Ognia!... Krwi i żelaza!... To wojna! To ona!...
Stoi wielka w swym gniewie. Prawica wzniesiona
Skinieniem budzi ducha w walczących szeregu...
Głos jej chłoszcze krew w żyłach do szybszego biegu,
Wkoło niej się ogniste rozpalają węże...
Kula wylata świszcząc... Dosięże! Dosięże!
Tłum wozów, jezdnych, koni, zmieszany, ruchomy,
Huczy jak przypływ morza i wyrzuca gromy.
Na jej płomienne hasło wstaje zgroza blada,
A pod żelazną dłonią, co jak piorun spada,
Związana z krwawym mordem straszliwem przymierzem,
Każdy przedmiot jest bronią, każdy mąż żołnierzem.
A kiedy już nasyci i oczy i uszy,
Widokiem przeraźliwym zniszczenia, katuszy,
Gdy naród dogorywa zdeptany w swej trumnie,
Blada pod wawrzynami — uśmiecha się dumnie,
Staje w tryumfie przed swą robotą przeklętą,
I śmiarć znużoną wita krzycząc: »Dobrze zżęto!...«
O tak jest! Dobrze zżęto! Bujne było żniwo!
Pokosy trupów leżą gęstwiną straszliwą...
Pięknych, młodych i dzielnych zginęło tysiące...
A ludzkość, jako pole kędy przejdą kosy,
Z drżeniem i zgrozą patrzy na te blade kłosy,
Na piersiach jej skrwawionych bezładnie leżące.
O boleści! Niedawno z wiosennym podmuchem
Kołysały się, kwitnąc lekkim, barwnym puchem,
I na młodej łodydze bujały z nadzieją,
Że w płodnych żarach słońca na ziarno dojrzeją...
Że plon dadzą swej ziemi pod cichem gdzieś niebem...
I nie słomą zdeptaną będą — ale chlebem!