumny znikają, światło powraca.
— Widziałeś nas takiemi jakiemi byliśmy na ziemi, tu w innych istot postać wcieleni, przybraliśmy inny charakter, inne stanowisko, tylko echo dawnych sympatyi w nas pozostało. Ja jeden przedarłem się wiedzą do całkowitości dawnych uczuć istności i dla tego sprowadziłem cię tutaj na uszczęśliwienie lub na wyleczenie z rozpaczy. Pierwszego dokonać nie mogłem, drugiego dokonam, jeśli poznasz osoby otaczające cię uśpionego na ziemi. Spojrzyj teraz w teleskop.
— Boże! to mój ojciec, moja matka, moja siostra, płaczą nademną uśpionym, nie wiedząc, czy wróci życie lub śmierć nastąpi. Ja chcę pójść do nich, otrzyć im łzy i żyć pomiędzy niemi.
— Więc do widzenia Serafinie, jeszcze znajdziesz się z nami, lecz na innym planecie. Na żadnym nie ma szczęścia zupełnego, na każdym żyć można dość szczęśliwie, krzepiąc się w duchu, wierząc, że doskonałe szczęście danem będzie dopiéro w niebie, gdzie ciała nie ma, i namiętności, pędzące cielesném życiem, umilkną na zawsze w wiecznie trwającem uczuciu niebiańskich uwielbień.
W szyscy zbliżyli się do mnie i serdecznym mnie pożegnali uściskiem. Wróciłem duszą na ziemię, na któréj jako uśpione ciało leżałem przez całe dwa miesiące, od chwili gdym zemdlał na grobie księdza Benjamina.
Tam mnie znaleziono uśpionego, zawieziono mnie w tym stanie do Montpellier i złożono w szpitalu. Wkrótce potém przybyli ojciec, matka i siostra z Polski i w tym dziwnym znaleźli mię stanie, o którym nie można było wyrzec z pewnością czy się skończy powrotem do zdrowia, czy śmiercią, lub co gorzéj idyotyzmem.
Lecz życie fizyczne nie ustawało w mém bezdusznem ciele, puls bił dobrze, cera wprzódy tak blada, nabierała oczywiście czerstwości, a cała twarz wyrazu weselszego.
— Jego dusza musi być szczęśliwszą tam, gdzie teraz buja, niż była kiedykolwiek w rzeczywistości, rzecze professor Lallemand i kazał mnie zanieść do ogrodu, między kwitnące krzewy i rozpiąć nademną namiot, by mi nie szkodziły słoty, ani raziły promienie słońca.
I coraz więcej dawał mym rodzicom nadziei, im mnie widział czerstwiejszym i pogodniejszym.
Ziściły się jego przepowiednie: gdym stanął duszą nazad w mém ciele, zerwałem się z łóżka i do nóg upadłem rodzicom, co z dalekiéj Polski przybyli odszukać stęsknionego syna.
Wiedziałem gdzie jest Mai wina, Edwiger, Andrzej i wszyscy których kochałem, wierzyłem, że się z niemi znów kiedyś połączę jeszcze przed śmiercią i nie tęskniłem już do księżyca, lecz żyłem pełnemi siłami tu na ziemi, świadcząc dobre za złe, kochając wszystkich, nawet i nieprzyjaciół moich.