Pojednani (Prus, 1935)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pojednani |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom IX Opowiadania wieczorne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały utwór Cały tom IX |
Indeks stron |
Jedno z podobnych mieszkań, niedaleko ulicy Marszałkowskiej, na drugiem piętrze, zajmowali przez jakiś czas czterej studenci z wyższych kursów, panowie: Kwieciński, prawnik, Leśkiewicz, przyrodnik, tudzież Gromadzki i Łukaszewski, medycy.
Pan Kwieciński był to piękny młodzieniec: wysoki, śniady, z ciemnemi oczyma, czarnym wąsikiem i bardzo starannie utrzymanemi włosami. Odznaczał się doskonałym humorem i niezwykłą wrażliwością serca. Przed dwoma tygodniami wrócił ze wsi, gdzie w czasie wakacyj zajmował się guwernerką i prawie zaręczył się z osiemnastoletnią siostrą swojego ucznia. Obecnie zaś wszedł w bardzo ścisłe stosunki z pewną magazynierką, co już nawet odbiło się na jego kieszeni i zarysowało się na fizjognomji, nadając jej odcień powagi i znużenia.
Z powodu piękności i nazwiska, jeszcze w gimnazjum koledzy mianowali go „Kwiatkiem.“ Że zaś na pierwszym kursie pewna bona zrobiła mu awanturę, wołając na podwórzu: „Ja ci tego nigdy nie zapomnę!“ — więc od tej pory nazywano go „Niezapominajką.“ Kwieciński z początku martwił się przezwiskiem; gdy jednak liczba jego zmartwień poczęła zwiększać się z każdym rokiem, więc uspokoił się, tem bardziej, że przezwisko nie robiło złego wrażenia na pannach.
Najgłębszem jego pragnieniem było dobrze skończyć uniwersytet i zostać sławnym adwokatem. Przedewszystkiem zaś — zmienić lekkomyślny tryb życia, zerwać z nieustannemi miłostkami i zostać wiernym jednej wybranej kobiecie. Zachodziła tylko kwestja: której? — gdyż miał kilka zaprzysiężonych, z których każda uważała go za swoją własność.
Jakby dopełnieniem Kwiecińskiego był Leśkiewicz, przyrodnik, także brunet, ale niski, zgarbiony, dziobaty, z brodą, która mu zarastała pół twarzy i nadawała fizjognomji ponury wyraz.
Dusza pana Leśkiewicza również nie znała spokoju, lecz bynajmniej nie z sercowych powodów. Był on stypendystą, więc co pół roku musiał dobrze zdawać egzamin, — dzięki czemu przez trzy miesiące w każdem półroczu martwił się tem, że „trzeba się wziąć do roboty,“ a przez miesiąc rozpaczał, że już za późno, — lecz egzamin zdawał.
Troska egzaminacyjna nie była najmniejszą z goryczy jego życia, — czuł się bowiem ciężko chorym na żołądek, serce i płuca; wątpił, czy się kiedy wyleczy, a nie spotkał dotychczas lekarza, któryby... poważnie traktował jego chorobę.
— Widocznie choroba moja jest jeszcze ukryta — myślał, ciągle kręcąc się między medykami i prosząc, ażeby go opukiwali.
W tym nawet celu zbliżył się do Gromadzkiego, który przeszedł na piąty kurs i słynął jako tęga głowa. Leśkiewicz w zeszłem półroczu zamieszkał w jednym pokoju z Gromadzkim i z całem zaufaniem opowiedział mu o swych chorobach, burzliwie spędzonej młodości, nareszcie o dziedziczności, która fatalnie ciężyła nad płucami i żołądkami wszystkich Leśkiewiczów.
Czego chciał wzamian za swoją nieograniczoną szczerość?... Prawie niczego. Trochę serca i trochę wiary. Tymczasem Gromadzki, wysłuchawszy jego najgłębszych tajemnic, sam o sobie nic, ale to nic nie opowiedział mu wzamian; tylko uśmiechał się obłudnie przy opisywaniu chorób, a wkońcu oświadczył publicznie, że Leśkiewicz jest zdrów jak koń, i jeszcze nazwał go „śledziennikiem“, co inni przerobili na „Śledzia“.
I otóż, od kilku miesięcy, z niego, Leśkiewicza, poważnego i co najmniej zasługującego na współczucie, koledzy zaczęli tak żartować, że prawie już z nikim nie rozmawiał o swoich chorobach. W dodatku zaś przezywali go „Śledziem“, co również nie było przyjemnem dla młodzieńca, który zawsze serjo patrzył na życie.
Leśkiewicz nigdy nie śpieszył się z manifestowaniem swoich uczuć; więc choć w pierwszej chwili ciężko obraził się i chętnie starłby Gromadzkiego z powierzchni ziemi, nie zmienił jednak stosunków. Owszem, do wakacyj mieszkał z nim w tym samym pokoju i nawet rozmawiał o rzeczach obojętnych. Ale stracił do niego zaufanie, nazywał go „Kretem“, który wkopuje się w cudze tajemnice, ażeby je wyśmiać, a do kolegów nieraz mówił:
— Jest to jedyny człowiek, który na mnie nigdy nie powinien rachować. Przekonałem się, że jest pozbawionym uczuć egoistą, a nie zdziwię się, jeżeli kiedy zrobi jakie świństwo, nie licząc tego, co zrobił ze mną.
A choć Leśkiewicz po wakacjach sprowadził się na dawne mieszkanie (gdyż lubił dwu innych kolegów: Kwiecińskiego i Łukaszewskiego), już nie stanął w pokoju z Gromadzkim; rozmawiając zaś z nim, był posępny i uszczypliwy.
Nareszcie Gromadzki był to szczupły blondynek z rzadkim zarostem, zdolny, bajecznie pracowity, zamknięty w sobie jak ogniotrwała kasa. Nic nie wiedziano o nim: ani jaką ma rodzinę, ani co zarabia, ani gdzie jada. Egzamina składał świetnie, uczył się nocami, wieczorami dawał korepetycje; za wpis i mieszkanie płacił regularnie; niekiedy zaś ukradkiem łatał sobie obuwie i odzież, w czem miał wielką wprawę.
Posądzano go o skąpstwo albo dziwactwo; w rzeczywistości był to biedak, który okropnie wstydził się swojej biedy i krył się z nią jak z występkiem. Najśmielszem jego marzeniem było skończyć medycynę i dojść kiedyś do takiego stanowiska, aby mógł codzień jadać obiady. A gdyby jeszcze nie potrzebował sam reparować munduru i zamazywać atramentem białych szczelin na butach, uważałby się za zupełnie szczęśliwego.
Łukaszewski jeszcze nie powrócił z wakacyj.