<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Podróż w czasie
Podtytuł Opowieść fantastyczna
Wydawca Bronisław Natanson
Data wyd. 1899
Druk P. Laskauera i W. Babickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Wermiński
Tytuł orygin. The Time Machine
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Za nadejściem nocy.

Rzeczywiście teraz znalazłem się w gorszeni położeniu niż poprzednio. Dotychczas, z wyjątkiem pewnego udręczenia w nocy z powodu straty Machiny Czasu, podtrzymywała mnie stale nadzieja ostatecznego ujścia z tego świata przyszłości; lecz wskutek nowych odkryć ta właśnie nadzieja opuszczać mnie zaczęła. Dotychczas sądziłem, że przeszkadza mi jedynie dziecinna prostota małego ludu, przeszkadzają jakieś siły nieznane, które muszę tylko poznać, aby nad niemi zapanować; teraz spostrzegłem, że bądź co bądź był jakiś nowy czynnik w chorobliwych właściwościach Morloków: coś nieludzkiego i złośliwego — nienawidziłem ich instynktownie. — Przedtem czułem to, co może uczuwać człowiek, który wpadł w dół: myślałem o dole i o tem, jakby się z niego wydostać; teraz czułem się jak zwierz w sidłach, po którego wkrótce przyjdzie nieprzyjaciel.
Zadziwi to was, jakiego nieprzyjaciela ja się obawiałem. Oto: ciemności na nowiu. Uina nakładła mi tego w głowę swojemi uwagami, z początku niezrozumiałemi, o ciemnych nocach. Nie było już teraz trudno domyślić się jakie znaczenie przywiązywano do ciemnych nocy. Księżyc schodził właśnie z kwadry i z każdą następującą nocą ciemność wzrastała. Teraz zrozumiałem, przynajmniej do pewnego stopnia, dlaczego mały lud tak się lękał ciemności. Z podziwu wyjść nie mogłem na myśl: jakiej niecnej zbrodni dopuszczają się Morloki na nowiu. Teraz już byłem prawie pewnym, że moja druga hypoteza jest mylną. Lud na powierzchni ziemi mógł być niegdyś uprzywilejowaną arystokracyą, a Morloki jej sługami do wykonywania czynności mechanicznych; lecz to minęło już dawno. Dwa gatunki, które powstały z rozwoju człowieka, staczały się wciąż na dół, aż wreszcie w nowym zupełnie stosunku do siebie stanęły. Eloje, podobni do królów-Merowingów, zwyrodnieli w piękne, ale czcze marnoty. Zawsze przecież jeszcze władali oni na powierzchni ziemi, gdy Morlokowie, lud od wielu pokoleń pod ziemią żyjący, doszli do tego już, że nie mogli nawet znieść słonecznego światła. Przypuszczałem, że robią odzież dla tamtych i zaspakajają inne potrzeby ich życia — prawdopodobnie tylko wskutek przeżytku dawnego nawyknienia do służby. Czynią to tak, jak koń stojący, który grzebie kopytem, lub jak człowiek, który się bawi zabijaniem zwierząt dla sportu: ponieważ konieczność, niegdyś rzeczywista, dziś już nieistniejąca, raz już wraziła w organizm typ danej czynności. Dziś wszakże, było to jasnem, stary porządek rzeczy poszedł na wywrót. Do rasy zniewieściałej szybko zbliżała się zaczajona Nemesis. Przed wiekami, przed tysiącami pokoleń, zepchnięto bliźniego z pod słonecznego światła, odjęto mu środki do życia: teraz bliźni ten powracał, ale jakże zmieniony! Teraz Eloje zaczynali uczyć się na nowo starej lekcyi; na nowo zapoznali się ze strachem.
I nagle przypomniało mi się to mięso, które widziałem w świecie podziemnym. Obraz ten dziwnie wystąpił teraz przede mną: nie napłynął, mi w potoku rozmyślań, lecz wpadł raptownie z zewnątrz wraz z pierwszym błyskiem myśli. Starałem się przypomnieć go sobie. Jakby przez mgłę pamiętałem, że to coś mi znanego, lecz nie mogłem w żaden sposób określić: co?
Chociaż jednak mały lud był bezbronnym wobec strachu, ja znajdowałem się w innem położeniu. Ja przychodziłem z tego wieku, z tego dojrzałego zarania rodu ludzkiego, kiedy strach już nie paraliżuje sił, a tajemnica traci swą grozę. Wreszcie, mogę się bronić. — Bezzwłocznie postanowiłem zrobić sobie broń i urządzić warownię, gdzie-bym mógł sypiać. Gdy zyskam ostoję w takiem schronisku, będę mógł spojrzeć na ten świat dziwny z pewną otuchą, którą utraciłem, dowiedziawszy się na jakie niebezpieczeństwo byłem wystawiony co noc. Czułem, że nie będę mógł zasnąć, dopóki łoża swego nie zabezpieczę przed Morlokami. Drżałem z odrazy na samą myśl, że już nieraz, gdym spał, wpatrywać się we mnie musieli.
Po południu wędrowałem po dolinie Tamizy, lecz nic takiego nie dostrzegłem, coby mi się wydało zabezpieczającem od napaści. Wszystkie budynki i drzewa były łatwo dostępne dla Morloków, tak wprawnie wspinających się w górę, o ile sądzić mogłem z urządzenia ich szybów. Wówczas przyszły mi na myśl wysokie szczyty pałacu z zielonej porcelany i blask wypolerowanych jego ścian; a wieczorem, wziąwszy Uinę na ręce jak dziecko, udałem się ku wzgórzom w kierunku południowo - zachodnim. Podług mego obliczenia odległość wynosiła siedm lub ośm mil, lecz rzeczywiście było około ośmnastu. Po raz pierwszy widziałem był tę miejscowość w czasie dżdżystego popołudnia, gdy odległości zwodniczo się zmniejszają. Na dobitkę zgubiłem wyżkę u jednego buta i gwóźdź wbił mi się w podeszew (wyruszyłem był bowiem w podróż w wygodnych starych butach, które nosiłem po domu) — tak, iż kulałem. Było już po zachodzie słońca, gdym ujrzał pałac jako sylwetkę na blado - żółtem niebie.
Uina była bardzo zadowoloną, gdym ją zaczął nieść, lecz po pewnym czasie zażądała, abym ją puścił na ziemię, i odtąd już biegła obok mnie, często zbaczając z drogi dla zrywania kwiatów, któremi napychała mi kieszenie. Te kieszenie moje zawsze ją intrygowały, lecz w końcu doszła do przekonania, że są to osobliwszego rodzaju wazony do kwiatów; taki przynajmniej czyniła z nich użytek. Ach, przypominam sobie! Zmieniając żakiet, znalazłem...
Tu Podróżnik z Krainy Czasu zatrzymał się, sięgnął ręką do kieszeni i milcząc położył na stoliku dwa zwiędłe kwiaty, podobne do bardzo dużych malw białych. Następnie ciągnął dalej opowieść.
Gdy ziemię zaległa cisza wieczorna, i gdyśmy doszli szczytem pagórków do Wimbledonu dzisiejszego, Uina zmęczyła się i chciała już powrócić do domu z szarego kamienia. Lecz ja wskazałem jej odległe szczyty pałacu z zielonej porcelany i starałem się dać jej do zrozumienia, że szukamy właśnie ucieczki przed strachem, który ją dręczył.
Znacie tę wielką ciszę, jaka spada na wszystko przed zmrokiem? Nawet powiewy wiatru więzną wtedy w drzewach. Ja zwykle w ciszy wieczornej doznaję takiego uczucia, jakgdybym czegoś wyczekiwał.
Niebo było jasne, wspaniałe, bez obłoków, z wyjątkiem kilku pręg poziomych nizko na zachodzie.Tej nocy moje wyczekiwanie przyjęło barwę moich obaw. W tej ciemniejącej ciszy zmysły moje posiadały jakby czułość nadprzyrodzoną Zdało mi się, że wyczuwam próżnię w gruncie pod stopami swemi, że widzę Morloków, ich mrówcze bieganie tu i owdzie i wyczekiwanie ciemności. W pobudzeniu swojem wyobrażałem sobie, że najście na swe terytoryum będą uważali za wypowiedzenie wojny. A pocóż oni porwali mi moją Machinę Czasu?
Tak szliśmy w milczeniu. Zmrok zgęścił się już w noc. Jasny błękit na dalekim horyzoncie zbladł; gwiazdy zaczęły się ukazywać jedna po drugiej. Ziemię otulił mrok; w mroku majaczyły czarne postacie drzew. Uina uległa trwodze i zmęczeniu. Wziąłem ją w objęcia; przemawiałem, pieściłem. Gdy ciemności się wzmogły, objęła moją szyję, a przymknąwszy oczy, przycisnęła silnie twarz do mojego ramienia. Tak po pochyłości zeszliśmy w dolinę i dotarli do małej rzeczki. Przebyłem ją w bród i znalazłem się po drugiej stronie doliny. Minąłem wiele domów do spania, minąłem posąg, który mógł przedstawiać fauna lub coś podobnego — bez głowy. Rosły tu nadto jeszcze akacye. Wcale jeszcze nie dostrzegałem Morloków, lecz noc była jeszcze dosyć wczesną i nadchodziła dopiero godzina ciemności przed wschodem księżyca w ostatniej kwadrze.
Z wierzchołka najwyższego pagórka ujrzałem gęsty las, rozciągający się szeroko; czerniał teraz przede mną. Zawahałem się. — Na prawo, na lewo nie widziałem końca. Czułem się zmęczonym; szczególnie bolały mnie nogi. Delikatnie zsunąłem Uinę z ramion i usiadłem na trawie. Straciłem z oczu pałac z zielonej porcelany i nie wiedziałem już gdzie się znajduję. Patrząc w gęstwinę lasu, — myślałem, co też w nim ukrywać się może... W te gęste sploty gałęzi nie przenikał blask gwiazd. Gdyby nawet nie było innych czyhających niebezpieczeństw — nie pozwalałem swej wyobraźni zatrzymywać się nad niebezpieczeństwami — były przecież korzenie, o które można się potknąć, były pnie drzew, o które można się uderzyć — a nadomiar bardzo byłem zmęczony wzruszeniami tego dnia: tak, iż postanowiłem nie wystawiać się na niebezpieczeństwa i przepędzić noc na otwartem wzgórzu.
Z zadowoleniem patrzałem na Uinę zupełnie snem zdjętą. Okryłem ją starannie żakietem i usiadłem obok niej, aby się doczekać wschodu księżyca. Na zboczu wzgórza było spokojnie i pusto, lecz z mroków leśnych dolatywał chwilami szmer żywych istot. Nade mną świeciły gwiazdy, bo noc była bardzo pogodną. W ich migotaniu dostrzegłem jakby przyjazne współczucie. Wszystkie stare konstellacye poznikały już były z nieba; ten powolny ruch, niedający się dostrzedz w ciągu jednej setki pokoleń ludzkich, oddawna już poukładał je w grupy, nieznane mi, zupełnie obce. Lecz Droga Mleczna była, jak mi się zdawało, ciągle jeszcze takim samym spienionym strumieniem gwiazd rozpalonych, jak niegdyś. Na południu, tak mi się zdawało, jaśniała bardzo silnie jakaś nieznana mi gwiazda czerwona; była nawet piękniejszą od naszego zielonego Syryusza. Wśród tych iskrzących się punktów świetlanych jedna tylko jasna planeta świeciła przyjaźnie a wiernie, jak twarz starego przyjaciela.
Gdym tak na niebo gwiaździste spoglądał, szybko pierzchały wszystkie moje niepokoje, wszystkie uciążliwości życia ziemskiego. Myślałem o niezmierzonej odległości tych gwiazd i o ich powolnym, lecz niepowstrzymanym biegu z nieznanej przeszłości w przyszłość nieznaną. Pomyślałem o wielkim cyklu wyprzedzania punktów równonocnych i o kole, jakie zakreśla biegun ziemi. Zaledwie czterdzieści razy spełnił się ten cichy obrót w ciągu lat, które przebyłem. A podczas tych wszystkich przemian cała działalność, wszystkie tradycye, wszystkie, tak złożone, organizacye, narodowości, języki, literatury, dążności, nawet pamięć o człowieku takim, jakiego ja znałem, przemoc jakaś z bytu rzeczywistego wymiotła. Zamiast tego wszystkiego były tylko te drobne istotki, które zapomniały już o swem wysokiem pochodzeniu, i te białe stworzenia, które przejmowały mnie trwogą. Pomyślałem o owym wielkim strachu, jaki rozdzielał oba gatunki człowieka, i po raz pierwszy, z dreszczem nagłym, wytworzyłem sobie j już pojęcie, jakie-to ja mięso mogłem widzieć wówczas w podziemiu. Było to zbyt okropne! Dojrzałem na małą Uinę, która spała obok mnie, na jej białą twarz — jak gwiazdę wśród gwiazd — i szybko oderwałem myśl od wstrząsającego przedmiotu.
W długiej nocy starałem się, o ile nie myśleć o Morlokach i dla zabicia czasu zacząłem z nowego zamętu na niebie wyobraźnią wydobywać konstellacye dawnego porządku. Całe niebo było bardzo jasne, z wyjątkiem jednego może ciemnego obłoczka. W rozmarzeniu usypiałem. Ale to moje czuwanie w ciemnościach nareszcie skończyć się miało. Na wschodzie zjawiła się bladość, jakby odblask jakiegoś bezbarwnego ognia, i wszedł księżyc w ostatniej fazie, — cienki, ostry, biały. Wkrótce zapanowując nad nim i zalewając go, podniósł się brzask, z początku blady, później coraz rumieńszy i cieplejszy. Nie zbliżył się do nas ani jeden Morlok. Istotnie, tej nocy nie widziałem żadnego z nich na pagórku. I w ufności, jaką mnie przejęło przebudzenie się dnia, zacząłem już uważać obawy swe za najzupełniej bezzasadne. Wstałem i uczułem ból w pięcie; noga spuchła mi w kostce (skutek chodzenia w bucie bez wyżki); usiadłem znowu, zdjąłem trzewiki i odrzuciłem je od siebie.
Rozbudziłem Uinę. Weszliśmy do lasu, teraz już zielonego i miłego, tak jak poprzednio był czarnym i zastraszającym. Napotkaliśmy owoce i mogliśmy się posilić. Wkrótce potem ujrzeliśmy miły ludek, śmiejący się i tańczą w świetle słonecznem, jakgdyby wcale nie było nocy w przyrodzie. I wtedy znowu pomyślałem o owem mięsie w podziemiach. Teraz wiedziałem już niezawodnie co to było za mięso, i żal ścisnął mi serce nad tym ostatnim strumyczkiem pozostałym z wielkiego potoku ludzkości... Widocznie w długim łańcuchu wieków, gdy ród ludzki upadał, wyczerpały się Morlokom środki do życia; może się żywili szczurami lub podobnem plugawstwem. Dziś nawet, człowiek jest mniej wybrednym i wyłącznym w swym pokarmie, niż był niegdyś — mniej przebierającym niż małpa. Jego odraza od mięsa ludzkiego nie jest instynktem — głęboko zakorzenionym. I tak ci nieludzcy synowie ludzcy!..
Starałem się spojrzeć na rzecz ze stanowiska naukowego. Bądź co bądź, byli oni mniej ludźmi i bardziej oddalonymi od nas, niż nasi przodkowie ludożercy z przed trzech czy czterech tysięcy lat. Znikła przytem intelligencya, która mogłaby budzić odrazę od takiego stanu rzeczy. Dlaczegobym się miał niepokoić? Owi Eloje to wręcz tylko bydło tuczone, hodowane przez mrówczo - skrzętnych Morloków, którzy później na nie polują, oszczędzając młode potomstwo. A tu, obok mnie, ta pląsająca Uina!
Następnie starałem się opędzić przerażeniu, które mnie opanowywało, gdym patrzał na ten stosunek jako na surową karę za samolubstwo ludzkie. Człowiek zadowolnił się życiem w wygodzie i dostatkach kosztem pracy bliźnich, przyjął konieczność za hasło i wymówkę: i z biegiem czasu konieczność wtargnęła mu za próg. Próbowałem wzbudzić w sobie karlajlowską wzgardę dla tej arystokracyi w upadku. Lecz umysł nie mógł stanąć w takiej postawie. Eloje, przy całem swojem uwstecznieniu umysłowem, zachowali zbyt wiele form człowieczeństwa, aby nie mieli liczyć na moje współczucie. To, na co patrzałem, nie zdołało współczucia tego zmódz: nie mogłem przecież stać się uczestnikiem ani ich poniżenia, ani ich strachu.

Nie wiedziałem dokąd się skierować. Pierwszą moją myślą było zapewnić sobie bezpieczne schronisko i zrobić taką broń z metalu lub kamienia, na jaką-bym się tylko mógł zdobyć. To była konieczność niecierpiąca zwłoki. Następnie miałem nadzieję zaopatrzyć się w środki do rozpalania ognia, tak, iżby jako oręż mieć pochodnię w ręku, bo wiedziałem, że nic nie działa na tych Morloków skuteczniej. — Następnie jeszcze chciałem zbudować przyrząd do rozbicia bronzowych drzwi pod białym sfinksem. Po głowie snuł mi się taran. Miałem pewność, że gdybym mógł tylko dostać się temi drzwiami do środka i nieść przed sobą zapaloną pochodnię, zdołałbym też i odszukać Machinę Czasu i umknąć z tego świata Przyszłości. Nie zdawało mi się, aby Morloki mieli dość siły do uprowadzenia machiny gdzieś dalej. Uinę postanowiłem zabrać z sobą na ten nasz świat dzisiejszy. I snując takie zamysły, zbliżałem się coraz bardziej do budynku, którym sobie w myśli obrał na wspólne nasze mieszkanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Feliks Wermiński.