Porwany za młodu/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział II. Przybywam do kresu podroży
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ II.
PRZYBYWAM DO KRESU PODROŻY.

Nazajutrz przed południem, gdym wyszedł na szczyt jednego ze wzgórz, obaczyłem, że cała kraina przede mną opada hen ku morzu; pośrodku tej pochyłości, na podłużnej wierzchowinie, widniało miasto Edynburg, nakryte dymem, niby wapiennik. Nad zamkiem powiewał proporzec, a w morskiej odnodze stały na kotwicy, lub zwolna poruszały się okręty. Jedno i drugie, pomimo znacznego oddalenia, zdołałem rozpoznać wyraźnie; jedno i drugie wywarło niezmierne wrażenie na mem wieśniaczem sercu.
Wkrótce potem przybyłem pod dom, gdzie zamieszkiwał jakowyś pastuch i otrzymałem jaką taką wskazówkę co do okolic Crammondu; tak zagadując o drogę jednego człowieka za drugim, szedłem wytrwale w kierunku zachodnim od stolicy, aż minąwszy Collinton, wydostałem się na gościniec wiodący do Glasgow. Tam, ku wielkiej mej uciesze i podziwieniu, ujrzałem pułk wojska, maszerujący równo, noga w nogę, przy dźwiękach piszczałek; z jednego końca jechał na siwym rumaku stary jenerał, ogorzały na licach, na drugim zaś końcu szła kompanja grenadjerów w „papieskich” kołpakach[1]. Raźnie jakoś i buńczucznie zrobiło mi się na duszy, gdym patrzył na te czerwone kabaty i przysłuchiwał się onej wesołej muzyce.
Uszedłem jeszcze mały kęs drogi i powiedziano mi, iżem już w parafji crammondzkiej, więc do zapytań, zadawanych ludziom, jąłem wtrącać miano dworu Shaws. Jednakowoż to słowo zdawało się zdumieniem przejmować tych, których prosiłem o wskazanie drogi. Zrazu mniemałem, że niewytworny mój wygląd i moja odzież wieśniacza, przysuta pyłem gościńca, niezbyt się kojarzyły ze wspaniałością miejsca, do którego zdążałem. Ale skoro dwóch, a może i trzech przechodniów obdarzyło mnie takiem samem spojrzeniem i takąż samą odpowiedzią, zacząłem miarkować, że musiała to być jakaś dziwna sprawa z samem owem Shaws.
To też, ażeby uspokoić tę obawę, zmieniłem sposób zapytywania; zdybawszy jakiegoś przyzwoitego człeczynę, co postępując za dyszlem wozu, szedł drogą wśród opłotków, zagadnąłem go, czy słyszał kiedykolwiek, by mu opowiadano o domu, który nazywają dworem w Shaws.
Chłopek zatrzymał wóz i spojrzał na mnie tym wzrokiem, co inni.
— Juści — odpowiedział. — Na cóż ci to?
— Czy to wielki dom? — zapytałem.
— Ani chybi — rzecze ów. — Dwór ci to jest wielgi, murowany.
— No, tak — mówię na to, — ale jacyż tam ludzie mieszkają?
— Ludzie? — krzyknął chłop. — Czyś oszalał? Tam niema nijakich ludzisków... takich, którychby można nazwać ludźmi...
— Co? — rzekę jemu; — niema pana Ebenezera?
— No, juści — odrzeknie chłop; — dziedzic tam som, a ino, jeżeli wam jego potrza. A jaka też ta was tam sprawa wiedzie, panoczku?
— Skłaniałem się do myśli, że mógłbym tam dostać posadę — odpowiedziałem, spoglądając tak skromnie, jak jeno potrafiłem.
— Co? — krzyknął woźnica głosem tak przenikliwym, że nawet koń spłoszył się u dyszla. — Dobrze, panoczku — dodał po chwili, — mnie ta nic do tego, ale widzi mi się, że z was młodzik rozsądny, przeto jeżeli nie pogardzicie mą radą, powinniście stronić od Shaws.
Następną osobą, jaką napotkałem, był mały, fertyczny człowieczek w pięknej białej peruce, w którym rozpoznałem domokrążnego golibrodę; wiedząc zaś, że cyrulicy z natury bywają wielce gadatliwi, zapytałem go wręcz, jakim to człowiekiem był pan Balfour z Shaws.
— Tfy! Tfy! Tfy! — ozwał się golarz — to nie człowiek, to wcale nie człowiek! — i zaczął wypytywać mnie przebiegle, czem się trudnię; nie dałem mu się jednak na to złapać, przeto odszedł do następnego klijenta, nie mądrzejszy niż przybył.
Nie potrafię opisać, jaki cios zadało to moim złudzeniom. Im więcej mglistości było w tych oskarżeniach, tem mniej mi się one podobały, jako że tem więcej pola pozostawiały wyobraźni. Cóż to był za dom, iż gdy się oń zapytać, cała parafja wzdryga się i wytrzeszcza źrenice? i jakiż był ów pan, że jego niesława tak przejmowała tu przechodniów? Gdybym w godzinę drogi zdołał zajść z powrotem do Essendean, poniechałbym zamierzonego przedsięwzięcia i wróciłbym się w domostwo pana Campbellowe. Ale skorom już uszedł tyle drogi, sam wstyd nie pozwoliłby mi ustąpić, ażbym zbadał dowodnie całą sprawę; już sama godność osobista zniewalała mnie, by dzieło doprowadzić do końca; przeto acz mi się nie podobało brzmienie tego, com słyszał, i choć podróż mi się zaczęła wlec ślimaczym krokiem, jednak wciąż uporczywie się wypytywałem i wciąż posuwałem się naprzód.
Już miało się ku zachodowi, gdy napotkałem tęgą, smagłą babę, o cierpkim wyrazie oblicza, zstępującą ociężale ze wzgórza; ledwom jej zadał zwykłe pytanie, zawróciła się raptownie z drogi, wyprowadziła mnie z powrotem na wierzchołek, z którego właśnie była zeszła i wskazała ręką zrąb wielkiego budynku, co stał zgoła odsłonięty na zielonym ugorze, zalegającym dno najbliższej doliny. Okolica przyległa była cale miła, ożywiona to niskiemi wzgórzami, pełnemi wdzięcznych lasów i strumieni, to łanami młodego zboża, które, jak mi się widziało, cudnie obrodziło. Natomiast sam dom wydał mi się czemś w rodzaju zwaliska: nie wiodła ku niemu żadna droga; z żadnego komina nie unosiły się dymy; nie było niczego, coby przypominało ogród. Serce we mnie zamarło.
— Więc to tam! — zawołałem.
Twarz baby rozgorzała zjadliwością gniewu.
— Oto jest dwór w Shaws! — wykrzyknęła. — Krwią był stawiany; krew powstrzymała jego budowę; krew przyniesie mu zagładę. Spójrzno tu! — krzyknęła po chwili — oto plwam na ziemię i trzaskam w palce na znak pogardy dla niego. Niech go nawiedzi czarne nieszczęście i zguba! Jeżeli zobaczysz się z dziedzicem, powiedz mu, co słyszysz; powiedz mu, jako dzieje się to po raz tysiączny dwóchsetny dziewięćdziesiąty, iż Dżeneta Clouston pozywa klątwę na niego, na jego dwór, stajnię i oborę, czeladź, gości, na młodego panicza, żonę, panienkę, czy też dziecię nieletnie... bodaj na nich spadło czarne nieszczęście i zguba!
Głos jej się podniósł niebywale, przechodząc w jakieś jędzowskie szurum-burum; naraz wywinęła się jednym susem i poszła sobie precz. Stałem tak, kędy mnie ostawiła, a włosy mi stały dębem na głowie. W owych czasach ludzie jeszcze wierzyli w czarownice i drżeli przed klątwą; ta zaś, że mi wypadła w sam raz niby jakaś wieszczba przydrożna, mająca mnie odwieść od wykonania powziętego zamiaru, obezwładniła do cna moje nogi.
Usiadłem więc i pozierałem na dwór w Shaws. Im dłużej się przyglądałem, tem nadobniejszą widziała mi się owa okolica, boć rosły tu wszędy krzewy głogowe, obsypane kwieciem; rozłogi, jak śniegiem, usiane były trzódkami owiec; po niebie wdzięcznie sobie polatywali gawronkowie. Wszystko tu świadczyło o łaskawości ziemi uprawnej i aury — wszakoż ona rudera, pośrodku się wznosząca, okrutną we mnie budziła odrazę.
Mijali mnie wracający z pola kmiotkowie, kiedym tak siedział na brzegu przykopy, alić brakło mi tchu, bym mógł ich pozdrowić na dobrywieczór. Nakoniec zaszło już i słońce, a wtedy na tle żółtawego nieba spostrzegłem wzbijającą się ku górze smużkę dymu, nie grubszą (tak mi się wydało) od kopciu wznoszącego się z nad świecy; w każdym razie był to dym i świadczył o jakowemś ognisku, cieple i gotowanej strawie, oraz o tem, że mieszka tu jakaś żyjąca istota, która roznieciła owo ognisko, To wlało mi w serce otuchę.
Przeto ruszyłem przed siebie małą, ledwo dostrzegalną w trawie ścieżyną, która wiodła w kierunku obranym przeze mnie. Była ona doprawdy nazbyt nikła, by mogła być jedyną drogą ku ludzkiej sadybie, atoli innej drogi nie widziałem. W każdym razie doprowadziła mnie do kamiennych słupców, na których wierzchołku widniały tarcze herbowe; obok znajdował się domek odźwiernego, niepokryty dachem. Miało to być widocznie główne wejście, ale go nigdy nie dokończono; zamiast wrzeciędzy z kowanego żelaza postawiono w poprzek dwa płotki łozinowe, przewiązane powrósłem; nie było też ni śladu murów ogrodowych, alboli jakowego szpaleru — ścieżyna, po której szedłem, omijała z prawej strony one węgary i wiła się tędy owędy ku domowi.
Im bliżej podchodziłem ku temu dworzyszczu, tem mi się przedstawiało posępniej. Wyglądało tak, jak gdyby jedno ze skrzydeł gmachu nie było wcale ukończone w budowie. To co snadź miało być jego dalszą połacią, sterczało niepokryte na górnych piętrach, uwydatniając się na tle nieba wschodami i zazębieniami niedokończonych murów. Wiele okien było nieoszklonych, a gacki wlatywały niemi i wylatywały, niby gołębie poprzez otwór gołębnika.
Noc już potrosze zapadała, gdym doszedł do samej budowli; zasię w trzech oknach na dole, które były bardzo wysoko podmurowane i wąskie, a przytem mocno zatarasowane, zaczął połyskiwać chybotliwy odblask niewielkiego ogniska.
Czyż to był ów pałac, do któregom się wybierał? Zali w onych to murach miałem szukać nowych druhów i sposobić się do wielkiej przyszłości? Ba! przecie w domu mego ojca, nad brzegiem rzeki Essen, huczne ognisko i jarzęce światła widać było na milę wokoło, a drzwi były otwarte na każde zapukanie proszalnego dziada!
Postąpiłem ostrożnie naprzód i ile mogłem, nadstawiając ucha, posłyszałem, jak ktoś tam pobrzękiwał talerzami, a od czasu do czasu rozlegało się gwałtowne, nieco suche, pokaszliwanie; jednakowoż nie było słychać najmniejszej rozmowy, ani też psiego ujadania.
Wrota, o ile zdołałem dojrzeć w półmroku, były z wielkiej kłody drewnianej, którą całą pozabijano ćwiekami. Podniosłem rękę — ledwie przytem zdołałem wyczuć tętno serca pod kubrakiem — i zastukałem raz jeden, poczem stanąłem w oczekiwaniu. Dwór zapadł w śmiertelną głuszę; upłynęła cała minuta i nikt się nie poruszył, chyba te gacki, latające nad głową. Zapukałem znowu i jąłem znów nadsłuchiwać. Przez ten czas ucho moje tak się oswoiło z ciszą, że zdołałem uchwycić nawet tyktanie zegaru, co w głębi dworu odmierzał zwolna sekundy; atoli ów ktoś, znajdujący się w onym dworze, zachowywał śmiertelne milczenie i niewątpliwie stłumił nawet dech w sobie.
Biłem się z myślami, azali nie czmychnąć; atoli ostatecznie przemógł we mnie gniew, więc odmieniwszy postanowienie, zacząłem okładać wrota kopniakami i kuksańcami i na cały głos przyzywać pana Balfoura. Jużem się był na dobre zaperzył, gdy nagle tuż nad głową posłyszałem czyjś kaszel; odskoczywszy wstecz i spojrzawszy w górę, obaczyłem głowę ludzką w długiej szlafmycy oraz lejkowaty wylot garłacza, widniejący w jednem z okien pierwszego piętra.
— On nabity! — ozwał się głos.
— Przybyłem tu — mówię na to — z listem do pana Ebenezera Balfoura z Shaws. Czym go zastał?
— Od kogóż to? — zapytał człek, uzbrojony garłaczem.
— Mniejsza z tem, od kogo! — rzekłem, bo ogarniała mnie coraz większa wściekłość.
— Dobrze, dobrze! — brzmiała odpowiedź, — możesz położyć go na progu i wynosić się na cztery wiatry.
— Nie uczynię tego! — krzyknąłem. — Wręczę go do rąk własnych pana Balfoura, jak mi wypada uczynić. Jest to list polecający.
— Jaki? — huknął ostro ów głos.
Powtórzyłem słowa poprzednie.
— A któżeś ty zacz? — brzmiało następne pytanie po dłuższej chwili milczenia.
— Nie wstydzę się swego nazwiska — odparłem. — Zwą mnie Dawid Balfour.
Na te słowa, jak wnoszę, człowiek ów cofnął się, gdyż posłyszałem, jak garłacz zachrzęścił na parapecie okna; dopiero po długiej, bardzo długiej przerwie głos ów, osobliwie jakoś zmieniony, zadał następne pytanie:
— Czy ojciec twój umarł?
Byłem tak tem zaskoczony, że nie stało mi głosu na odpowiedź, lecz stałem nieruchomo, wytrzeszczając oczy.
— Tak — podjął znowu ów człowiek, — on chyba już umarł, niemasz wątpliwości; i chyba to zmusza cię do kołatania w moje wrota. — Znów nastała cisza, a potem ów rzecze niedowierzająco i oschle: — No dobrze, człowiecze; wpuszczę cię do mieszkania.
To rzekłszy, odszedł od okna.






  1. Kołpaki, kształtem przypominające mitrę, noszone też w innych wojskach w XVIII w., znane z obrazów przedstawiających wojsko rosyjskie. (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.