Porwany za młodu/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział III. Zawieram znajomość ze stryjem
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ III.
ZAWIERAM ZNAJOMOŚĆ ZE STRYJEM.

Naraz rozległ się donośny szczęk łańcuchów i zgrzyt rygli, aż z wielką ostrożnością otwarto wrota, które natychmiast zawarły się za mną, zaledwiem został wpuszczony do wnętrza.
— Idź do kuchni i nie ruszaj niczego — dał się słyszeć głos i gdy obywatel tego domu zajął się ponownem utwierdzaniem wszystkich zasuwek i przeszczepek we drzwiach, ja tymczasem szedłem po omacku naprzód, aż dostałem się do kuchni.
Ognisko właśnie było wystrzeliło jasnym płomieniem, a w świetle jego ukazała mi się izba bodaj najbardziej opustoszała, jaką mi się zdarzyło widzieć kiedykolwiek. Na półkach stało półtuzina talerzy; na stole znajdowała się miska kaszy, łyżka rogowa i kubek cienkiego piwa — wszystko to zastawione do wieczerzy. Poza tem, co wymieniłem, w tej ogromnej pustej świetlicy o kamiennem sklepieniu nie było żadnych sprzętów, oprócz pozawieranych skrzyń, ustawionych wzdłuż ściany i oprócz narożnego kredensu, opatrzonego kłódką.
Gdy już ostatni łańcuch został zapięty, mężczyzna ów przybył za mną. Był to sobie lichotka chudy, zgarbiony, wąski w łopatkach, o twarzy jak glina; wiek jego możnaby oceniać na pięć do siedmiu krzyżyków. Szlafmycę miał z flaneli, a takiż był i szlafrok, noszony przezeń na podartej koszuli, miast kaftana i kamizelki, Znać było, że się zdawna nie golił; jednakowoż co mnie najwięcej niepokoiło, a nawet zatrważało, to że ów człeczyna ani nie odrywał oczu ode mnie, ani też nie spojrzał mi otwarcie w oblicze. Nie umiałem dociec, czem był z pochodzenia lub zawodu; zakrawał jednak, (tak mi się zdawało) na starego i bezużytecznego służalca, którego za chleb łaskawy pozostawiono na straży tego wielkiego dworu.
— Czyś zmęczony? — zapytał, trzymając wzrok na wysokości mego kolana. — Możebyś zjadł tę odrobinę kaszy.
Powiedziałem, że się boję, czy nie pozbawię go przez to własnej jego wieczerzy.
— O! — odpowiedział mi, — mogę się doskonale bez niej obejść; jednakowoż piwa się napiję, bo mi ono zmiękcza kaszel. — Wypił kubek prawie do połowy, lecz przez ten cały czas, gdy pił, nie spuszczał mnie z oka; naraz wyciągnął rękę przed siebie: — Zobaczmyż on list! — powiedział.
Odpowiedziałem, że list był nie do niego, lecz do pana Balfoura.
— A za kogóż ty mnie poczytujesz? — zapytał ów. — Dajno mi list Aleksandra.
— Waćpan znasz imię mego ojca?
— Dziwnoby było, jeślibym go nie znał — odparł na to — wszak był mi bratem rodzonym; a choć zdaje mi się, żeś sobie nie upodobał ani mnie, ani mojej dobrej kaszy, to jednak jestem twoim rodzonym stryjem, dzielny mój Dawisiu, ty zaś jesteś rodzonym moim synowcem. Daj mi więc ten list, usiądź przy stole i najedz się do syta.
Gdybym był o parę lat młodszy, napewno od wstydu, zmęczenia i zawodu, jakie mię tu spotkały, zalałbym się rzęsistemi łzami. Wobec tego, co tu się działo, nie stać mnie było na słowa, ni takie ni owakie, jeno wręczyłem mu list i przysiadłem się do kaszy, mimo że niewielką miałem, jak na swoje lata, chęć do jadła.
Tymczasem mój stryj, pochyliwszy się nad ogniskiem, obracał list w rękach na wszystkie strony.
— Czy wiesz, co w nim się zawiera? — zapytał znienacka.
— Waszmość pan sam widzisz, — odpowiedziałem, — że pieczęć nie była naruszona.
— Tak — rzecze on, — ale cóż cię tu przywiodło?
— Miałem list oddać — odrzekłem.
— Nie, — odzywa się ów przebiegle, — tyś się tu pewnie czegoś spodziewał?
— Przyznam się, mości dobrodzieju, — mówię na to — iż, gdy mi powiadano, jako mam zamożnych krewniaków, istotnie dałem się uwieść nadziei, że oni mi może dopomogą w życiu. Atoli nie jestem żebrakiem; nie ubiegam się o żadne łaski z waszej strony i nie pragnę niczego, czegoby mi nie dano dobrowolnie. Albowiem, choć wyglądam na chudzinę, to jednak mam przyjaciół, którzy byliby uszczęśliwieni, gdyby mogli mi się czemś przysłużyć.
— Hola! hola! — ozwał się stryj Ebenezer, — nie unośże się na mnie gniewem. Zgodzimy się i tak doskonale z sobą. A jeżeliś już, mój dzielny Dawisiu, dał spokój tej odrobinie kaszy, to możebym ja sam też przełknął jej choć krzynkę. Tak! — ciągnął dalej, wywłaszczywszy mnie ze stołka i łyżki, — to dobre, zdrowe pożywienie... wspaniałem jest kasza pożywieniem.
Wymamrotał krótki pacierz przedobiedni i zabrał się do jedzenia.
— Twój ojciec, pamiętam, bardzo lubił tę potrawę, ale ja to nie potrafię więcej, jak ino dziabnąć troszkę jadła. — Pociągnął spory łyk podpiwku, co snadź przypomniało mu o obowiązkach gościnności, gdyż wraz potem tak przemówił: — Jeżeliś spragniony, tedy wodę znajdziesz za drzwiami.
Nic-em na to nie odpowiedział, stojąc na obu nogach prosto, jak drąg, i z wielką złością w sercu poglądałem na stryja. On zaś, swoją koleją, jadł bez przerwy, niby człek krótkością czasu przynaglony, i wciąż rzucał krótkie, przenikliwe spojrzenia to na moje trzewiki, to na niewykwintne pończochy. Raz tylko, gdy odważył się popatrzeć nieco w górę, oczy nasze spotkały się wzajem ze sobą; zaiste i rzezimieszek, co przychwycon, gdy rękę trzymał w cudzej kieszeni, nie okazałby większego zaniepokojenia, niźli on podówczas. To skłoniło mnie do zastanowienia się, zali jego bojaźliwość wynikła z nazbyt długiego odzwyczajenia się od wszelkiej styczności z ludźmi, czy też może po krótkiem obcowaniu ze mną usposobienie to przejdzie i stryj mój zmieni się w całkiem innego człowieka. Jego głos przenikliwy obudził mnie z tych dumań.
— Czy twój ojciec dawno umarł? — zagadnął.
— Trzy tygodnie temu, mości dobrodzieju — powiadam mu na to.
— Był to człek skryty, ten Aleksander... człek skryty, milczący, — mówił dalej. — Nigdy nie odezwał się wesoło, gdy był w leciech młodszych. Czyż nie opowiadał o mnie nigdy jakowych fraszek?
— Pókiście mi sami tego nie powiedzieli, nigdym nie wiedział, mościpanie, o tem, że ojciec mój miał brata.
— Mój drogi, mój drogi! — rzecze Ebenezer. — Toś nie słyszał może i o Shaws?
— Nawet i miana tego nie słyszałem, mościpanie, — odrzekłem.
— Pomyślcie sobie! — powie on na to. — Jakiż to człek dziwny!
Mimo wszystko, zdawał się być niezwykle zadowolony, atoli czy z siebie samego czy z tego postępowania mego ojca, tego nie zdołałem z twarzy mu wyczytać. W każdym razie to pewna, że widocznie pozbył się tego obrzydzenia czy niechęci, jaką zrazu był powziął przeciwko mej osobie, gdyż ni stąd, ni zowąd skoczył z miejsca, przeszedł przez izbę i stanąwszy za mną, klasnął mnie po łopatce.
— Jeszcze się z sobą doskonale zżyjemy! — zawołał. — Cieszę się doprawdy, żem cię tu wpuścił. A teraz chodź spać!
Ku memu zdumieniu, nie zapalił ani lampy, ani świecy, ale zapuścił się w ciemny korytarz, gdzie, ciężko dysząc i szukając po omacku drogi, gramolił się po schodach do góry, aż zatrzymał się przed jakiemiś drzwiami, które jął odmykać. Szedłem tuż za nim, następując mu na pięty i potykając się nieustannie. Teraz prosił mnie wnijść, jako że był to pokój mnie przeznaczony. Uczyniłem, co mi zlecił, ale uszedłszy kilka kroków, przystanąłem i zażądałem światła, bym mógł trafić do łóżka.
— Fiu-fiu! — rzekł stryj Ebenezer — księżyc ładnie przyświeca.
— Ani miesiąca, ani gwiazd nie widać, mości dobrodzieju; ciemno tu jak w kominie — odpowiedziałem. — Nie mogę dostrzec łóżka.
— Fiu-fiu! fiu-fiu! — rzecze on na to. — Światła w domu żadną miarą znosić nie mogę; zanadto się boję pożarów. Dobranoc ci, Dawidku, mój chwacie! i zanim zdążyłem czemuś ponadto się sprzeciwić, zatrzasnął drzwi i posłyszałem, jak tarasował je od zewnątrz.
Nie wiedziałem, czy mam się śmiać, czy płakać. W pokoju było zimno jak w studni, a łoże, które nareszcie odszukałem, było nasiąkłe wilgocią, niby trzęsawisko; na szczęście jednak przywlokłem był na górę tobołek i derkę, więc nią się owinąwszy, ległem na podłodze, w miejscu gdzie wielkie krzyżaki łoża zasłaniały mnie od wiatru. Niebawem zapadłem w twardy sen.
Ledwo się rozwidniło, otwarłem powieki i obaczyłem, że znajduję się w wielkiej komnacie, obwieszonej skórą pięknie wytłaczaną, zastawionej sprzęty misternie dzierganemi i oświeconej trzema oknami. Lat temu dziesięć, a może dwadzieścia, musiało to być miło zasypiać lub budzić się w tym pokoju; lecz wilgoć, brud, zaniedbanie, jakoteż myszy i pająki, uczyniły od tego czasu wszystko, by go zohydzić. Ponadto wiele szyb w oknach było powybijanych, a było to tak pospolitem zjawiskiem w całym domu, iż przywiodło mnie to do przypuszczenia, że stryj mój musiał tu kiedyś wytrzymywać oblężenie ze strony zawziętych sąsiadów — może z Dżenetą Clouston na czele.
Tymczasem na dworze słońce już oddawna świeciło, a ponieważ zmarzłem nie na żarty w tej nieszczęsnej komnacie, przeto zacząłem dobijać się do drzwi i wrzeszczeć, póki nie nadszedł mój uwięziciel, by mnie z niej wypuścić. Zaprowadził mnie na tyły domu, gdzie była studnia z żórawiem, i powiedział, że „tu mogę obmyć twarz, o ile zechcę“; gdym to uczynił, przedostałem się jakoś na własną rękę do kuchni, gdzie stryj rozpalił już był ognisko i gotował kaszę. Stół był zastawiony dwiema miseczkami i dwiema łyżkami rogowemi, natomiast podpiwku była tylko jedna miarka — taka sama, jak wczoraj. Zapewne oko moje spoczęło z pewnem zdziwieniem na tym szczególe, a stryj snadź to zauważył, gdyż, jakby odpowiadając na myśl moją, zagadnął mnie, czy nie zechciałbym się napić „ciemnego słodowego“ — bo tak je nazywał.
Odpowiedziałem, że owszem mam to w zwyczaju — wszakoż nie powinien sobie robić zachodów.
— Nie, nie! — rzecze stryj; — nie odmówię ci niczego, na co mnie stać.
Dobył z półki nowy kubek, potem zasię, ku wielkiemu z mej strony zdumieniu, miast przynieść więcej piwa, przelał dokładnie połowę zawartości jednego kubka do drugiego. Była w tym postępku jakowaś niby szlachetność, która dech zaparła we mnie; o ile stryj mój był niewątpliwie biedakiem, to należał do tych ludzi dobrze wychowanych, którzy nas niemal zniewalają, by szanować nawet ich niedostatek.
Gdyśmy się uporali ze śniadaniem, stryj Ebenezer otworzył szufladę i wyciągnął z niej glinianą fajkę i pęczek tytoniu, z którego nakrajał sporą garść, a resztę schował zpowrotem. Nabiwszy fajkę, usiadł w słońcu koło jednego z okien i palił w milczeniu. Od czasu do czasu oczy jego błądziły dokoła mej osoby, poczem rzucał mi jakieś pytanie. Pierwszem z nich było:
— A jakże twoja matka?
Skoro zaś odpowiedziałem, że ona również zmarła, ozwał się:
— Tak, tak! ładna była to dziewczyna!
Następnie, po długiej przerwie, podjął:
— Któż są ci twoi przyjaciele?
Odpowiedziałem, że było to kilku szlachty, noszących nazwisko Campbell, choć, prawdę powiedziawszy, jeden z nich tylko, mianowicie pastor, trochę dbał o mnie; lecz zaczęło mi się wydawać, że stryj nazbyt sobie lekceważył moje stanowisko, więc znalazłszy się z nim sam na sam, nie chciałem, by uważał mnie za pozbawionego pomocy.
On, zda się, ważył to sobie w umyśle, a potem rzekł:
— Dawidku, mój zuchu, postąpiłeś sobie waść całkiem trafnie, iżeś przybył do swego stryja Ebenezera. Bardzo mnie obchodzi los rodziny i zamierzam uczynić dla asana wszystko, co należna; atoli zanim się nieco namyślę, do czegoby cię tu było najlepiej przysposobić — czy do palestry, czy do służby Bożej, czy do wojska, w czem najwięcej kochają się młokosy — nie chciałbym, ażeby Balfourowie mieli się korzyć przed jakimiś tam Campbellami z Gór, przeto proszęć, byś trzymał język za zębami. Żadnych listów; żadnych posyłek; żadnych rozmów z osobami postronnemi, bo inaczej... fora ze dwora!
— Stryju Ebenezerze — odrzekłem — nie mam najmniejszego powodu przypuszczać, jakobyś mi asindziej dobrze nie życzył. Mimo wszystko chciałbym ci zaznaczyć, że mam-ci i ja własną dumę. Nie moja to wola, iżem przybył tu, by cię szukać, a jeżeli jeszcze raz pokażesz mi drzwi, to wezmę cię za słowo.
Wydawało się, żem sprawił mu tem przykrość.
— Phi! phi! — ozwał się. — Pomiarkujże się, człowieku, pomiarkuj! Zostań u mnie dni kilka. Nie jestem czarodziejem, żebym mógł ci znaleźć wielkie w świecie stanowisko na dnie miski z kaszą; lecz jeżeli dasz mi parę dni czasu i nie piśniesz nikomu ani słowa, to niemasz najmniejszego wątpienia, że ci się przysłużę.
— Wybornie — odrzekłem, — mądrej głowie dość dwie słowie. Jeżeli aść dobrodziej pragniesz mi dopomóc, tedy, oczywista, jeno będę się z tego radował, i nie kto inny, jedno ja, poczuwać się będę do wdzięczności.
Zdawało mi się (wyznam, że przedwcześnie), jakobym już zawojował stryja, więc wraz jąłem mówić, że muszę przewietrzyć i wysuszyć na słońcu siennik i pościel, bo nic mnie nie nakłoni do spania w takiej bryndzy.
— Czy ten dom należy do mnie, czy do ciebie? — ozwał się ów głosem przenikliwym, a potem nagle urwał. — Nie, nie — podjął po chwili — nie to chciałem powiedzieć! Co moje, to i twoje, Dawidku, mój ty zuchu, a co twoje, to i moje. Krew gęstsza jest niż woda, a oprócz mnie i ciebie niemasz nikogo, któryby mógł nosić nasze nazwisko.
Tu przeszedł do opowieści o naszej rodzinie, o jej starodawnej możności, o swoim ojcu, który zaczął rozszerzać dwór, i o sobie samym, który poniechał budowy, poczytując ją za grzeszne marnotrawstwo; to podsunęło mi myśl, by oznajmić mu o zleceniu Dżenety Clouston.
— Jędza! — krzyknął. — Tysiąc dwieście pięćdziesiąt... oto tyle dni, odkąd wygrałem proces z tą jędzą. Nie bój się Dawidku! jeszcze ją spalę na rozżarzonym torfie, zanim zdoła mi ona zaszkodzić! Czarownica... osławiona czarownica! Pójdę zobaczyć się z urzędnikiem sądowym...
To mówiąc, otwarł kufer i wydobył zeń surdut, stary wprawdzie, lecz wcale jeszcze dobrze zachowany, oraz kamizelkę, i dość jeszcze przyzwoity kastorowy kapelusz, — wszystko pozbawione jakichkolwiek galonów lub koronek. Narzucił to byle jako na siebie, i wyjąwszy laskę z kredensu, pozamykał znów na klucz wszystkie schowki i już miał wychodzić, gdy zatrzymała go jakaś myśl nowa.
— Nie mogę ciebie pozostawić samego w domu — odezwał się. — Muszę cię potrzymać za drzwiami.
Krew mi uderzyła do lica.
— Jeżeli waszmość wydali mnie za drzwi — rzekłem — tedy kwita z mojej przyjaźni!
Pobladł wielce i zagryzł usta.
— Nie taką to drogą — ozwał się, poglądając rozpaczliwie w kąt podłogi, — nie taką to drogą należy pozyskiwać mą życzliwość, Dawidzie.
— Mości dobrodzieju — odrzekłem — pomimo należnego szacunku dla wieku waszmości i węzłów krwi, jakie nas łączą, nie cenię tak waszej łaski, bym miał się zaprzedawać w niewolę. Tak mnie wychowano, bym miał o sobie dobre mniemanie; a gdybyś mi był nawet w dziesięćkroć za wszystkich stryjów, za całą rodzinę, jaką miałem na tym świecie, nie kupiłbym twojej życzliwości za taką cenę.
Stryj Ebenezer podszedł do okna i przez chwilę wyglądał na dwór. Spostrzegłem, że trząsł się cały i szarpał, jak człek nawiedzony epilepsją. Atoli gdy się obrócił, miał uśmiech na twarzy.
— Dobrze, dobrze — przemówił — musimy być cierpliwi i wyrozumiali. Ja nie pójdę i niema już o czem mówić.
— Stryju Ebenezerze — rzekłem — nic na to nie poradzę. Waszmość obchodzisz się ze mną, jak ze złodziejaszkiem; nienawistną jest ci myśl, że przebywam w tym domu; dajesz mi to odczuć w każdej chwili i w każdem słowie: niepodobna, byś mógł mnie kochać; co się zaś mnie tyczy, to odzywałem się do ciebie tak, jak nie sądziłem, bym miał się kiedy odzywać do kogokolwiek. Czemuż więc starasz się mnie zatrzymać? Pozwól mi odejść z powrotem... pozwól mi odejść z powrotem do przyjaciół, którzy mnie kochają!
— Nie, nie; nie, nie — rzekł stryj z wielką powagą. — Ja bardzo cię lubię... jeszcze sobie przypadniemy do serca; a przez wzgląd na cześć naszego domu nie mogę cię odprawić tą drogą, którą tu przybyłeś. Pozostań tu spokojnie, bądź dobrym chłopcem; skoro pomieszkasz tu troszkę spokojnie, przekonasz się, że zgodzimy się z sobą.
— Dobrze, mości dobrodzieju — odrzekłem, rozważywszy w milczeniu całą sprawę, — pobędę tu czas jakiś! Słuszniejsza, bym szukał wsparcia u własnych krewniaków, niż u obcych, ale jeżeli nie dojdziemy do zgody, to ręczę, że nie stanie się to z mej winy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.