Wstał od modlitwy Cyd. A niebo dniało.
Lecz nim siadł na koń, już mu przeciw stało
Więcej niż tysiąc Maurów. Wschód się cały
Ćmił oszczepami. A gdy go ujrzały
Maury na koniu, i przyłbicę jego,
— Jak przed Eblisem, jak przed duchem złego,
Wstecz się rzucili, i pierzchnęli cwałem...
I nieznalezion mąż w tem wojsku całem.
Znikli w kurzawie i ciury i wodze.
Więc rzekł Cydowi Fadryk: — Pył po drodze
Gnać chcesz?... Zaniechaj, a wróć się do domu!
Takeś ich pobił, jak piorun, bez gromu...
Na cóż ci jeszcze te harce bojowe? —
Rzekł Cyd — a mówiąc, wzniósł hardo swą głowę:
— A gdzie zasługa? Czy ja strach na ptaki,
Co go do sadu wloką drobne żaki
Pod złotą brzoskiew, gdy owoc dojrzewa?
Któż wygrał? Pióro, co za wiatrem wiewa
Z mojego hełmu! Miecz — ten się nie krwawi.
Toćbym jak papież był... Gdy się pojawi,
On także myśli, że już cuda działa...
Ja chcę pracować! Praca — mądrość cała.
Rzekł — i na Maury gnał, jak gradobicie,
Gdy trwożne stado chwyci na gór szczycie.
Dognał ich — siecze, padł szereg najbliższy...
Na stogu trupów coraz wyższy, wyższy,
Stał Cyd, jak wielka ponad morzem wieża,
Co fale gwałci, i w gwiazdy uderza
Bryzgami piany... Południe już parło,
I Fadrikowi dawno wyschło garło.
Więc rzekł do Cyda: — »Wstrzymaj się w zapędzie!
Coś chciał — spełniłeś. Niechże dość ci będzie
Na zbitych wrogów dobrej połowicy«! —
Jak duch, co sądne szale ma w prawicy,
Tak Cyd miecz dźwignął, i siekł po łbach twardo,
I po kolana we krwi — odrzekł z wzgardą:
— »Cóżem dokonał? Parę much zabitych,
A parę mdleje żarem słońca spitych...
I król to zmoże! Cyd coś więcej musi!
Tchórz, kto wpół dzieła odbieżeć się kusi...
Ja — w dno wypróżniam i kołczan i czary«. —
I znów bój zawrzał... Już z krwi idą pary,
A głowy lecą precz z przeklętych trupów,
Psy wyją, kraczą sępy żądne łupów,
Z czarnej posoki niewiernych się kurzy...
Cyd pędzi — równy niewstrzymanej burzy.
Miecz jego furczy, jak piorunna strzała,
A tam, gdzie wierna Babiesa zarżała,
Klin się otwiera w ciżbie, śmierć tam kroczy...
Już słońce w łunach zachodu się toczy
Ognistą kulą; po drzewach już ptacy
Ucichli... A tu w strasznej swojej pracy
Nad psem ostatnim z Maurów Ruj Diaz stanął,
A gdy go dobił — pot mu z czoła kanął...
Więc go żelazną otarł rękawicą,
Miecz w pochwę wraził, i spokojne lico
Zwróciwszy, głosem chrypliwego gromu
Rzekł: — Tedym gotów! Możem iść do domu.