<<< Dane tekstu >>>
Autor Bogusław Adamowicz
Tytuł Pogańska Ofiara
Pochodzenie Wesoły Marszałek
zbiór opowiadań
Wydawca Książki Ciekawe
Data wyd. 1922
Druk Z.G. Zygmunt Sakierski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pogańska Ofiara.

Nieopodal Wąsowy, nad rzeką Żmyrą leżała wieś Michnyczanka, a nieco dalej Kałabuza. Obie te wioski o jednakowo bielonych chałupach, krytych słomą, unikających możliwie cienia drzew i zieloności sadów, z jednakowo błotnistą ulicą, która wzdłuż chat biegła, a stanowiła właściwie najgorszy kawałek traktu, były podobne do siebie, jak dwie rodzone siostry.
A obie były ładne na swoisty sposób. Były dosyć ludne i gwarne, a dodajmy nawiasem, że nawet dosyć szczęśliwe.
Działo się bowiem to za owych jeszcze niezłych czasów dawnej Rzeczypospolitej, gdy ciężary pańszczyzny nie były tak potworne, jak tego chcą koniecznie nasi „przyjaciele“. Tem bardziej że znana magnatka już była podówczas układała plan uwłaszczenia chłopów i pisała statut, ażeby, darząc lud wolnością, obdarzyć go jednocześnie i prawem.
Do każdej z obu wiosek przylegały pola, dosyć średnio uprawne, dalej szły łąki i bagna, a jeszcze dalej czerniały lasy i bory, zamykające ze wszystkich stron widnokrąg.
Ludność z usposobienia daleka od „hajdamackiego rozmachu“, bo jeszcze tam był rzadko docierał hulaszczy wiatr od wschodu, ciemna, ale nie dzika, ceniła przedewszystkiem spokój i stare praojcowskie zwyczaje. — Zwyczaje te sięgały pewnie jeszcze głębiej w czasy, niż starożytne stroje z samodziału, odziedziczone po dziadkach i prapradziadkach, w których paradowano tylko w wielkie święta. Na codzień bowiem noszono szare brudne switki i rude osmolone kożuchy.
Wspólne jednak tradycje i zamiłowania nie decydują koniecznie o tożsamości pojęć. I te dwie siostry, tak jednoczone przez lasy, dzieliła różnica przekonań w jednej zasadniczej kwestji. W kwestji znaczenia i wpływu na sprowadzanie deszczu w Kałabuzie wierzono w piękne dziewczęta, w Michnyczance w znachora. Poza tem dzieliła je od siebie już chyba tylko Żmyra, rzeka nie duża i niezbyt spławna, lecz czasem taka srebrna, zwłaszcza o wczesnym świcie, że aż ogarniało zdumienie na głuchą wiadomość, iż takie jasne wody spływają gdzieś, co prawda bardzo daleko, do Czarnego Morza.


W Michnyczance za najurodziwsze uchodziły dwie chwackie dziewuchy.

Kulinie, hożej szatynce o pięknych szarych oczach, nie zbywało szczególniej na adoratorach. Sama też trochę dostępna, ba nawet wyzywająca, nie odstraszała od siebie swawolnych zalotników; nadeptywali też jej, rzec można, na pięty przy każdej sposobności. Kto żyw starał się ją potrącić, uszczypnąć łokieć lub objąć wpół, gdy się uda, choćby na oczach wszystkich. Takie to już panowały pojęcia o flircie w owych czasach, w owem środowisku. Lecz piękna umiała sobie radzić z chłopcami; zgrabnie, z wesołym śmiechem wywijała się zawsze zwycięska i triumfująca.
Sonka natomiast, wiotkie i rzewne dziewczę, o wykwintnym profilu i delikatnych rysach, budziła onieśmielenie w niesfornej rzeszy parobków. Nazywano ją „panną“, nie „dziewką“, jak jej towarzyszki... I starsi ludzie, to słysząc, wpadali niekiedy w zadumę nad zagadką pochodzenia.
W niedalekiem bowiem sąsiedztwie znajdował się dwór, dom niezbyt pańskiego wyglądu i raczej do dużej chałupy podobny, nazywany jednak „pałacem“ przez całą okolicę. Była to stara siedziba możnych Siekierowiczów. Siekierowicze zaś mieli być, jak o tem głosiło podanie, mętne jak wszelkie podania, właściwymi założycielami tych dwóch pięknych wiosek. Słynęli od wieków z mężczyzn dużego wzrostu (podobnie jak chłopi z Michnyczanki i Kołabuzy), i z tego jeszcze słynęli, że jak od wieków nie gdzie indziej jeździli na tańce i pohulanki... A jak Siekierowicze naogół byli drągalami, tak samo Siekierowiczanki słynęły z wiotkiej budowy, wykwintnych rysów twarzy i delikatnej cery... Ba!.. Starożytni rzymianie też byli naogół podobni do Romulusa i Remusa, a starożytne rzymianki przypominały profile porwanych ongiś Sabinek.
Kto jak kto, ale kowal Mikoła najtęższy chłopak w Michnyczance mógłby się śmiało pochlubić półboskiem pochodzeniem! Mikoła był może jedynym w wiosce mołojcem, który zachowywał się z pewną względem Kuliny rezerwą. Pokręcał wprawdzie wąsa, dostrzegłszy ją zdaleka, lecz wymijając poważniał, kłaniał się z godnością i dalej szedł, nie oglądając się poza siebie. Ta dostojna powaga nie mogła nie wywrzeć pewnego wrażenia na pięknem i znudzonem powszechnem powodzeniem dziewczęciu; a siłę tego wrażenia potęgowało to jeszcze, iż wiedziała, że kowal tak dla niej zimny w zalotach, umizgał się do starego Hypki, jej ojca, i nawet dawał staremu do zrozumienia, że radby się ożenił z jego jedynaczką.
Lecz Hypko kręcił głową i milczał, gęste puszczając dymy z swej czarnej jak węgiel fajki.
Ale czyż to tylko kowal ubiegał się o tę dziewkę?
Pół wsi nadskakiwało staremu rodzicowi, pół bowiem wsi szalało za Kuliną.
Hypko przyjmował gorące hołdy z powagą lecz pozostawał zimny, jak figa berberyjska. Nie upatrzył dotychczas odpowiedniej partji. A jeżeli który z konkurentów budził w nim niejakie zajęcie, nie był to żaden młokos. Był to Żmych, znachor miejscowy, człowiek stateczny, nawet szpakowaty, a przytem szanowany powszechnie. Żmych imponował Hypkowi swoją uczonością i stosunkami w świecie, oczywiście „tamtym“, dzięki czemu mógł wróżyć, niczem najbrzydsza z cyganek, leczyć zaklinaniem, ułatwiać babom porody, a nawet wpływać poniekąd na urodzaj zboża. Miał w oczach starca jeszcze tę wielką zaletę, że ciułał grosze i dawał na procenty. O tem, że przy tych cnotach Żmych był, jak się to mówi, amatorem kwaśnych jabłek, że bałamucił dziewczęta i bodaj nie jedną skrzywdził, — o tem Hypko nie wiedział i nie uwierzyłaby temu.
Od roku już blisko zalecał się znachor do Hypkówny, lecz ta go unikała widocznie.
Uciekał się do rozmaitych sposobów, używał różnych sztuczek, których nie zna młodzież, a które praktykują ze skutkiem ludzie ustatkowani, puszczał w ruch nawet, powiadają, gusła, pragnąc wywołać wzajemność, ale wszystko na nic. Widocznie nie był jeszcze w tak bliskiej komitywie z duchami, jak o tem mniemano w Michnyczance. —
Ostatnio wszakże, czując za sobą poparcie rodzica, zbliżył się śmiało do panny przy pierwsze lepszej okazji.
— Słuchaj, Kulino, rzekł, czy ci się podobają takie koraliki? Co? Ładne? A sznur, patrz, jaki długi, prawie dwa łokcie!...
To mówiąc, pokazywał jej koralowy naszyjnik, który przed chwilą ostrożnie był wydostał z zanadrza.
Dziewczę zerknęło okiem na korale zrozumiałego podziwu.
— Czy chciałabyś je mieć?... O widzę, żebyś chciała. To weź je sobie. Ja daję. Tylko bądź zato dla mnie trochę lepszą.
Oddała ze smutkiem korale, odwróciła się i westchnęła. Przyszedł jej na myśl kowal.
— No, weź, tak na pamiątkę. Ja niczego nie żądam.
— Nie trzeba mi twoich klejnotów, odparła lakonicznie.
— Nie dosyć piękne dla ciebie, nie dosyć bogate, mruknął krzywiąc usta. Nie dziwię się, dla takiej panny piękniejsze rzeczy znajdą się w moim domu. Ty nie wiesz, chwalił się, jakie ja mam skarby, wszystko to na ciebie w skrzyniach czeka! Ech! co tam skarby, ciągnął, ja gusła znam. Mogę cię zaczarować, zmusić do czego tylko zechcę, — zmusić do pokochania mnie jednego na świecie! Tak! Ale tego nie robię, bo to zdrowiu szkodzi... Widzisz, jaki jestem! Szkoda mi nawet twej panieńskiej duszy, choć ona przecież nikomu, prócz popów, niepotrzebna.
Jestem czarownik, rozumiesz, dobry czarownik, co na krzywdę ludzką nie dybie, jeno dobrego chce! Znam się z jasnemi duchami, i te mi taką moc dały, że mogę rozrządzać wiatrami do woli. Zechcę — to będzie burza; zechcę — to będzie pogoda. —
— Jeżeliś taki władny, to sprowadź trochę dżdżu, bo jakoś już przydługo go nie mamy, odpowiedziała — A mnie przestań nudzić.
— Sprowadzę! Sprowadzę! Ale co za to dostanę?
— Nic.
— No to nie sprowadzę! — obruszył się. — Niech słońce wszystko wypali do szczętu, niech przyjdzie nieurodzaj i głód, oj głód straszny — ja nawet palcem nie kiwnę, jeżeli moją być nie zechcesz.
— Posłuchaj, ty czarowniku! — Gdyby nawet spłonęła cała ziemia od znoju, i Żmyra wyschła aż do dna; gdyby zabrakło kropli rosy dla kwiatów, — ja umierałabym z pragnienia, a tyś miał pełną studnię — i wtedy wolałabym śmierć, niż ciebie z twojemi skarbami.
To rzekłszy, odwróciła się i pobiegła ku zaroślom, bo tam jej się zdawało, że mignął cień Mikoły. Znachor jakkolwiek dotknięty tą odmową nie stracił jednak nadziei. Znał z gruntu serce kobiece i wiedział, że w tej świątyni idealnego cynizmu, na szali czułych wyroków, nie dziś to jutro zaważy więcej funt złota, niż pud niebieskich migdałów.


Tymczasem potrzeba deszczu stawała się coraz widoczniejsza. Upał się zwiększał z dniem każdym. Powietrze nieruchomiało. Już pola dobrze zielone poczęły płowieć, liście na drzewach żółkły... Więdły warzywa, i nawet szum leśny stawał się jakimś innym bezdźwięcznym, co z trwogą podchwytywało przesądne ucho wieśniaka. Na ulicach Michnyczanki nie było już śladu błota, z nad traktu ciągnął kurz i bujał nad wioskami. Bagna, jak gdyby chudły; dymiły torfowiska, a tam daleko, daleko, i z tej i owej strony, nad smugami widnokręgu, oko dostrzegało małe złowieszcze dymki, i nozdrza chwytały zapach smalenizny. To paliły się lasy od spiekoty słońca.
W Żmyrze spadała woda w zatrważający sposób. Mówiono, że ją „wykąpują“ baby, gdyż cały dzień, jak kaczki, się moczyły. Głupie pozwalały sobie na tą przyjemność, w chwili gdy każda kropla wilgoci stawała się droższą od złota. Starszyzna oburzona surowo wzbroniła kąpieli. Ale ktoby tam słuchał w upały podobnych rozporządzeń!...
Ojcowie wioski, widząc, że się zanosi na klęskę, zebrali się gromadnie całym aeropagiem. Do rady wezwano znachora, jako rzeczoznawcę.
Ale Żmych ostatniemi czasy był w bardzo złym humorze. Bo trzeba wiedzieć że pomimo całej swej uczoności, doświadczenia lat i znajomości guseł, nie szło mu jakoś z Kuliną. Jego „uczone“ sposoby brania się do rzeczy nie odnosiły skutku. Więc „postanowił spróbować metody nieuczonej, stosowanej przez lekkomyślną młodzież, czyli „wziąć“ dziewkę wręcz temperamentem. Ale gdy raz w natłoku za przykładem innych, pozwolił sobie ją zaczepić no nie tak znowu mocno, ledwo że uszczypnąć, to ona mu w odwecie wymierzyła takiego tęgiego szturchańca, że już nie mogło być mowy o ponawianiu próby. Tając więc w sercu urazę, obmyślał zemstę, zemstę okrutną, jak najokrutniejszą. Najokrutniejszą rzeczą, jak wiemy z licznych wojen, czasami bywa neutralność. Rozumiejąc to, znachor powziął nieludzki zamiar nic przeciw klęsce nie radzić.
„A mnie co to obchodzi, medytował w duszy, niech sobie ludzie mrą z głodu, jak ona zacznie przymierać, wtedy zaśpiewa inaczej. Ja mam tyle złota, że chleba mi nigdy nie zabraknie.“ To też na zgromadzeniu, umył ręce, jak Piłat.
— Nie wiem, mówił, nie wiem, co robić... Bo to jest taka sprawa... że z gniewem Bożym wadzić się nie sposób. Ech! zwróćcie się do popa. Ja tu nic nie mogę.
Na to archonci wioskowi pokiwali poważnie głowami i jednocześnie orzekli:
— Trza tak zrobić, jak radzi. Boć to i zawsze najlepiej zaczynać od Pana Boga.
— To nawet taniej kosztuje, niż djabelska pomoc, zaopinjował najstarszy z gromady.
Pop, który właśnie w sam raz się nawinął, przyrzekł swe wstawiennictwo, zaznaczając przytem, że to za ich ciężkie grzechy niebo zesłało tę klęskę.
— Trzeba mszę codzień odprawiać, rzekł, aż póki deszcz nie spadnie. No i musicie regularnie płacić...
Oczywiście!
Lecz grzechy Michnyczanki były zapewne jeszcze cięższe, niż o tem nawet pop wiedział. Posucha przybierała coraz groźniejsze rozmiary. Że niebo z czasem się zmiłuje, nie było wątpliwości, ale potrzeba nagliła.
Więc znów zebrawszy się do kupy, zacni ojcowie wioski, już teraz sami bez popa i znachora, zaczęli radzić z powagą nad zażegnaniem klęski.
— Nim pop się czego domodli, można długo czekać, — zagaił przewodniczący. A czas już wielki... —
— Tak, czas już wielki... potakiwano chórem.
— Tak, czas już nam się zabrać do „orania wody“. —


Zwyczaj orania wody starszy od chrześcijaństwa, dziś jeszcze w zakątkach Rusi bywa praktykowany. A w owych czasach powszechnem cieszył się uznaniem, szczególniej zresztą do gustu przypadając babom, które dzięki niemu przynajmniej raz w życiu, przy nieurodzajach, miały sposobność odegrania głównej roli w publicznych ceremonjach. To one brały w ręce ster tej ważnej sprawy, wynosząc się poniekąd do godności dawnych pogańskich kapłanów.
Mężczyzni nie mieli tu nic do robienia i może w duchu byli radzi, że nie przykładają rąk do tej roboty...


Przyszło południe, najupalniejsze w lecie. Wszystko w naturze, rzec można, było już suchsze od prochu — (wszystko co należało do gramatycznej kategorji — istot nieożywionych)! Istoty ożywione ginęły z braku wilgoci.
Bydło osłabłe nadrabiało bokami, — Psy opieszale się wlokły, wywalając języki, zagrożone szaleństwem od strasznej „kanikuły“. — A rodzaj ludzki leniwie z chat wyłaził i ciągnął na brzeg Żmyry, gdzie wreszcie, malownicze utworzywszy grupy — zaczął ospale gapić się na wodę. —
A tam na rzece, w dole, na samym środku Żmyry odsłaniał się jej oczom widok istotnie osobliwy.
Dwie stare baby wiejskie, podkasawszy spódnice aż po same kłęby, z powagą olimpijską broczyły wolno brodem, w górę rzeki, wlokąc za sobą sochę po powierzchni wody. Głowy miały spuszczone, twarze ich wyrażały skupienie, właściwe wołom pracującym na roli. Włosy rozwiane, to jest, rozkosmyczone u jednej, u drugiej kołtuniące się ciężko, błyszczały w słońcu jaskrawo białem srebrem. Za niemi szła trzecia baba, nie mniej od tamtych zgrzybiała i prawie zupełnie łysa; ta, podtrzymując sochę udawała oracza.
— Wio, wykrzykiwała przeciągle, wykręcając batem.
O dziesięć kroków za niemi, podążała druga podobna trójka. A dalej trzecia i czwarta. Wszystkich zaś było siedem, co stanowiło zapowiedź siedmiu lat urodzajnych.
— Wio! wio!.. rozlegały się głosy, mdlejące ze znużenia.
— Wio!
Procesja trwała dobrą godzinę, bo droga nie była krótka i praca nie tak znów łatwa, jakby się zdawało: brnąć tak rzeką przeciw prądowi, co najmniej przez pół wiorsty w szalone gorąco i do tego jeszcze zachowując przepisy uciążliwego rytuału, to nie fraszka.
Nareszcie dumne i mokre wypełzły na brzeg kapłanki i wracały do wioski, owacyjnie odprowadzane przez tłumy.
Niestety, minął dzień, minął drugi i trzeci, bez żadnej zmiany w atmosferze. Kapłankom miny zrzedły...
— Za słabo się pracowało!...
— Nie wyorano ni kropli!...
— Cóż! trzeba jeszcze poorać?...
Inaczej myślała starszyzna — była ona przeciwna ponawianiu próby. Widocznie już tak nie wiele zostało w rzecze wody, że nic z niej się nie da wyorać!..
Miano też jeszcze w zanadrzu jeden zbawienny środek. Środek zupełnie niezawodny, ale nie bardzo przyjemny... To też go stosowano niechętnie i tylko w krytycznej chwili. A chwila krytyczna nadeszła. Oj, dawno nadeszła. Głód groził, głód! Co tu gadać.
Już nawet stary Hypko, najzamożniejszy w całej wsi gospodarz, zafrasował się nieco.
— Co to z tego będzie? mruknął, patrząc w pole.
I wiedział, że nic dobrego nie będzie. Wszystko wróżyło źle i jak najgorzej. A rzecz szczególna młodzież nigdy się tak nie bawiła, tak płocho i szalenie, jak właśnie w tych dniach trwożnych przed złowrogiem jutrem. Nigdy, jak spamiętać, nie dochodziły z majdanów takie wesołe śpiewy, takie tupoty pląsów i piski, i śmiechy swywolne. Hulano całemi nocami; hulano bez pamięci aż do samego ranka. Nie wyglądało to na dobrą przepowiednię... Wielka wesołość poprzedza wielkie nieszczęścia. Zresztą na ziemi i na niebie, wszędzie na każdym kroku, umiano już spostrzegać tylko złowróżbne znaki.
— Niema rady! zawyrokowała nareszcie, baczna na wszystko, starszyzna. Konieczna jest ofiara.
— I krwawa, podchwycił znachor, który się znalazł w porę, choć nie był zaproszony.
— Do tej ofiary, wykładał, potrzebne są dwie najładniejsze dziewki z okolicy, a gdy jest więcej ładnych, to i więcej można... tem lepiej poskutkuje!
To mówiąc, chciwie zerknął na blednącą Kulinę i nie mniej od niej zaniepojoną Sonkę, gdy jednocześnie parę innych dziewcząt z pogardą pokazywało mu języki.
Nastąpiła chwila głębokiego milczenia. Potem głos zabrał najstarszy z gromady, chrząknąwszy parokrotnie z wielkiem namaszczeniem:
— Tak, to tak. Ale jak zgadnąć, która najładniejsza? W tem sęk. Ja stary już nawet nie pamiętam, na czem ta ładność polega.
— Najładniejsza Sońka — któż temu zaprzeczy? pośpieszył wtrącić Żmych, z całą przebiegłością.
— Pewnie że ona, gdy tak wszyscy mówią. Ale druga?
— Druga?... i to wszyscy wiedzą, kto druga.
— Ale ty nie wiesz?
— Może i wiem...
— To powiedz.
— Czy czasem nie Kulinka?
— Ho! Ho! odezwał się Hypko, zarazem zły i dumny. Skąd znachorowi znać się na urodzie panien. On tylko na djabłach zna się.
— Dobrze Żmych mówi. Kulinka — druga ładna, potwierdził znów najstarszy.
— A mnie się widzi, zabasował kowal, że najładniejsza ze wszystkich dziewek — to Marycha.
Na to parsknięto śmiechem.
Marycha koszlawa garbuska, postrach i pośmiewisko chłopców, była właśnie córką najstarszego.
— Ha, ha! Choć ja już i wzrok tracę, to widzę, kowalu, że nie o nią się starasz, ze śmiechem również odparował ojciec.
Znachor powiedział dobrze.
Tu starzec nagle się wyprostował, wyciągnął rękę ku tłumom i z wielką siłą przemówił temi słowy:
— Niema już innej rady. Trzeba zacząć siec dziewki. Inaczej nigdy dżdżu nie będzie, aż do końca.
— I do krwi siec — znowu dopowiedział znachor:
— A tybyś może chciał trzymać, złowrogo zaśmiał się Mikoła.
— Durny! Czort! obruszył się na znachora już szczerze zagniewany Hypko.
— A ty się, baćko, nie bój, szepnął mu najstarszy; nie katy my, nie skrzywdzim zbytnio dziewczątek; od tego jeszcze nam tylko wypięknieją.
Po tych niedługich rozprawach uchwalono uroczystość naznaczyć na jutrzejszy ranek.
Ogólnie przyjęto uchwałę ze spartańskim spokojem. Młodzież wyrażało ofiarom swe współczucie, być może niezupełnie szczere.
Żmych triumfował ze swej polityki. I tylko dwie biedne dziewczyny, których to dotyczyło najbliżej, nie czując powołania do bohaterskiej roli, protestowały bardzo energicznie. Płakały, lamentowały, darły na sobie szaty, i wpadłszy w szał rozpaczy, pobiegły topić się do Żmyry.
Lecz przesąd sieczenia dziewcząt gwoli potrzeby deszczu, niezawodnie dawniejszy niż przesąd orania wody, boć przecie ludzkość, nim jeszcze pług wynaleziono, już chyba biła w skórę, — tak tkwił widocznie głęboko w duszach mieszkańców Michnyczanki, że nawet najbardziej współczujący pośpieszyli ku rzece, by desperatkom uniemożliwić zbrodnię samobójstwa.
Jakoż je przyłapano i na noc zamknięto w szopie. Szopy kazano pilnować paru najtęższym mołojcom, w których liczbie znalazł się i kowal.


Zeszedł dzień parny nadzwyczaj i spłonął zorzą miedzianą, zapadła ciemna noc, zupełnie ciemniusieńka, bo księżyc od paru dni już bardzo zmizerniały, teraz jak gdyby zniknął, rozpłynął się w ciemności.
Długo nie milknęły w szopie żałosne narzekania. A straż przy szopie czuwała, milcząc jak na pogrzebie, a miny miała surowe, wstrętne katowskie miny.
Za zbliżeniem się wszakże północy ucichły w szopie jęki, natomiast koło szopy rozległo się głośne chrapanie. Posnęli dzielni mołojcy. Lecz nie spał kowal Mikoła. Ten podszedł na palcach do szopy, i przyłożył usta do szpary.
— Kulino! zawołał szeptem, Kulino! Sonko! Czy wy śpicie?
— Aj! ktoś ty?.. odpowiedział z wewnątrz trwożny głos.
— To ja, Mikoła, szepnął znów, nie bójcie się Kulinko, nie bójcie się.
— To i ty katem jesteś, jęknęła żałośnie Kulina.
— Mnie o katostwo posądzasz?
— A pocóż nas pilnujesz?...
— To dla waszego dobra...
— Ach, Mikoło, Mikoło!..
— Mnie chyba wierzyć możecie; że nie chcę dla was złego,
Nareszcie branki dały się przekonać. Podeszły blisko do niego; zawiązała się rozmowa, co prawda pełna westchnień i przerywana szlochem, jednak z niej dowiedział się kowal wiele ciekawych rzeczy o Żmychu, o jego niefortunnych zaletach, o przechwałkach i groźbach. Wymiarkował też z tej rozmowy niejedno i w końcu to, co go obchodziło jeszcze daleko bliżej niż Żmychowe łajdactwa, a co streściło się w następujących słowach ukochanej dziewczyny:
— Mikoło, mój Mikołko, kiedy pewna jestem, że ty mój na wieki, to już się niczego nie boję. Niech już teraz mnie sobie choć trzy dni zrzędu sieką — ja zniosę wszystko dla ciebie.
— Gołąbko, — zapewniał, — już moja w tem głowa, by ciebie złe nie spotkało. Już wierz mi kiedy mówię. I ty, Sonko, się nie bój. Dobrze będzie.
— A z kim to ty tam rozmawiasz, przerwał im głos Żmycha, który tej nocy nie spał i krążył jak złodziej po wiosce.
— A mówię pannom, by siedziały cicho, bo płaczem swoim strażnikom spać nie dają.
— Nie spać, psubraty, nie spać! — Zaczął łajać mołojców, którzy nie rozumieli ze snu, o co idzie.
Nareszcie, rozbudzeni, przybrali znów miny cerberów. — Ale zaledwo znachor się oddalił, Mikoła zbliżył się do mołojcow i zaczął coś im szeptać, pewnie coś wesołego, co chwila bowiem wybuchali śmiechem. — Potem zaczęto radzić i popijać wódkę, o której już kowal pomyślał był zawczasu. Po skończonej naradzie znów zachrapali dozorcy... Tylko Mikoła czuwał, jak żołnierz na czatach.
Kury już piały tu — owdzie — po chałupach. Na niebie zaczęło szarzeć. Zdawało się, że świt wstaje z jakąś niezwykle tajemniczą miną, zapowiadając dzień pełen niezwykłych wydarzeń. —
Uroczystość odbyć się miała w lesie, na pięknej polance, znajdującej się o parę wiorst od wioski. — Wybierano do takich ceremonij miejscowość możliwie malowniczą. Myślę, że to się wiązało nie tyle z poczuciem potrzeby pięknego otoczenia (dla pięknych dziewcząt), co raczej z echami wspomnień — jeszcze się błąkających w psychice pospólstwa — o świętych gajach pogańskich.
Zaledwie wzeszło słońce — już pełno znalazło się ludu Bożego na polanie. Była tu większa gromada, niż wówczas na brzegach Żmyry, gdy stare baby wyorywały z rzeki deszcz. Ba, więcej jeszcze, niż było ludu w całej Michnyczance, — gdyż, — jak mówiono, — ściągały rzesze ciekawych z różnych stron sąsiedztwa. Nawet podobno zamierzali zjechać najmłodsi panowie Siekierowicze, by swoją obecnością uświetnić ceremonję.
Widzowie ustawili się kołem u skraju polany. Najmłodsi włazili na drzewa, by nic nie stracić z widowiska. Najlepsze miejsce — bo nie wysoko i najbliżej sceny — zajęła z powagą starszyzna.
Pośrodku polany na łagodnym wzgórku stało kilka bab tęgich i wcale jeszcze grzechu wartych, choć już nie najpierwszej młodości. Dwie z nich moczyły rózgi w wiadrze z wodą. Były to owe „kacice“... Ku grupie tej właśnie pod strażą mołojców zbliżyły się biedne ofiary. Orszak prowadził kowal. Oddawszy branki pod opiekę kobiet, podniósł rękę do góry, na znak, że ma obwieścić coś ważnego — i szybko zmierzał ku starszyznie, a za nim podążała reszta towarzyszy.
— Baćki! krzyknął Mikoła. Baćki! To nieczysta sprawa! To wielkie ściągnie nieszczęście, a nie sprowadzi ani kropli deszczu! Bo djabeł tu się wmieszał!
— A ty skąd wiedzieć możesz?
— Nie tylko ja, ale i oni to wiedzą, — Czyż nie tak? — zwrócił się do mołojców. Ci milcząc, kiwnęli głowami. — Bo rzecz się miała tak: ledwo zaczęliśmy pilnować tych niewinnych panienek, zaraz nas zmorzył sen. — I spaliśmy jak zabici.
— Tak dobrze pilnowali!... I jeszcze chwalą się!...
— Już to, że źle pilnowali, przyznaję. Bo że wszyscy spali, jak jeden, Żmych to może poświadczyć.
— A jakże, spali, gałgany potwierdził zagadnięty.
— A we śnie mieliśmy widzenie. Ukazał się nam święty Mikołaj, cudotwórca, mnie się najlepiej pokazał, bo to mój dobry patron. Zeszedł ze złotych obłoków i tak przemówił, groźnie:
— Czy w Michnyczance już ludzie podurnieli, — że cokolwiek uczynią to grzech, albo głupstwo? Starszyznę, rzekł, i tak już piekło czeka za ich pogańskie życie, za złe oranie wody i za słuchanie rad Żmycha, który z czartem trzyma. Ale że wy, mołojcy, nie tak jeszcze grzeszni, stoicie za nieprawdą to mnie tak rozgniewało, że zeszedłem z obłoków, by wam dać przestrogę, — Czyż nie tak mówił, znów spytał kowal swoich towarzyszy.
— Mówił, a jakże mówił, zawtórowali chórem.
— Otóż, jeszcze tak mówił do nas święty: „Już kiedy chcecie siec dziewki — tak aby z tego co wyszło — to sieczcież najpiękniejsze — A mnie świętemu się widzi, że i ta wasza Sonka — i ta wasza Kulina — wcale tak ładne nie są, jakiemi być powinny. — Z tego, rzekł, dżdżu nie będzie, tak jak z babiego orania — a ciężki grzech weźmiecie na sumienie, gdy pozwolicie bić tych, kogo bić nie warto!“
— Bo i powiedzcie szczerze, podnosząc głos, rzucił w tłum kowal pytanie, czyż to już we wsi naszej nie znajdzie się panien ładniejszych od Sonki i Kuliny?
— Są ładniejsze... rozległy się głosy.
— Są o wiele ładniejsze...
— Ale i one ładne... —
Wszczęła się wielka wrzawa. Kowal podniósł znów rękę. — Słuchajcie, co jeszcze mówił święty. On mówił jeszcze tak:
„To za namową djabła, — skłamał Żmych, a starzy mu uwierzyli, bo już kiepsko widzą. A ja wam powiem, powiada, kto to sprowadził klęskę, abyście wiedzieli. To znachor ją sprowadził. On może ją zażegnać, ale nie chce. A że mówię prawdę, poświadczy to Kulina. Spytajcie się jej biednej.“ — Rzekł i zniknął, znów włażąc na obłoki. — Nas wtedy sen odleciał. Czyliż nie tak było?
— Tak było — powtórzyli mołojcy.
— A ty co na to, Kulino?
— A tak, tak, świadczyła słowom świętego, zalecał się, zalecał do mnie ten krwiożerca. — Kusił bogactwami, a chwalił się bezbożnik, że może deszcz sprowadzić. — „Lecz ty mnie wprzódy pokochaj, mówił, bez tego dżdżu nie będzie. Niech sobie wieś mrze z głodu, ja nie kiwnę palcem.“ — Tak! — Święty Mikołaj także mówił, znowu zabrał głos kowal, że to nie panny siec rózgami trzeba; trzeba batożyć znachora, a batożyć go póty — aż póki deszcz nie spadnie.
— To może tak i zróbmy? Święci mądrze radzą.
— Tak, sprawiedliwie radzą.
— Zacznijmy tedy od Żmycha — zawyrokował najstarszy. — Hej, chłopcy, brać go, a walić nie żałując, huknął na mołojców.
Dzielne parobki w lot pochwycili Żmycha — i ani ten się spostrzegł, jak plackiem leżał na ziemi, a grad potężnych razów spadał mu na plecy — Nieborak krzyczał w niebogłosy. Lecz chłopcy nie zważali.
— A będziesz ty klęski nasyłał, dogadywali, batożąc.
— A sprowadź deszcz!... A sprowadź deszcz!...
I o dziwo!...
Ledwo się to zaczęło — a już w powietrzu wionął świeży chłodek., i kilka bujnych kropel spadło na polany...
To był początek burzy, która się zrywała. — Chwila, a słońce już zamgliły chmurki, zerwał się wiatr z odgłosem dalekiego grzmotu, a zaraz potem nagle błysnęło w górze wprost nad samą polaną spadł piorun tuż gdzieś w lesie... Niebo wnet pociemniało. I lunął deszcz, jak z cebra. —
Być może. uwaga wszystkich była tak pochłonięta dramatem, dziejącym się na ziemi, że na myśl nikomu nie przyszło — podnieść wzrok ku niebiosom, gdzie już od dobrych chwil paru zbierało się na burzę.
Historja o tem milczy.
Dosyć, że spadł deszcz. Spadł dzięki znachorowi. Kulina i Sonka nie doznały krzywdy. Niedoznały jej dzięki kowalowi Mikole. A ten, nie w ciemię bity, nie omieszkał się zgłosić po zasłużoną nagrodę. Wesele odbyło się w dzień świętego Spasa.


W tym samym czasie, gdy w Michnyczance sprowadzał deszcz Żmych, znachor wioskowy, w Kołabuzie sieczono dwie urodziwe dziewoje, sieczono z przykładnym zapałem i nie bez parady.
Stąd powstał rozłam w opinji, kogo właściwie bić trzeba: czy panny czy znachora?
Ale jest rzeczą pewną, że od pamiętnej daty opisanego powyżej wydarzenia, nietylko w Michnyczance, lecz nawet w Kołabuzie, gdy bywa lato suche i grozi nieurodzaj, — jest rzeczą wcale nie łatwą doszukać się znachora.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bogusław Adamowicz.