Poezye w nowym układzie. Tom II, Helenica/Ren
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Poezye w nowym układzie |
Podtytuł | Tom II, Helenica |
Wydawca | Nakład Gebethnera i Wolfa. |
Data wyd. | 1902 |
Druk | W. L. Anczyc i spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Indeks stron |
Z pian, na piany, z tęcz na tęcze,
Przez rozbitych wód obręcze,
Przez odmęty fal,
Łódź się ślizga, chwieje, sunie,
Po śnieżystem, srebrnem runie,
W szumy, w echa, w dal.
Ren odrzuca ją i chwyta,
To w błękity leci wzbita,
Jak na skrzydłach ptak...
To ją złoto — modre pyły,
Jak delfina łuską skryły,
I cisnęły wznak.
Więc zaprzęga fal łabędzie,
Sznury pereł przez krawędzie,
W koło biały puch...
Nagle skała kłami błyska,
W otchłań pędzi, w mrok ją ciska,
W beznadziejny ruch.
Opłyniona snów powodzią,
Nie dbam, co się dzieje z łodzią,
Nie wiem, gdzie jej ster...
Z szumem, z pluskiem przez głębinę
Lotem lecę, pławem płynę
Wskróś błękitnych sfer!
Na skale, w którą bije Ren,
Otchłannym, ślepym gniewem,
Kołysze się, jak biały sen,
Kwiat biały, z wiatru wiewem.
Ani się troszczy, ani wie,
Że śmierć i przepaść dyszy
Tuż pod tą grudką ziemi, gdzie
Chwieje się w rannej ciszy.
I nie wie, że jest żywym tchem
Zaklętej w skale duszy,
Którą daremnie srebrnym kłem
Od wieku fala kruszy.
Że póki skała zdolna kwiat
Z szarości swej wywinąć,
Póki ma oddech w słońce, w świat,
Nie może spaść i zginąć.
I bije grom, i huczy Ren,
I warczy przepaść głucha,
A skała śni swój biały sen,
I kwitnie kwieciem ducha.
Uderzył we mnie huk i szum
Niepowstrzymaną mocą,
Chwycona stoję mrocznym dniem
I widną nawskróś nocą.
Jasność mi szronów bije w twarz,
I śniegi skrawych puchów,
A w koło czuję lot i wiew
Pędzonych w wieczność duchów.
Na drodze stoję, którą wichr
Przestrzenny je rozmiata,
I w gwiezdny, skrzący zbija pył,
Na przyszły posiew świata.
Bronią się duchy... Słyszę krzyk,
Chłostanych srebrnym biczem...
Dosyć już mają śmiechu, łez,
Chcą spocząć, zostać niczem...
Dosyć już mają żądz i walk,
Miłości i nadziei,
Chcąc ujść, chcąc paść, chcą wyrwać się
Z żywota czarnej kniei...
Darmo! Chwycone w bytu sieć,
Rozerwać jej nie mogą,
I z życia w życie, z jęku w jęk,
Wichrową pędzą drogą.
W powietrzu świszczy srebrny bicz,
Po skałach mdleją echa,
A mnie wskróś piersi idzie dreszcz,
A otchłań się uśmiecha...
Fala w pyły rozbita
Przez szklanne leci sita,
Przepaść do dna odkryta...
W powietrznym łodzi pędzie,
Schylona przez krawędzie,
Widzę co jest i będzie...
W świątyni mrocznej klęczę,
Pęknięte gwiazd obręcze,
Zczerniałe gasną tęcze...
Przepaść w niebo rzucona,
Rozwiązane brzemiona,
Do zórz droga wyśniona...
Morza rozbite w pyły,
Wzburzone ziemi żyły,
Wichrowe nowe siły...
Fal tłumnych biją głosy,
Łez wniebowziętych rosy
Lecą na pól pokosy...
Rozkryte tajemnice,
W kolorach — śmierci lice,
Zrzucone z gwiazd przyłbice...
Proch grobowy odklęty,
W ruch puszczone dyamenty,
Skrysztalone dusz męty...
Kotwic ruszonych zgrzyty,
Łodzie rwane w błękity,
A w koło świty... świty...
Z głazu na głaz, stanęłam na wiązaniu kruchem,
Co dzień od nocy dzieli, i od śmierci życie,
Nad ogromem spienionej przepaści wybuchem...
Podemną huk, i mrocznych skrzydeł nocy bicie.
Przez mchowych gobelinów wilgotne poszycie,
Otchłań warczy i wstrząsa, jak brytan, łańcuchem...
U stóp moich, jej piany, jej gniewy, jej wycie...
Depcę je, chłoszczę wzrokiem, jestem tylko — duchem.
Z głazu na głaz zstąpiłam pod wściekłym nawałem
Wód, pędzących na głowę i mnie i otchłani,
Ogłuszona dział śmierci stukrotnym wystrzałem.
I nagle ptaszym piórkiem uczułam się małem,
Daleko uniesionem od cichej przystani,
I drżąc zakryłam oczy... Byłam tylko — ciałem.
Ocieram czoło z bryzgów. Patrzę, szalejąca
Wód nawała tabunem grzmi przez skalne szczyty,
Dyamentowy pył krzesze jasnemi kopyty,
I grzywy mleczne miecie, i w śnieg je roztrąca.
Gościniec wód zawrotny, perłami wybity,
Malowany bladością srebrnego miesiąca,
Rzuca się... Mleczna droga w otchłań spadająca...
Tabun pędzi, w ślad za nim pędzą jasne świty.
Wiem! To jeździec tragiczny, pianami okryty,
Przelatuje wskróś ziemię, od końca do końca,
I przez noc czasów ciska jutrzenne dziryty!
Wiem! Prometeusz czekał na takiego gońca,
Do skały kaźni swojej łańcuchem przybity...
Białość grzyw jego widział, lecz nie ujrzał słońca!
Szum i pęd mnie ogłuszył, stu harf słyszę granie!
Huk wojny, walka; z wałów srebrnych biją działa...
Krater pękł i lawina śniegów się wylała,
Pęd orłów... po imieniu wabią się otchłanie.
Wielka symfonja! Fuga ogromna, wspaniała!
Echo stworzenne głosu: »— I niech się tak stanie —«
Śnił ją Mozart, o tobie myśląc, Don Juanie,
I »Requiem« nasłuchując, gdy mu je śmierć grała.
Dziw! Wskróś tego chorału przepaści i bezdna
Słyszę w dali stłumione, echowe odgłosy,
Jakie niesie ze sobą noc cicha i gwiezdna...
Słyszę, jak szepcą trawy w łąkach nawskróś rosy,
Jak pod wozem żniwiarzy skrzypi droga jezdna,
Jak wiatrem rozechwiane na łanie drżą kłosy...
Znam cię, falo, pod niebo zuchwale rzucona
I spadająca w otchłań wieczystej niemocy!
Z pian twoich widne dla mnie milionów ramiona,
I pęd duchów ku słońcu, i zwycięstwo nocy!
I w huku twoim słyszę ogromne imiona:
Prometej, Grach, Spartakus — narodów prorocy,
Mężowie czuciem wielcy i myślą wysocy...
Imię nad ziemią zabrzmi okrzykiem, i kona.
Lucifer! I twych skrzydeł pęd słyszę ogromny,
Po przepaściach lecący, na hymny rozbity,
I widzę potępione promienie twej głowy!
Jehowa chciałby zasnąć, uciszyć błękity,
Lecz ty, Strącony, światłem walisz się przez szczyty,
W locie swym i w swej klęsce wiecznie świeży, nowy.