Porwany za młodu/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Porwany za młodu |
Rozdział | XII. Dowiaduję się o „Rudym Lisie“ |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1927 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Kidnapped |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Zanim uporaliśmy się z myciem czatowni, od północnego wschodu nadciągnęła bryza,[1] która rozpędziła deszcz i przywiodła znów słońce.
Muszę tu dodać parę słów wyjaśnienia, a czytelnik będzie łaskaw dokładnie przyjrzeć się mapie. W dniu, kiedy mgła opadła i gdy najechaliśmy na łódź Alana, przejeżdżaliśmy przez Mały Minch. Rankiem nazajutrz po bitwie staliśmy w miejscu, na wschód od wyspy Canna lub pomiędzy nią a wyspą Eriska w łańcuchu Długiej Wyspy. Otóż, żeby stamtąd dostać się do Linnhe Loch, można było jechać naprzełaj przez cieśniny Sundu[2] Mull. Atoli kapitan nie posiadał mapy i bał się zapuszczać ze swym brygiem tak daleko pomiędzy wyspy, więc ponieważ wiatr mu sprzyjał, wolał popłynąć na zachód od Tiree i zawinąć poniżej południowego wybrzeża wielkiej wyspy Mull.
Przez cały dzień bryza szła w tym samym kierunku i raczej się wzmagała niż słabła, tak iż nieco popołudniu z okoła skrajnych Hebrydów jęły nadbiegać pochwiejne wełny. Kierunek naszej żeglugi, celem opłynięcia wysp środkowych, był ku południo-zachodowi, tak iż zrazu fale te szły na nasze burty i musieliśmy bardzo kołować. Jednakże z nadejściem nocy, gdy okrążyliśmy cypel Tiree i zaczęliśmy zmierzać bardziej ku wschodowi, nurt wodny szedł w sam raz za naszą rufą.
Dotychczas, przez pierwszą część dnia, zanim nadeszły wielkie fale, bardzo nam przyjemnie było płynąć w jasnych blaskach słonecznych, mając to z tej, to z tam tej strony mnóstwo górzystych wysepek. Siedliśmy sobie obaj w czatowni, otwarłszy drzwi po obu stronach (wiatr dął właśnie od strony rufy), i wypalaliśmy jedną po drugiej fajkę doskonałego tytoniu z zapasu, należącego do kapitana. Wówczas to opowiedzieliśmy sobie wzajemnie swoje dzieje, co mnie przynajmniej przyniosło pewien pożytek, gdyż dowiedziałem się coś niecoś o owem dzikiem Pogórzu, gdzie niebawem miałem wylądować. W owych dniach, gdy niemal nad głowami wisiał wielki rokosz, potrzebno było człeku wiedzieć, co winien czynić, dostawszy się na wrzosowiska.
Ja to pierwszy pociągnąłem za język mego towarzysza, opowiadając mu wszystkie swe biedy. On słuchał mnie z wielką serdecznością, jedynie, gdym mimochodem wspomniał swego dobrego przyjaciela, proboszcza Campbella, Alan uniósł się i krzyknął, że nienawidzi wszystkich, co noszą to miano.
— Czemuż to tak? — zapytałem. — Jest to człowiek, któremubyś waszmość z dumą podał rękę.
— Nie umiem niczem przysłużyć się Campbellom, — rzecze on na to, — jak tylko kulką z ołowiu. Wszystkich noszących to miano, wystrzelam jak głuszce. Gdybym spoczywał na łożu śmierci, jeszczebym dowlókł się na klęczkach do okna mego pokoju, by jednego z nich zastrzelić.
— Dlaczegóż, Alanie? — zawołałem. — Cóż ci zawinili Campbellowie?
— Przecież — rzecze on na to — wiesz doskonale, że jestem Stuart z Appinu, zasię Campbellowie przez długi czas grabili i rujnowali tych, którzy noszą moje nazwisko; ba, zdobyli na nas włości... zdradą, nie mieczem! — wrzasnął na cały głos i poparł swe słowa uderzeniem pięścią w stół; jednakowoż nie przywiązywałem wielkiej wagi do tych słów, gdyż wiedziałem, że tak zazwyczaj mawiają ci, którzy zostali pokonani.
— Nie dosyć na tem, — ciągnął Alan; — były tam i inne sprawki w tym sposobie: łgarstwo w słowach, łgarstwo w dokumentach, świstkach, szpargałach, które dobre byłyby dla wędrownego przekupnia! a nadewszystko pozory prawa i sprawiedliwości, co już chyba najwięcej może pobudzić do gniewu!
— Waćpan, który tak trwonisz swe guziki, — odrzekłem, — nie możesz, jak mi się zdaje, znać się tęgo na interesach.
— Ach! — rzekł Alan, uśmiechając się znowu, — rozrzutność swą odwiedziczyłem po tym, od którego otrzymałem te guziki, a mianowicie, po moim nieboszczyku ojcu, Dunkanie Stuarcie, świeć Panie nad jego duszą! Był to najprzystojniejszy mężczyzna z pośród całego swego krewieństwa i najlepszy rębacz na calem Pogórzu, mój Dawidzie, a tem samem, rzec mogę, i w całym świecie, gdyż on to, winienem wyznać, układał mą rękę. Był on w Białej Gwardji, gdy ją zaczęto tworzyć, i jak inni szlachta, miał giermka, który nosił za nim muszkiet w czasie pochodu. Otóż król miał snadź ochotę zobaczyć rębaczy szkockich, więc wybrano mego ojca i jeszcze trzech innych i posłano ich do miasta Londynu. Tak więc dostali się na dwór królewski i przez dwie godziny pokazywali cały kunszt władania szablą, a było to w obecności króla Jerzego, królowej Karoliny, rzeźnika Cumberlanda oraz wielu innych, których już nie baczę. Kiedy zaś skończyli, król (mimo że był to bezecny przywłaszczyciel) przemówił do nich łaskawie i każdemu z nich dał po trzy gwineje. Otóż gdy wychodzili z pałacu, wypadło im mijać kwaterę odźwiernego; mojemu ojcu, jako że był może pierwszym szlachcicem szkockim, który przechodził przez owe drzwi, przyszło na myśl, że słuszna byłoby dać do zrozumienia biednemu odźwiernemu, kto zacz są owi, którzy go mijają. Dał więc chłopu w łapę trzy gwineje, otrzymane od króla, jakgdyby mu to było powszednim obyczajem; trzej następni, którzy szli za nim, uczynili to samo i wyszli na ulicę, nie mając w kieszeni ani grosza za swe trudy. Różnie podają nazwisko tego, który tak hojnie obdarzył odźwiernego królewskiego; atoli prawdą jest, że był to Dunkan Stuart, co gotów jestem stwierdzić szablą lub pistoletem. Takiego to miałem ojca, daj mu Boże wieczne spoczywanie!
— Zdaje mi się, że nie zostawił on waćpanu wielkich dostatków — napomknąłem.
— I to prawda — rzekł Alan. — Mało-ci mi on zostawił oprócz pluderków do okrycia cielesnej powłoki. To tez było powodem, że zaciągnąłem się do wojska, co było czarną plamą na mym charakterze w kwiecie mego wieku, a co ściągnęłoby na mnie ciężkie utrapienia, gdybym wpadł w ręce czerwonych kaftanów.
— Co? — zawołałem. — Waćpan służyłeś w wojsku angielskiem?
— Służyłem — odrzekł Alan, — ale na polach Prestońskich przeszedłem do prawego obozu... i to mnie nieco pociesza.
Nie mogłem zgodzić się z tym poglądem, gdyż dezercję z bronią w ręku uważałem za niezatartą plamę na honorze. Atoli mimo że byłem jeszcze żółtodziobem, byłem też na tyle mądry, iż nie wypowiedziałem głośno swej myśli, mówiąc jedynie:
— Mój drogi, mój drogi, za to czeka kara śmierci!
— Tak — odpowiedział, — jeżeliby mnie capnęli, czekałaby Alana krótka rozprawa i długi stryczek! Ale mam w kieszeni polecenia króla francuskiego, które może też będą pewną ochroną.
— Bardzo w to wątpię — napomknąłem.
— I sam mam wątpliwości — rzekł Alan sucho.
— Na miły Bóg, człowiecze, — zawołałem, — jesteś wyjętym z pod prawa rokoszaninem, zbiegiem i stronnikiem króla francuskiego... więc cóż cię sprowadza z powrotem do naszej krainy? Jest to kuszenie Bożej Opatrzności.
— Phi! — rzecze Alan. — Powracałem tu corocznie od roku 1746!
— A co cię tu sprowadza? — zawołałem.
— No, widzisz, tęskno mi za przyjaciółmi i ojczyzną — odpowiedział. — Francja jest niewątpliwie miła i piękna, lecz ja tęsknię za wrzosowiskami i dziką zwierzyną. Czasem zabieram paru chłopaków na służbę do króla francuskiego, a oprócz tego biorę z sobą w tę drogę i nieco grosza. Ale najważniejszą przyczyną są sprawy mojego wodza, Ardshiela.
— Mniemałem, że waszego wodza zwą Appin — ozwałem się.
— Tak, ale Ardshiel jest głową klanu — odrzekł ów, mało to mi jednak rozjaśniło w głowie. — Widzisz, mój Dawidzie, on który przez całe swe życie był tak wielkim człowiekiem, pochodzi z krwi królów i nosi ich nazwisko, musi teraz pędzić życie w jednem z miast francuskich jako człek biedny i pozbawiony znaczenia. On, który miał czterysta szabel na każde zawołanie, teraz (oczy moje to widziały) kupuje masło na rynku i w liściu kapusty przynosi je do domu. Jest to nietylko ból, ale i sromota dla nas, cośmy z jego rodziny i klanu... Ponadto są tam i panięta, nadzieja i podpora Appinu, trzeba je kształcie w nauce i w robieniu bronią... tam, w tej dalekiej krainie. Otóż dziedzice Appinu muszą płacić daninę królowi Jerzemu, atoli ich serca są niezłomne i pozostały wierne swemu zwierzchnikowi, to też dobrowolnie lub z lekkim przymusem, a niekiedy i pod groźbą, biedny ludek ciuła drugą daninę dla Ardshiela. Ja zaś, Dawidzie, jestem człowiekiem, który przewozi tę daninę. — To rzekłszy, uderzył się po kalecie u pasa, aż zabrzęczały w niej gwineje.
— Zaliż oni płacą jedno i drugie? — zawołałem.
— Tak, Dawidku, jedno i drugie — odpowiedział.
— Co? dwie daniny? — powtórzyłem.
— Tak, Dawidzie, — potwierdził. — Zgoła co innego opowiedziałem owemu kapitanowi, ale tym razem mówię prawdę. I rzecz to zadziwiająca, jak małego trzeba przymusu. Ale zawdzięczać to należy głównie zabiegom mego bliskiego krewniaka i przyjaciela mego ojca; zwie się on Jakób z Wąwozów, inaczej Jakób Stuart, przyrodni brat Ardshiela.
— To nazywam szlachetnością! — zawołałem. — Jestem whigiem, conajmniej z przekonania, ale nazywam to szlachetnym postępkiem.
— Tak, — rzecze ów na to — jesteś whigiem, ale człek z ciebie zacny i to jest sądu twego przyczyną. Otóż gdybyś był jednym z przeklętego plemienia Campbellów, zgrzytałbyś zębami, słysząc to opowiadanie. Gdybyś był Rudym Lisem...
Wymówiwszy to imię, zaciął zęby i zaprzestał gawędy. Widziałem w życiu wiele gniewnych twarzy, atoli nie spotkałem bardziej gniewnej nad twarz Alana, gdy wspominał Rudego Lisa.
— Któż jest ów Rudy Lis? — zagadnąłem, z trwogą, lecz niemniej i z ciekawością.
— Kto on zacz? — krzyknął Alan. — Dobrze, opowiem ci to. Kiedy złamano klany pod Culloden, gdy upadła dobra sprawa i gdy konie pławiły się po brzuchy w krwi najlepszych szlachciców północy, Ardshiel musiał, jak ścigana zwierzyna, uciekać w góry... wraz z żoną i dziećmi. Wieleśmy się nacierpieli, zanim udało się nam go ściągnąć na okręt; a kiedy on jeszcze krył się we wrzosowiskach, łotry Anglicy, nie mogąc pozbawić go życia, postanowili pozbawić go praw jemu przysługujących. Grabili mu majętności, grabili dzierżawy, wyrywali oręż z rąk jego ojczyców, co z bronią chadzali od wieków; ba, nawet zdzierali im ubrania z pleców... tak iż występkiem dziś jest nosić kraciasty pled, a do więzienia wtrąca się każdego, kto tylko nosi kraciastą zapaskę dokoła kolan. Jednej tylko rzeczy nie zdołali wygubić, a mianowicie miłości, jaką żywią plemieńce dla swego naczelnika. Te oto gwineje są tego dowodem. Otóż ni stąd ni zowąd występuje pewien człek, z rodziny Campbellów, rudy Colin z Glenure...
— Czy to jego nazwałeś Rudym Lisem? — zapytałem.
— Czy chcesz przynieść mi jego czuprynę? zawołał Alan sierdziście. — Tak jest, to on. Przychodzi dostaje papiery od króla Jerzego, jako tak zwany pełnomocnik królewski we włościach Appinu. Zrazu śpiewał cienko i pozostawał w zażyłych stosunkach z Sheamusem... to jest Jakóbem z Parowów, poplecznikiem mojego naczelnika. Atoli zwolna zaczęło dochodzić do jego uszu to, o czem opowiedziałem ci przed chwilą ... jak biedny gmin Appinu, dzierżawcy, kmiecie i wyrobnicy zaciskali sobie pasa, byle zebrać drugą daninę i posłać ją za morze dla Ardshiela i jego biednych dziatek. Jakeś to nazwał, gdym ci o tem opowiadał?
— Nazwałem to szlachetnym postępkiem, Alanie — odparłem.
— I ty jesteś jedynie zwykłym sobie whigiem! — zawołał Alan. — Atoli, gdy to doszło do Colina Roya wskipiała w nim czarna krew Campbellów. Siadł przy stole biesiadnym, zgrzytając zębami. Co! jakiś tam Stuart miałby dostać kęs chleba, a on nie potrafi temu przeszkodzić!... Ach, Rudy Lisie, jeżeli zdarzy mi się zmierzyć z tobą na odległość strzału, niech Bóg ma cię w Swej opiece!
Alan przerwał na chwilę przemówienie, przeżuwając w sobie gniew.
— No, i wiesz, Dawidzie, co on uczynił? Ogłosił, ze kasuje wszystkie dzierżawy, myśląc sobie w głębi czarnego serca: „Zaraz tu sobie znajdę innych dzierżawców, którzy dadzą łupnia tym Stuartom, Maccollom i Macrobom“ (bo takie są nazwiska w moim klanie, Dawidzie) „a wtedy“ (myśli sobie) „Ardshiel będzie musiał wyciągać kapelusz po prośbie na ulicach francuskich.
— No i cóż dalej? — zagadnąłem.
Alan odłożył fajkę, która i tak mu już dawno wygasła i założył sobie obie ręce na kolano.
— Doprawdy! — ozwał się. — Nigdybyś się nie domyślił! Otóż ci właśnie Stuartowie, Maccollowie i Macrobowie (którzy musieli płacić dwie daniny, jedną przymusową królowi Jerzemu, a drugą dobrowolną Ardshielowi) ofiarowali mu lepszą cenę, niż jakikolwiek Campbell w całej Szkocji; a posyłał na wszystkie strony, by ich wynaleźć... aż nad brzegi Clyde i na bruk Edynburga... szukając, namawiając i prosząc, by przyszli tu, gdzie mieli zagłodzić Stuarta, a uradować ryżego psa Campbella!
— No, Alanie, — rzekłem, — dziwna to opowieść, ale i piękna. Aczkolwiek jestem whigiem, cieszę się, że pobito tego człowieka.
— Jego pobito? — zawtórował Alan. — Małoż ty znasz Campbellów, a jeszcze mniej Rudego Lisa! On pobity? Nie! ani też nie będzie pobity, póki krwią swą nie zbroczy stoków górskich! Ale jeżeli nadejdzie dzień, Dawidzie, że będę miał sposobność i czas na łowy, to żadne wrzosowiska w całej Szkocji nie zdołają zasłonić go przed moją zemstą!
— Alanie, — rzekłem — niebardzo to z twej strony roztropnie, ani też po chrześcijańsku, miotać tak wiele złościwych słów. Nie przyniosąć one nic dobrego, a człekowi, którego zwiesz Rudym Lisem, nie zrządzą żadnej szkody. Opowiedz mi jasno swą historję. I cóż uczynił on następnie?
— Słuszna to była uwaga, Dawidzie, — rzekł Alan. — Święta prawda, że słowa nie wyrządzą mu żadnej szkody... szkoda ich więcej tracić! I z wyjątkiem tego, co powiedziałeś o chrześcijaństwie (co do czego mam zgoła inne pojęcia, albo niech nie będę chrześcijaninem), skłaniam się bardzo do twego zdania.
— Mniejsza o czyjeś zdanie — odrzekłem, — ale wiadomo, że nauka chrześcijańska zabrania zemsty.
— Juści! — on na to, — odrazu poznać, że uczył cię Campbell! Dobrzeby się na tym świecie działo tego rodzaju łotrom, gdyby za krzakiem wrzosu nie taił się chłopak ze strzelbą! Ale nie o to tu chodzi. Nuże do tego, co on zrobił!
— Tak — odrzekłem. — Przejdźmyż do tego.
— Dobrze, Dawidzie, — zaczął Alan. — Otóż gdy godziwemi środkami nie mógł się pozbyć wiernych wasali, poprzysiągł, że pozbędzie się ich zapomocą niegodziwych sposobów. Ardshiel winien był zemrzeć z głodu: oto co było jego celem. Ponieważ zaś ci, którzy żywili Ardshiela na wygnaniu, nie dali się wykupić, on postanowił prawnie lub nieprawnie ich wypędzić. Przeto ściągał prawników, dokumenty i załogi wojskowe, by go popierały w jego postępkach. Spokojny ludek tych okolic musiał zwijać manatki i uciekać z domów ojczystych, z miejsc, gdzie się urodzili i wychowali. A kto miał przyjść na ich miejsce? Bosiaczki, dziadygi!... Ale co tam jakoweś względy znaczą u Rudego Colina! Jeżeliby udało mu się dokuczyć Ardshielowi, stałoby się zadość jego życzeniom; jeżeliby potrafił wydrzeć kęs strawy ze stołu mego naczelnika i zabawkę z rąk jego dzieci, ze śpiewem na ustach poszedłby do domu w Glenure.
— Pozwól mi wtrącić słowo — ozwałem się. — Campbell może nie całą tu ponosi winę... wszak działa z rozkazu. A gdybyś aść jutro zabił tego Colina, to czyżby przyszło polepszenie? Natychmiast przysłanoby innego pełnomocnika na jego miejsce!
— Jesteś, chłopcze, dobry do wybitki — rzekł Alan; — ale, człowiecze, krew whigowska płynie ci w żyłach!
Mówił dość spokojnie, ale w jego wzgardzie taił się tyle gniewu, że uznałem za rzecz najstosowniejszą zmienić rozmowę, przeto wyraziłem zdziwienie, jakim to sposobem na Pogórzu, pełnem wojska i strzeżonem jak oblegane miasto, człek tego pokroju, co on, może spokojnie wędrować, nie narażając się na aresztowanie.
— Łatwiejsza to rzecz, niż ci się zdaje, — odrzekł Alan. — Nagie zbocze górskie (sam widzisz) jest jak otwarta droga; jeżeli strażnik stoi w jednem miejscu, można iść którędy indziej. Ponadto wrzosowiska są doskonałą ochroną, a wszędzie też spotkać można domy przyjaciół, obory i brogi. Zresztą, gdy się mówi o kraju pełnym wojska, jest to w najlepszym razie tylko przenośnią. Żołnierz zapełnia sobą jedynie taką przestrzeń, jaką nakrywają jego podeszwy. Łapałem-ci ja raz ryby w wodzie, nad której brzegiem stał wartownik i ułowiłem pysznego lina; kiedyindziej znów siedziałem we wrzosowych zaroślach o sześć stóp od innego strażnika i nauczyłem się wcale pięknej melodji, którą on sobie poświstywał. Zaraz ci ją powtórzę!...
I zagwizdał mi nutę piosenki.
— A zresztą — ciągnął dalej, — teraz nie jest już tak źle, jak bywało w roku czterdziestym szóstym. Pogórze jest, jak to mówią, uśmierzone. Nic dziwnego, boć od Cantyre do Cape Wrath nie pozostawiono strzelby ni pałasza, oprócz tych, które przezorni ludkowie pochowali po strzechach i poddaszach! Ale chciałbym ja wiedzieć, Dawidzie, jak długo to jeszcze potrwa? Pewno myślisz, że niedługo... jeżeli tacy ludzie, jak Ardshiel, są na wygnaniu, a tacy jak Rudy Lis żłopią wino i uciskają biedny lud w jego ojczyźnie. Wszakoż niełacno dociec, do czego zdolen jest lud w swej cierpliwości... Ale też czemu Bóg pozwala, że Rudy Colin tratuje swym rumakiem biedną krainę Appin, a nie znajdzie się młodzian, któryby wpakował mu kulkę pod ziobro?
To rzekłszy, Alan wpadł w zadumę i przez dłuższy czas siedział pogrążony w milczeniu i smutku.
Uzupełniając to, co powiedziałem o moim przyjacielu, winienem dodać, że był on biegły we wszelkiego rodzaju muzyce, ale nadewszystko w grze na kobzie i piszczałkach; miał wielkie zdolności do układania wierszy we własnym języku; był oczytany i poznał nieco książek angielskich i francuskich; był zapalonym myśliwym, dobrym rybołowcą i świetnym szermierzem. Co się tyczy jego wad, były wypisane na jego twarzy, teraz zaś poznałem je wszystkie. Atoli najgorszą z nich, ową dziecinną skłonność do obrażania się i zwad — wspaniałomyślnie hamował w obracaniu ze mną, pomny na to, iżem mu był sojusznikiem w czatowni. Wszakoż nie umiem powiedzieć, czy zawdzięczać to należy mej osobistej zasłudze, czy też tej okoliczności, że byłem świadkiem jego własnej, o wiele większej, bitności. Albowiem, choć cenił on odwagę i u innych, zawsze jednak najbardziej ją podziwiał w Alana Brecka.