Pojednani (Holeček, 1931)

<<< Dane tekstu >>>
Autor František S. Holeček
Tytuł Pojednani
Pochodzenie Zbiór najpiękniejszych nowel słowiańskich
Wydawca Wydawnictwo Drukarni Nakładowej J. Kawalera
Data wyd. 1931
Miejsce wyd. Szamotuły
Tłumacz Dionizy Królikowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Indeks stron

F. S. Holeczek.

POJEDNANI

Był dzień zimowy, wilgotny, niedziela. Śnieg padał gęstemi płatkami. Drogą, obsadzoną krzywem drzewem owocowem, ciągnącą się w dal nieskończoną, szedł człowiek stary, pochylony. Płatki śniegu uderzały go w twarz, ale go nie powstrzymywały, szedł wciąż pomału bez wytchnienia.
W zawiei śnieżnej zdawało się, że stare jabłonie idą, podpierając się kijem, niewiadomo dokąd. Wędrowiec miał na głowie kapelusz, jaki kładą straszydłom na polu. Patrząc na niego, myślało się, że straszydło ruszyło z miedzy, ponieważ śnieg zasypał bruzdy i pola i nie było czego pilnować. Śnieg wilgotny zalepiał mu usta, aż trudno było mu oddychać.
— Szkarada — rzekł do siebie głosem szorstkim — śnieżyca nie chce, abym zaszedł do starej!
Był znużony i zwalniał kroku, nie chciał się wysilać, bo czuł gwałtowniejsze, niż zwykle kłucia serca.
— Cicho — mówił znowu do siebie w tonie szorstkim — gdy go serce silniej zabolało — nie spiesz się, przecież zajdziesz.
Wiatr się zakręcił i nawiał mu za kark śniegu, zaszumiał posępnie.
— Może mnie nie chce przy swym grobie. Nie była dla mnie nigdy czuła i teraz wiatrem mnie odgania...
Szedł ciężkiemi kroki, podpierając się kijem.
— Kobieto, nie dziw się, przyszły lata — mówił w tonie pojednawczym, jakby na przeproszenie nieboszczki...
Nagle skąd wzięła, to się wzięła, zjawiła się na drodze kobiecina. Przeskoczyła rów, jakby była młoda i nieomal byłaby się potknęła o kij wędrowca.
— Boże, tom się przestraszyła!
— Patrzcie przed siebie na drogę, a nie trzeba się lękać — wyszło chrapliwie z ust bezzębnych dziada.
Rada jestem, żeście człowiek na podobieństwo Boga, a nie żaden czart, od których roi się po drogach, odetchnęła baba.
— Skąd jesteście ciotko? — pytał chłop... — tak mi się zdaje, jakbym miał was znać?
— Hruzowa z Nowej Doliny, mieliśmy tam wynajęty gościniec.
Chłop zaklął i począł się śmiać.
— Po wojnie nie mogliśmy się utrzymać, — dodała.
— Tak, to was moja żona urzekła. Moja Dorota umiała urzekać.
Babę te słowa dotknęły. Spojrzała na niego obrażona. I jej zdawało się, że go znać musi. Patrzała mu w twarz zarosłą brodą i wąsami.
— Szatańskie gniazdo, oby je ogień z nieba spalił! Tak mówiła o waszym gościńcu. Miał się spalić jeszcze przed ranem, gdym gościniec opuszczał. Tyle mi była życzliwa, że nie życzyła, abym się spalił na skwarkę.
— Pan Bóg jej odpuść. Myśmy żyć chcieli, ale gdybym mogła, wynajęłabym gościniec znowu.
— Więc jej przebaczacie! Jestem kołodziej Machiacz, a moja była z rodu Nebeskich w Starej Dolinie.
— Stryjku, nie poznałabym was! Posiwieliście i zarośli.
— Skrzywił mi warsztat plecy więcej, aniżeli karty i babskie języki...
— Już wam nieboszczka wymyślać nie będzie!...
— I ja tak myślę. Przeprosiłem ją za wszystko, a teraz idę do jej grobu, bo wczoraj było jej świętego, aby nie myślała, żem o niej zapomniał.
— Wyście mieli chałupę — przypomniała sobie Hruzowa.
— Tak. Sprzedali ją. A moja stara mówiła, żem ją przepił. Wybaczyłem jej i to. Potem umarła, a ja poszedł w świat za zarobkiem.
— Pięknie stryjku, że was do jej grobu pędzi litość.
— Gdy człek całe lata żyje sam, myśli sobie, jak to było, kiedy na mnie całe noce czekała i nie dziwię się, że skarżyła się tam w górze — i chłop wskazał laską ku niebu.
I znowu w iatr śniegiem zakręcił i gdzieś zapłakał.
Baba zakaszlała i zamilkła. Gdzie się drogi krzyżowały, baba poszła ku wsi, Machacz dalej drogą bitą ku cmentarzowi. Obróciła się jeszcze i zawołała:
— Dobrze, żeśmy się spotkali. Zmówię za nią pacierz, gdy będę w kościele.
— Pomódlcie się.. Bądźcie zdrowa — odrzekł dziad.
Wrota na cmentarzu otworzył i ukląkł przy grobie nieboszczki. Machacz pomyślał o latach ubiegłych. Teraz będzie myślał o niej. Ręce wyjął z rękawic o jednym palcu i począł się modlić. Modlił się, aby Opatrzność zdjęła z niego ciężar odpowiedzialności.
— Panie Boże, daj Dorocie wieczne odpoczywanie za te razy, które odebrała odemnie.
— Panie Boże, daj Dorocie wieczny spokój, bo ze mną miała ciągłą wojnę.
— Panie Boże, daj jej spokój za te godziny nocne, które przeczuwała, czekając za mną.
— Panie Boże, daj jej spokój za tę trwogę, którą miała, gdym jej zabrał wszystkie pieniądze ze skrzyni i zostawił bez grosza z troską za co jutro kupi chleba!
— Panie Boże, daj jej duszy zbawienie, aby na jej twarzy zawitał uśmiech nawet, gdy mnie sobie wspomni!...
Głowa M achacza pochyliła się ku piersiom. „Wiatr zawiał znowu silniej, a płatki śniegowe biły go po twarzy.
Machaczowi zdawało się, że powinien pochylić się i ucałować ziemię, pod którą spoczywała.
Szybko się schylił, ale nagle wyprostował.
Coś go w sercu ukłuło. Chwycił się ręką za pierś.
Kij wypadł mu z dłoni, i Machacz padł martwy na ziemię. Oczy jego, nabiegłe krwią, od nocy nieprzespanych, patrzyły wzwyż ku niebu na wirujące w powietrzu płatki śniegu.
Szukały w nieskończonej dali uśmiechu na zasępionej twarzy nieboszczki.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: František S. Holeček.