Porwany za młodu/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Porwany za młodu |
Rozdział | I. Wyruszam w podróż do dworu w Shaws |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1927 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Kidnapped |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Opowiadanie o mych przygodach rozpocznę od pewnego poranku na samym początku czerwca R. P. 1751, kiedy to po raz ostatni wyjąłem klucz z drzwi domu mego ojca i ruszyłem w drogę. W miarę jak posuwałem się gościńcem, słońce zaczynało oświecać wierzchołki górskie; kiedym dochodził do plebanji, kosy już pogwizdywały w bzach ogrodu, a mgła, co w chwili brzasku rozwieszała się dokoła doliny, zaczynała właśnie podnosić się i znikać.
Jmć Campbell dobrodziej, pleban essendeański, czekał na mnie przy furtce ogrodowej — poczciwina! Zagadnął mnie, zalim jadł już śniadanie; usłyszawszy zaś, że mi niczego nie potrzeba, ujął oburącz rękę moją i łaskawie włożył ją sobie pod pachę.
— Dobrze, Dawidku, mój drogi chłopcze, — odezwał się, — odprowadzę cię aż do brodu, by cię przysposobić do tej drogi.
I zaczęliśmy iść dalej w milczeniu.
— Czy ci smutno, że opuszczasz Essendean? — zapytał po chwili.
— Ależ, dobrodzieju, — odpowiedziałem, — gdybym wiedział, dokąd idę, lub co mi się snadnie przygodzić może, powiedziałbym szczerze waszmości: Essendean jest istotnie miłą miejscowością i byłem tu bardzo szczęśliwy; ale bo też pozatem nigdzie w świecie nie bywałem. Odkąd mi pomarli i rodzic i matka, nie będę w Essendean miał nikogo z bliskich, porówno jakby to było w królestwie węgierskiem; a, prawdę powiedziawszy, jeślibym sądził, iż tam, gdzie się wybieram, trafi mi się znaleźć lepszą dolę, tedybym szedł z całą ochotą.
— Tak? — ozwał się jmć Campbell. — Doskonale, mój Dawidku. W takim razie wypada, bym ci opowiedział coś niecoś o twym losie, przynajmniej tyle, ile potrafię. Gdy matka twoja zeszła z tego świata, a twój rodzic (prawy człowiek i chrześcijanin) zachorzał śmiertelnie, poruczył mi wówczas w opiekę pewien list, który, wedle słów nieboszczyka, stanowi twoje dziedzictwo. „Skoro umrę — tak mówił, — „gdy dom będzie oddany w zarząd, a ze sprzętami postąpicie według rozporządzeń testamentu“ (wszystko to zostało wykonane, Dawidzie) „wręcz memu chłopakowi ten list i wypraw go z nim do dworu Shaws, znajdującego się niedaleko od Crammondu. Jest to miejscowość, z której pochodzę“ — tak powiadał — „i słuszna, by chłopiec mój tam powrócił. Tęgi z niego chwat“ — tak mówił twój ojciec — „a przy tem piechur wyśmienity. Nie wątpię przeto, że dojdzie bez szwanku i że polubią go tam, gdzie pójdzie.“
— Dwór w Shaws! — wykrzyknąłem. — Cóż wspólnego miał mój ojciec nieboszczyk z dworem w Shaws?
— Ba! — rzecze jmć Campbell — któż potrafi to waćpanu objaśnić dokładnie? Wszakoż nazwisko owej rodziny, mój Dawisiu, jest takie samo, jak twoje — Balfourowie z Shaws: jest to dom starożytny, zacny i sławny, ostatniemi czasy ponoć podupadły. Twój ojciec też był człowiekiem wykształconym, jak przystało jego stanowisku; nie wiem, czy kto mniej od niego nadawał się na kierownika szkoły, boć nie miał on wcale obyczajów ani gwary, cechującej zwykłego bakałarza. Jak sobie pewno sam przypominasz, zawsze rad zapraszałem go na plebanję, ilekroć bawił kto ze szlachty; a moi rodzeni stryjcowie, Campbell z Kilrennet, Campbell z Dunswire, Campbell z Minch, oraz inni — wszystko szanowni panowie — radzi byli jego towarzystwu. Wreszcie, by już ci unaocznić wszystkie szczegóły tej sprawy, daję ci oto sam ów list przedśmiertny, wypisany własną ręką naszego ś. p. brata w Chrystusie.
Podał mi list, który w nagłówku miał następujące słowa: „Do rąk Jaśnie Wielmożnego Pana Ebenezera Balfoura z Shaws, w jego dworze Shaws; wręczy mu to mój syn, Dawid Balfour.“
Serce mi zaczęło tętnić głucho, gdy tak rozległe widoki otwarły się znienacka przed oczyma siedemnastoletniego chłopaka, syna biednego bakałarza wiejskiego w Lesie Ettrick’a.
— Mości Campbell dobrodzieju, — wyjąkałem, — czy poszedłbyś tam, gdybyś był w mojej skórze?
— Ma się rozumieć — powiada pastor, — poszedłbym i to bez odwłoki. Młodzik tak rzeźki, jak ty, powinien dotrzeć do Crammondu (a jest to w pobliżu Edynburga) w przeciągu dwóch dni pieszej drogi. Gdyby się zdarzyło, co tylko się może zdarzyć najgorszego, a mianowicie gdyby twoi wysoko urodzeni krewniacy (boć przypuszczam, że jakieś węzły krwi niechybnie łączą ich z tobą) zatrzasnęli ci drzwi przed nosem, to możesz w ciągu nieledwie dwóch dni być znów z powrotem i zakołatać do drzwi plebanji. Jednakowoż tuszę, że raczej doznasz życzliwego przyjęcia, jak to przewidywał twój ojciec nieboszczyk, a o ile miarkuję, zostaniesz kiedyś wielkim człowiekiem. A teraz, Dawidku, mój drogi chłopcze, — podjął po chwili, — leży mi to niemal na sumieniu, by pożegnanie nasze obrócić na twój pożytek i obudzić w tobie należytą czujność przed niebezpieczeństwami tego świata.
To rzekłszy, jął poszukiwać wygodnego siedziska; znalazłszy spory głaz, wytoczył go pod brzozę koło ścieżyny i usiadł na nim, wydłużając nadzwyczajnie górną wargę z wyrazem wielkiej powagi; ponieważ zaś słońce, świecąc pomiędzy dwoma wierzchołkami, prażyło nas prosto w lica, więc wydobywszy z kieszeni chusteczkę do nosa, zarzucił ją, gwoli osłonie, na kapelusz stosowany. Następnie, podniósłszy w górę palec wskazujący, jął mnie ostrzegać przed stekiem najrozmaitszych herezyj, do których nie miałem najmniejszej pokusy, i kładł mi w uszy, żebym był wytrwały w modlitwach i czytaniu Biblji. Uporawszy się z tem, zaczął roztaczać przede mną obraz wielkiego dworu, do jakiego się wybierałem, i objaśniać, jak mam się zachowywać w stosunku do jego mieszkańców.
— Bądź pokorny, Dawidku, w sprawach najdrobniejszych — prawił mi. — Miej to zawsze w pamięci, że acz jesteś z rodziny ślacheckiej, jednakoż wychowałeś się wśród gminu. Nie wstydajże się nas, Dawidku, nie wstydajże się! W onym wielkim, wytwornym domu, w obcowaniu z wszystkimi tamecznymi domownikami, zarówno niższymi jak i wyższymi, okazuj się tak uprzejmy, tak uważny, tak pojętny i tak powściągliwy w mowie, jak dotychczas. Co się zaś tyczy jaśnie pana — pamiętaj że to jaśnie pan; nie powiem nic ponadto: czcij, kogo czcić należy. Miło to podlegać możnemu panu, zwłaszcza gdy się jest młodym.
— Dobrze, wielebny pastorze, — odpowiedziałem — niechby tylko sprawdziły się aścine domysły, a obiecuję waszmości, że będę się starał tak postępować jak mi zalecasz.
— No, ładnieś to powiedział — rzecze jmć Campbell serdecznie. — A teraz przejdźmyż do istoty rzeczy, czyli raczej (wyraziwszy się konceptem) do rzeczy nieistotnych. Mam tu małe zawiniątko, które zawiera cztery przedmioty. — To mówiąc, wyciągnął je z niejaką uciążliwością z kieszeni, znajdującej się pod połą surduta. — Pierwszy z tych czterech przedmiotów prawnie się tobie należy: jest to garść grosiwa, stanowiącego cenę książek i przyborów szkolnych twojego ojca, które (jakem ci to zaznaczył na samym początku) kupiłem w tym zamiarze, by z zyskiem odprzedać je nowoprzybyłemu bakałarzowi. Trzy inne są to dary, których przyjęciem uradowałbyś wielce i mnie i moją małżonkę. Pierwszy z tych drobiazgów, okrągły kształtem, najwięcej cię zapewne ucieszy w początkach twej drogi, chociaż Dawidku, moje dziecię, jest to tylko kropla wody w morzu: przyda ci się na jedną chwilkę i zniknie, jak brzask poranny. Drugi przedmiot, płaski, czworokątny i zapisany, będzie ci ostoją przez całe życie, niby dobra laska w podróży i dobra poduszka pod głowę w chorobie. Co się zaś tyczy rzeczy ostatniej, mającej wygląd sześcienny, to odprowadzi cię ona (takie mam w duszy zbożne życzenie) do lepszej krainy.
To mówiąc wstał na równe nogi, zdjął kapelusz i modlił się przez chwilę głośno, tkliwemi wyrazy, za młodego człowieka, wyprawiającego się w świat szeroki. Nagle pochwycił mnie w objęcia i uścisnął z całej mocy, poczem trzymał mię jeszcze oburącz, wyciągnąwszy ramiona na całą długość przed siebie i przyglądał mi się twarzą całą drgającą od frasobliwości, aż wkońcu odwinął się wtył, jak fryga, i krzycząc mi: „Do widzenia!“ zaczął się oddalać jakimś posuwistym biegiem po onej drodze, którąśmy tu przybyli. Komu innemu wydałoby się to pewnie rzeczą śmieszną, ale ja bynajmniej nie miałem ochoty do śmiechu. Poglądałem nań, póki go dostrzec można było, on wszakże nie zwolnił biegu i ani razu nie obejrzał się poza siebie. Wtedy przyszło mi na myśl, że wszystko to były w nim objawy smutku z powodu rozłąki ze mną; przeto wrychle doznałem gorzkich wyrzutów sumienia, jako że ja ze swej strony okazałem był niepomierną radość, iż porzucam ten cichy sielski zakątek i udaję się do wielkiego, hucznego dworu, pomiędzy bogatych i szanownych wielmożów tejże, co ja, krwi i tegoż nazwiska.
— Dawidku, Dawidku! — pomyślałem sobie — widział-że kto taką czarną niewdzięczność? Mógł-żeś zapomnieć dawnych opiekunów i dawnych przyjaciół li tylko dla blichtru jakiegoś tam nazwiska? Fe, fe! wstydź się!
Potem następował dopisek własnoręczny plebana:
Ma się rozumieć, że mnie to pobudziło do śmiechu — lecz śmiech ten drżał mi niejako na ustach. Rad byłem, gdym przytroczył na końcu kija węzełek podróżny i ruszyłem w drogę, aż przebywszy bród, zacząłem się wspinać na wzgórze po przeciwnym brzegu rzeki. W sam raz, gdym wyszedł na zielony wygon biegący szeroko wpoprzek wrzosowiska, ujrzałem po raz ostatni zbór essendeański, drzewa dokoła plebanji i ogromne jesiony, rosnące na cmentarzu, gdzie spoczywali moi rodzice.