Porwany za młodu/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Porwany za młodu |
Rozdział | XI. Kapitan daje za wygraną |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1927 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Kidnapped |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
O godzinie szóstej usiedliśmy obaj — Alan i ja — do śniadania. Podłoga była zasnuta potłuczonem szkłem i zbryzgana okropnie krwawą juchą, która odbierała mi chęć do jadła. Pod innemi względami byliśmy jednak w położeniu nietylko znośnem, ale i wesołem, jak o że wydziedziczyliśmy oficerów z ich własnej kabiny i mieliśmy do rozporządzenia wszystkie napitki, znajdujące się na statku — zarówno wino, jak i gorzałkę — oraz conajwykwintniejsze frykasy, takie jak marynaty z owoców i chleb pytlowany. Samo to przez się już wystarczało, by wprawić nas w dobry humor, ale najparadniejszą okolicznością było to, że dwaj najwięksi pijanice, jakich po wsze czasy wydała ziemia szkocka (ile że pan Shuan już nie żył), byli teraz zamknięci na przodku[1] okrętu i skazani na to, czem się najbardziej brzydzili — na zimną wodę.
— I zapamiętaj to sobie — mówił Alan — że za jakiś czas posłyszymy o nich znowu. Można kogoś odwieść od walki, ale nigdy od butelki, gdy do niej nawyknął.
Pokumaliśmy się doskonale z sobą. Alan miał naprawdę bardzo miły sposób prowadzenia rozmowy. Naraz wziąwszy nóż ze stołu, odciął jeden ze srebrnych guzików swego surduta i podał mi go.
— Mam je — powiedział — od ojca mego Duncana Stuarta, a teraz daję ci z nich jeden w upominku za pomoc okazaną mi nocy ubiegłej. A gdziekolwiek zajdziesz i pokażesz ten guzik, przyjaciele Alana Brecka staną w twej obronie.
Mówił to tak, jakgdyby był Karolem Wielkim i rozkazywał mnogim hufcom; istotnie też, jakkolwiek odwaga jego przejmowała mnie podziwem, zawsze groziło mi niebezpieczeństwo, że roześmieją się z jego chełpliwości: — mówię: niebezpieczeństwo, ponieważ gdybym nie panował nad sobą, boję się myśleć, jaka mogłaby stąd wyniknąć zwada.
Skoro uporaliśmy się z jedzeniem, Alan jął myszkować w skrzyni kapitana, aż wynalazł szczotkę do ubrania, poczem zrzuciwszy z siebie surdut, rozpoczął oglądać swą odzież i czyścić plamy — a czynił to z taką starannością i pracowitością, jaka, wedle mego przekonania, mogła być właściwa tylko białogłowom. Prawdać i to, że nie miał drugiego ubrania, a ponadto (jak sam powiadał) odziewek ten należał do króla, więc przystało, by wyglądał po królewsku.
W każdym razie, kiedym obaczył, z jaką usilnością wziął się on do wyskubywania nitek z tego miejsca, gdzie odcięto guzik, dar jego nabrał dla mnie większej ceny.
Był jeszcze tem zatrudniony, gdy z pokładu posłyszeliśmy wołanie pana Riacha, który żądał z nami rozmowy; na to ja, wspiąwszy się do góry przez okno w suficie i usiadłszy na framudze, mając przytem pistolet w garści, a śmiałość na czole (mimo że w duchu bałem się potłuczonego szkła), krzyknąłem mu w odzew, prosząc by mówił, czego sobie życzy. Podszedł do węgła czatowni i stanął na zwoju liny, tak iż podbródek jego był narówni z dachem; patrzyliśmy przez chwilę w milczeniu jeden na drugiego. Pan Riach, ponieważ, jak mi się zdaje, nie wysuwał się w bitwie zanadto naprzód, nie poniósł gorszego szwanku nad cięcie w policzek: atoli wydał mi się przygnębiony i wyczerpany znojem, jako że przez noc całą był na nogach, bądź odbywając wachtę, bądź opatrując ranionych.
— Kiepska to robota! — ozwał się nakoniec, potrząsając głową.
— Nie mieliśmy wyboru — odpowiedziałem.
— Kapitan — rzekł on na to — chciałby pomówić z przyjacielem waćpana. Możeby porozmawiali przez okno?
— A skąd to możemy wiedzieć, zali on nie knowa jakiej zdrady? — krzyknąłem.
— On nic nie knowa — odparł pan Riach — a gdyby nawet miał jakieś zamysły, to powiem aści szczerą prawdę, że nie udałoby się nam pociągnąć ludzi za sobą.
— Czy naprawdę? — zapytałem.
— Powiem coś więcej waszeci — odpowiedział. — Nietylko ludzi, ale i mnie samego. Ja się boję, Dawidzie... — tu uśmiechnął się do mnie i mówił dalej: — Nie, my tylko myślimy, jakby odgrodzić się od niego.
Wówczas naradziłem się z Alanem; przystaliśmy na rozmowę i obie strony dały sobie parol. Jednakże na tem jeszcze nie kończyło się posłannictwo pana Riacha, gdyż teraz zkolei zaczął mnie prosić o łyk gorzałki i to z taką natarczywością oraz takiemi wspominkami o dawnej swej uprzejmości, że nakoniec wręczyłem mu czarkę, mieszczącą niemal kwaterkę gorzałki. Wypił część, a resztę poniósł kędyś po pokładzie, by podzielić się (jak przypuszczam) ze swoim zwierzchnikiem.
Wkrótce potem, stosownie do umowy, kapitan podszedł do jednego z okien i stał tam na deszczu, trzymając rękę na temblaku; twarz miał posępną i bladą i tak się postarzał, aż czyniłem sobie wyrzut, żem go postrzelił.
Alan natychmiast wymierzył mu w twarz pistolet.
— Rzuć aspan tę pukawkę! — rzekł kapitan. — Czyż nie dałem słowa, albo czy aść chcesz mnie znieważyć?
— Kapitanie, — rzekł Alan, — nie wiem, czy można polegać na twem słowie. Zeszłej nocy targowałeś się ze mną, jak straganiarka, potem dałeś mi słowo i swą prawicę na poręczenie... a wiesz doskonale, co potem wynikło. Do licha z twojem słowem!
— Dobrze, dobrze, panie łaskawy — rzekł kapitan, — przekleństwa nie przyniosą ci nic dobrego. — (Istotnie, od tej wady był kapitan całkiem wolny). — Ale mamy inne rzeczy do obgadania — ciągnął dalej cierpko. — Waćpan narobiłeś bigosu na moim brygu; nie pozostało mi tylu marynarzy, ilu potrzeba do obsługi okrętu, a pierwszy z mych oficerów dostał od was pchnięcie szpadą w jelita i zmarł, nie mówiąc ni słowa. Nie pozostało mi nic, mości panie, jak wracać do portu Glasgow po nowych marynarzy, tam zaś (za waszmości pozwoleniem) znajdziesz takich, którzy będą mogli z waćpanem lepiej porozmawiać.
— Tak? — odrzekł Alan; — doprawdy, sam chciałbym z nimi porozmawiać. Jeżeli w owem mieście nikt nie mówi po angielsku, to będę miał dla nich pyszną opowieść! Piętnastu wytrawnych marynarzy po jednej stronie, a z drugiej jeden tylko mężczyzna i jeden chłopak-wyrostek... O człecze, godniście litości!
Hoseason poczerwieniał.
— Nie, — ciągnął Alan, — do tego nie dojdzie. Winniście tylko wysadzić mnie na ląd, tak jakeśmy się ugodzili.
— A ino! odrzekł Hoseason, — ale pierwszy z mych oficerów zginął... asan sam najlepiej wiesz, jakim sposobem. Nikt z nas pozostałych przy życiu nie jest obeznany z tutejszem wybrzeżem, a jest ono bardzo niebezpieczne dla okrętów.
— Daję wam do wyboru — rzekł Alan. — Wysadźcie mnie na suchy ląd bądź w Appin, bądź w Morven, bądź w Arisaig, bądź w Movar, bądź też, krótko mówiąc, gdzie wam się podoba, byle w odległości trzydziestu mil od mych stron ojczystych... z wyjątkiem opola Campbellów. Macie więc bardzo szeroką przestrzeń do wylądowania. Jeżeli nam to się nie uda, to musicie być takiemi samemi niezgułami w żegludze, jakiemiście się okazali w walce ze mną. Ba, moi biedni wieśniacy przeprawiają się od wyspy do wyspy w swych kusych czółenkach i to nie dbając o pogodę, a nawet bywa że nocą.
— Czółenko to nie okręt, panie miłościwy, — rzekł kapitan. — Ono nie zanurza się głęboko w wodzie.
— No dobrze, w takim razie do Glasgow, jeżeli tak wam na tem zależy — rzekł Alan. — Przynajmniej będziemy mogli z was się naśmiać.
— Małą mam ochotę do śmiechu — bąknął kapitan. — Ale na to wszystko potrzeba pieniędzy, mości panie.
— Dobrze, mój panie — odrzekł Alan, — nie jestem-ci ja kurkiem na kościele. Trzydzieści gwinej, jeżeli wysadzicie mnie na brzegu morskim, a sześćdziesiąt, jeżeli mnie dostawicie do Linnhe Loch!
— Ale, widzisz waszmość, stąd, gdzie się znajdujemy, jest tylko parę godzin drogi do Ardnamurchanu — rzekł Hoseason. — Daj sześćdziesiąt, a dowiozę cię tamoj.
— Mamże więc dla przyjemności waćpana ubierać się w kierpce i drałować przed czerwonemi kaftanami?[2] — zawołał Alan. — Nie, mospanie! jeżeli chcesz zarobić sześćdziesiąt gwinej, to zawieź mnie do własnej mej okolicy!
— Będzie to narażeniem brygu, — odrzekł kapitan, — a temsamem i waszego życia.
— Albo przyjmiesz te warunki, albo obejdziesz się smakiem — rzekł Alan.
— Czy aść mógłbyś nam służyć za przewodnika? — zapytał kapitan posępnie, ważąc coś w duszy.
— No, bardzo w to wątpię — rzekł Alan. — Jestem raczej wojownikiem (jakeście się sami przekonali) niż żeglarzem. Atoli często wsiadałem na statek lub lądowałem na tem wybrzeżu i podobno nieco potrafię rozeznać jego położenie.
Kapitan potrząsnął głową, wciąż jeszcze zasępiony.
— Gdybym nie stracił tylu pieniędzy na tej nieszczęsnej wyprawie, — ozwał się, — obaczyłbym waćpana na stryczku, zanimbym odważył się na takie narażenie brygu. Ale niech się stanie zadość woli waszmości. Skoro tylko nadarzy się jakiś wietrzyk (a, o ile się nie mylę, już jakiś tam nadciąga), to zaraz zeń skorzystam. Ale jeszcze jedna rzecz. Możemy się spotkać z okrętem floty królewskiej, kto zaś wie, czy nie zostałbym przezeń zatrzymany, nawet bez żadnej winy z mej strony: dyć koło tutejszych wybrzeży gęsto snują się krążowniki, szukając niewiedzieć kogo. Otóż, na wypadek, gdyby to się zdarzyło, racz waszmość zostawić pieniądze.
— Kapitanie, — rzekł Alan, — jeżeli dostrzeżesz banderę, winieneś umykać co sił. Teraz zaś, ponieważ słyszę, że tam na przodzie okrętu brak wam wódki, proponuję wam zamianę: dostaniecie butelkę wódki za dwa wiadra wody.
Był to ostatni warunek ugody, a obie strony dotrzymały go rzetelnie, tak iż Alan i ja mogliśmy nakoniec wymyć czatownię i pozbyć się pamiątek po tych, których położyliśmy tu trupem, natomiast kapitan i p. Riach mogli znów uraczyć się trunkiem.