Poezje Teofila Lenartowicza. T. 1/Kilka słów wstępnych
W czasie tak pełnym najszczytniejszych czynów na ziemi naszéj dokonanych, w którym rzeczywistość prześcigła poetów marzenia, potrzeba wielkiéj odwagi, zuchwałości powiedziałbym nawet, żeby między hymny katakombowe wnosić świecką piosenkę i u stroskanych sierot, u rozpromienionych duchem Bożym męczenników, żądać dla niéj posłuchania — znam tę niestosowność chwili; ale także wiem: że nie wciąż na jednéj wysokości ludzie się utrzymują, i że po niezmiernych wysileniach przychodzi chwila, w któréj znużeni, radzi przy ognisku domowém wypoczywają, i mniéj wzniosłych, byle nie obrażających najświętsze uniesienia, słuchają pieśni; na taką chwilę czytelnikom moim niosę te w różnych czasach i w różnych usposobieniach pisane wiersze, — daleki jestem od zarozumienia, żebym stawiał rzecz ważną, ale także mam nadzieję, przypominając sobie pobudki, które je natchnęły, że nie zamącę niczyich wyobrażeń i że nie będę powodem zgorszenia. Pisałem co czułem, co musiałem wypowiedzieć, a pisałem tylko wtedy, kiedy miałem łez pełne oczy i serce za ojczyzną roztęsknione. — Nie każdemu dana jedna miara talentu; są wybrani, których pierś natchniona zawiera w sobie całą potężną harmoniję, wszystkie głosy swojego czasu, ale tacy rzadko się pojawiają; mnie daném było jedną nótę wyśpiewać, a jeśli ona jest czystą, o czém sądzić sam nie mogę, toć i nadzieja w Bogu, że odepchniętym nie będę. — Jedna nóta miłości i wiary poruszała mi serce; monotonna dla wielu, niedość śpiewna dla wszystkich, a która mimo to, jak mnie dochodzą głosy, na podobieństwo owéj wciąż jednéj skowronkowéj nóty, u braci rolników i dzieci, które nie wymagają wiele, gościnne znalazła przyjęcie. Obrazki moje wiejskie nie przychodziły mi sztucznie pod pióro, ale wszystkie wywołane wspomnieniami z kraju, kędy dziś tak wiele dusz czystych drogą poświęceń na łono Przedwiecznego przeszło — nie idealizowałem nic, kreśliłem rzeczy z głębokiego przekonania — nie powodowałem się fantazją, mając w duszy zapisaną na wieki rzeczywistość, któréj wznioła[1] karta w dalekiéj przyszłości tylko prawdziwie zrozumianą być może. Na duszy mojéj jaki wychodząc z kraju uniosłem obraz taki mi nieustannie do pamięci powracał. Kraj rozbrojony po ziemsku, ale uzbrojony w męczenników świętą wytrwałość i w tę ogromną wiarę, która cuda czyni, skrystalizowany w jedném pojęciu sprawiedliwości Bożéj, która ostatecznie musi zwyciężyć. W ludzie polskim nie widziałem szamotania się Tytanów i przeto dotykając téj rzeczy, miałem sumienie nie poruszać tego, czegom nie widział; z ludu i z ludem zrosły, nie wysuwałem naprzód własnéj osobistości, trzymałem się strony jego serca, zmilczając niedostatki, które nikogo nie budują. O tém, co się zowie sztuką i co pisać dla sztuki, nie miałem pojęcia; a jeźli kiedy coś podobnego wyszło z pod mojego pióra, zapewnić mogę: że o tém nie myślałem. — Pismom moim życzyłem dobrego losu, ale krzywdę mi czyni każdy kto dowodzi, żem sobie jakiekolwiek zyski z tego krzesał, żem to robił dla schlebiania tym lub owym wyobrażeniom, — z miłością dla braci moich nie zajrzałem nikomu ani talentu, ani powodzenia, pewny, że na wielkim dworze mojéj ojczyzny znajdzie się kącik i dla mnie. Żeby powiedzieć prawdę, wiele rzeczy krzywdzących przyszło mi wysłuchać i przeboleć, żadnéj jednak niechęci nie przechowuję do nikogo, ile że pewny jestem, że ci, którzy mię tak sądzili, powodowani byli zamiłowaniem powszechnego dobra, a że nie wybierali w środkach, że nie szczędzili słów nie zawsze braterskich, to wszakże trudno od ludzi doskonałości wymagać. A teraz łaskawy czytelniku, zanim się na rzecz godniejszą narodowéj wysokości zdobędę, czemu nikt przesądzać nie może, ktokolwiek wierzy, że i w najlichszém stworzeniu Opatrzność może rozpalić swój ogień, czytaj wiersze moje z takiém uczuciem, z jakiém ci je przynoszę.
Florencya, 15. Kwietnia 1861.