Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Poeta i świat |
Część | Część I |
Rozdział | VI |
Pochodzenie | Poeta i świat |
Wydawca | Księgarnia Wilhelma Zukerkandla |
Data wyd. | 1929 |
Miejsce wyd. | Złoczów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Świat się rozświecił wszystek słońcem złotem.
Ranek był piękny, ale smutny jak wszystkie pożegnania, bo wesołość otaczającego świata jest jak biały sznurek na żałobie, na to tylko żeby jej czarność odbijała się lepiej. Słońce wstało jak zawsze, jak zawsze śpiewały ptaki, kwiaty jak zawsze piły brylantową rosę i bociany klekotały wesoło na wysokich olszach, i wszystko było jak zawsze, wszystko prócz Gustawa.
On wstał bardzo rano i nim słońce weszło, modlił się u łóżka, sierota — patrząc z daleka na ten świat, na który go samego jednego popychano, w którym nie znał nikogo prócz kwiatów i Boga. — Ci przyjaciele, znajomi, krewni sieroty — o jakże mu często wystarczają! Bóg i wieczność rozmawiają z nim wszędzie, — a kiedy serce rozdarte ukryje się w pusty kątek od oczu i mowy świata, tam jeszcze znajdzie tych samych wiecznych przyjaciół. Kwiatki, kamienie, gwiazdy, pierwsi znajomi sieroty, idą z nim także wszędzie, można je powitać w drugim końcu świata. Tyś świeciła pierwszej miłości mojej; tyś był w wianku mojej kochanki; ciebie zerwałem do jej bukietu; tyś kwitł na jej oknie; tyś uwiądł w naszym uścisku! — I to są przyjaciele i krewni sieroty; najbliżsi krewni, bo ci których ma na ziemi, kochają go jeśli bogaty, dla pieniędzy, jeśli ubogi, dla oczu świata; trzymają go póki im jest potrzebny, i odpychają, gdy im usłużyć nie może. Szczęśliwy, kto odepchniony pamiętał o pierwszych przyjaciołach swoich — o Bogu i o kwiatkach.
Po modlitwie zszedł Gustaw do ogrodu, — jeszcze wszystko było wilgotne, jak jego oczy, serce, jak myśli jego, nad wodami buchała para, na niebie chodziły chmury białe i słowik sam jeden, słowik poeta, śpiewał kochance swojej pieśń tak czułą, a tak dla nas niezrozumiałą. I cicho było, jakby wszystko umilkło przed pożegnaniem, — cicho, — wszystko, prócz śpiewaka.
Poszedł Gustaw i usiadł na ławce pod kasztanem, tam gdzie wczora; usiadł smutny i wspomniawszy, że może długo, może nigdy już tu siedzieć nie będzie, zakrył oczy i spuścił głowę.
— Dzień dobry — odezwała się Marynia.
— Ach! dzień dobry i bądź zdrowa! — rzekł Gustaw, porywając się — żegnamy się dzisiaj! Wczoraj czyżeśmy się tego spodziewali?
Umilkli i zbliżyli się do siebie, ręce ich zeszły się jak wczora i usta jak wczora a dusze już słabiej. — Smutek je rozdzierał i chłodny ranek z wschodzącem słońcem przyniósł ten wstyd niepojęty, który wieczór ściera, a noc zrywa; ich pocałowanie było zimne jak rosa poranna i czyste jak rosa niebieska.
— Przyniosłam ci pożegnanie i pamiątki — odezwała się Marynia — najprzód ten pierścionek, — nie kładź go jednak póki tu jesteś.
— Zawieszę go na piersiach — odpowiedział Gustaw.
— Powiem, żem go zgubiła — dodała pocichu Marynia.
Było to pierwsze jej kłamstwo w życiu.
— Weź jeszcze i tę wstążkę różową, Gustawie; włosów ci nie daję, bo mówią, słyszałam, że to nie dobrze, że to bardzo zły znak.
— A ja cóż ci dam — zawołał Gustaw — ja nic nie mam, ani nawet pierścionka, którymbym się mógł z tobą przed Bogiem zaręczyć.
Potem jakby sobie co przypomniał, zerwał z ręki obrączkę ślubną i dał jej.
— Jest to obrączka mojej matki, jedyny skarb, ale dla ciebie, Maryniu...
— Będę ją nosiła, nigdy jej nie zgubię, będę w wieczór i zrana modliła się za ciebie i płakała patrząc na nią. — Patrz, słońce wschodzi, — wysłucha naszej przysięgi.
Uścisnęli się i patrząc na słońce różowe jeszcze, słuchając słowika, w trzecim pocałunku swojego życia — przysięgli. — — Dzieci!