Porwany za młodu/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Porwany za młodu |
Rozdział | XIII. Rozbicie brygu. |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1927 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Kidnapped |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Było już późno w nocy i tak ciemno, jak tylko być może o tej porze roku (inaczej mówiąc, było bądź co bądź, dosyć widno), gdy przez drzwi czatowni wsunęła się głowa Hoseasona.
— Hej mosanie! — ozwał się — wyjdźcie i spróbujcie pokazać nam drogę.
— Czy jest to jeden z aścinych forteli? — zapytał Alan.
— Czy wyglądam na człowieka imającego się fortelów? — zawołał kapitan. — Mam co innego na głowie.. mój bryg w niebezpieczeństwie!
Trwożny wyraz jego oblicza, a nadewszystko przeraźliwy głos, jakim mówił o swoim brygu, przekonał nas obu, że tym razem rzecz jest całkiem poważna; przeto Alan i ja, niezbyt obawiając się zdrady, wyszliśmy na pokład.
Niebo było pogodne; dął silny wiatr i było przenikliwie zimno; księżyc, niemal w pełni, świecił jasno. Bryg jechał blisko brzegu, zamierzając okrążyć południowo-zachodni narożnik wyspy Muli, której wierchy (wśród nich najwyższy Ben More, na którego szczycie spoczywał kłębuszek mgły) znajdowały się po naszej lewej stronie. Choć dla Zgody nie był to dogodny punkt żeglugi, jednakowoż pruła chyżo toń morską, zanurzając się i znów wychylając, popędzana falą idącą od zachodu.
Nie była to znów noc tak zła do żeglugi i już zacząłem się dziwować, co było powodem tak wielkiej trwogi kapitana; naraz bryg wzbił się na wierzchołek fali, kapitan wskazał ręką przed siebie i krzyknął na nas, byśmy spojrzeli tamże. Hen w dali, od nawietrznej strony, z oświeconej księżycem topieli morskiej wzbiło się coś nakształt wodotrysku — a wraz potem posłyszeliśmy przytłumiony odgłos ryczących przewałów.
— Co waszmość o tem powiesz? — rzekł kapitan posępnie.
— To morze rozbija się o rafę — rzekł Alan. — Teraz już wiecie, gdzie ona się znajduje... i czegóż wam więcej potrzeba?
— Tak, rzekł Hoseason, — gdybyż ona była tylko jedna!...
Istotnie, ledwo to powiedział, nieco dalej na południe ukazał się drugi wodotrysk.
— Oto tam! rzekł Hoseason. — Sami widzicie. Gdybym wiedział o tych rafach, gdybym miał mapę, lub gdyby Shuan ocalał, to za sześćdziesiąt gwinej, ba, nawet i sześćset, nie dałbym się nakłonić do narażania mego brygu w takim kamiennym zatorze! Ale asan, któryś miał nam służyć za pilota, nie rzeknieszże mi słowa w tym względzie?
— Zdaje mi się — rzekł Alan, — że są to skały, które nazywają Torrańskiemi.
— Wieleż ich jest? — zapytał kapitan.
— Poprawdzie — rzekł Alan, — nie jestem-ci wcale pilotem, ale coś mi się błąka po głowie, że ciągną się one przez dziesięć mil.
Pan Riach i kapitan spojrzeli po sobie.
— Przypuszczam, iż jest jakaś droga pomiędzy niemi? — ozwał się kapitan.
— Bezwątpienia — odrzekł Alan, ale gdzie? Wszakże znów mi się coś błąka po głowie, że koło brzegu jest ich znacznie mniej.
— Tak? — rzecze Hoseason. — A zatem płyńmy z wiatrem, panie Riach; musimy się zbliżyć, ile możności, do cypla Mull, ażeby go okrążyć; ale i wtedy będziemy mieli ląd od strony zawietrznej, a ten zator od nawietrznej. Właśnie podjeżdżamy ku niemu i kto wie, czy się nie rozbijemy.
To rzekłszy, wydał rozkazy sternikowi i wysłał pana Riacha na top przedni. Na pokładzie znajdowało się tylko pięciu ludzi, licząc w tem i oficerów; z całej załogi tylu jedynie było zdatnych (albo i chętnych) do roboty. Tak więc, jak powiedziałem, panu Riachowi wypadło iść na bocianie gniazdo, gdzie siedząc patrzył bacznie na wszystkie strony i oznajmiał ludziom na pokładzie, cokolwiek dostrzegł.
— Na południu morze jest zdradliwe — krzyczał czasami, a w chwilę później znowu: — Zdaje się, że koło lądu jest przestronniej.
— No, panku! — rzekł Hoseason do Alana, — popróbujemy aścinej drogi. Ale zdaje mi się, że zarówno mógłbym zaufać ślepemu grajkowi. Proś Boga, byś nie był w błędzie.
— Proś Boga! — rzecze Alan do mnie. — Od kogo ja to słyszę? No, no, będzie tak, jak być musi.
Gdy przybliżyliśmy się do zakrętu wyspy, rafy były już rozsiane tu i owdzie na samej naszej drodze, tak iż pan Riach raz po raz wołał na nas, by zmienić kierunek. Kilkakrotnie zaiste w samą porę doszło nas jego wołanie, gdyż jedna rafa była tak blisko nawietrznej burty, że skoro fala rozbiła się na jej skalistym zrębie, lżejsze kropelki bryznęły na pokład i zmoczyły nas jak krople deszczowe.
Noc widna ukazywała nam te niebezpieczeństwa tak wyraziście jak w dzień, co nawet zapewne powiększało grozę. Widziałem też i oblicze kapitana, który stał koło sternika, to na jednej nodze, to na drugiej i niekiedy chuchał sobie w dłonie, jednakowoż wciąż był czujny i baczny na wszystko, a nieugięty jak stal. Ani on, ani pan Riach nie popisali się w walce, atoli przekonałem się, iż obaj dzielnie sprawiali się w swem własnem rzemieśle, a tem bardziej ich podziwiałem, że na twarzy Alana dostrzegłem niebywałą bladość.
— Ach, Dawidzie, — ozwał się, — nie o takiej śmierci ja marzyłem!
— Co, Alanie! — zawołałem, — chyba się nie boisz?
— Nie, — odrzekł, zwilżając wargi językiem, — ale sam przyznasz, że to marny zgon.
Tymczasem, zbaczając od czasu do czasu to w tę to w ową stronę, celem uniknięcia rafy, lecz wciąż trzymając się wiatru i wybrzeża, opłynęliśmy Jonę i dojechaliśmy do Mull. Wart morski koło wysterku lądu bił nader silnie i porywał bryg za sobą. Posłano dwóch ludzi do steru, a sam Hoseason przybywał im niekiedy z pomocą; dziwna to było widzieć, jak trzech krzepkich ludzi wspierało się całym ciężarem na rumplu[1], ten zaś, ni to żyjąca istota, opierał się im i odbijał ich nazad. Niebezpieczeństwo byłoby jeszcze większe, gdyby morze przez pewien czas nie było wolne od skał podwodnych, boć i pan Riach z bocianiego gniazda ogłaszał, że widzi czystą toń przed sobą.
— Waćpan masz słuszność — rzekł Hoseason do Alana. — Waćpan uratowałeś bryg; będę o tem pamiętał, gdy rozrachujemy się na czysto.
I wierzę, że to co powiedział, nie było tylko rzucone na wiatr, boć kapitan istotnie dotrzymałby swego słowa, jako że gorące przywiązanie żywił do swej Zgody.
Ale jest to jedynie przypuszczenie, gdyż wypadki poszły innym torem, niż spodziewał się Hoseason.
— W bok o jedną kreskę! — zawołał pan Riach. — Rafa po stronie wiatru!
Ale w tejże chwili prąd poniósł okrętem, stawiając żagle sztorcem do wiatru. Bryg skręcił się pod wiatr, jak chorągiewka na dachu, a za chwilę z takim łoskotem grzmotnął w rafę, iż wszyscy upadliśmy plackiem na pokład, a pan Riach omal że nie zleciał ze swego siedziska na maszcie.
W mig zerwałem się na nogi. Rafa, o którąśmy uderzyli, znajdowała się tuż pod południowo-zachodnim cyplem Muli, opodal małej wysepki, zwanej Earraid, która czerniła się niepozornie od strony bakbortu. Wodne przewały to rozbijały się nad nami, to znowu jedynie osadzały nieszczęsny bryg na rafie, tak iż słyszeliśmy jak kruszył się na drzazgi. A był-ci taki łomot żagli, taki poświst i wycie wichru, taka ulewa rozbryzgów perlących się w miesięcznej poświacie, taka groza niebezpieczeństwa, iż chyba dostałem jakiejś kołowacizny, bo zaledwie mogłem zrozumieć to, na com spoglądał.
Naraz ujrzałem pana Riacha i marynarzy krzątających się koło szalupy, więc, jeszcze w onem oszołomieniu, pobiegłem, by im pomagać; i ledwo tylko wziąłem się do roboty, odzyskałem znów przytomność umysłu. Niełatwe to było zadanie, gdyż szalupa znajdowała się pośrodku okrętu i była pełna różnych gratów, a łomotanie wzburzonego morza ustawicznie zmuszało nas do przerywania pracy i szukania równowagi; jednakże pracowaliśmy, jak konie, wedle sił i możności.
Tymczasem ci z pośród ranionych, którzy mogli się poruszać, wygramolili się przez lukę przednią i zaczęli nam pomagać; natomiast pozostali, którzy bezradnie leżeli na tapczanach, nękali mnie swem skomleniem i prośbami o ratunek.
Kapitan do niczego się nie wtrącał. Rzekłbyś, że mu rozum odebrało. Stał, trzymając się karnatów[2], rozmawiał sam z sobą i jęczał głośno, ilekroć okręt tłukł o rafę. Ten bryg, jego bryg, był mu prawie żoną i dzieckiem. Mógł-ci kapitan patrzeć nieczule dzień po dniu na katowanie biednego Ransome‘a, — atoli, gdy poszło o bryg, to zdawał się cierpieć pospołu z nim.
Z całego tego czasu, kiedyśmy pracowali koło łodzi, jedną jeszcze rzecz zdołałem zapamiętać, a mianowicie, że, zerkając w stronę wybrzeża, zapytałem Alana, jak a to okolica; on zaś odpowiedział, że dla niego najgorsza, jaka tylko być może, gdyż jest to kraj Campbellów.
Przykazaliśmy jednemu z ranionych, aby przyglądał się morzu i krzykiem dawał nam ostrzeżenie. W sam raz byliśmy już prawie gotowi spuścić szalupę, gdy ów człek wykrzyknął przeraźliwym głosem:
— Trzymać się, na miłość Boską!
Z brzmienia jego głosu poznaliśmy, że zaszło coś niezwykłego. Istotnie nadbiegł bałwan tak potężny, iż poderwał bryg w górę i przechylił go stępą[3] w bok. Czy krzyk doszedł mnie za późno, czy też miałem za słabe oparcie — nie umiem powiedzieć; dość, że wskutek i nagłego przegibnięcia się statku przeleciałem za nadburcie i wpadłem w morze.
Poszedłem pod wodę i napiłem się jej do syta, potem wychynąłem na powierzchnię, widziałem przez chwilę blask księżyca i znów dałem nurka. Mówią, że trzech zanurzeń wystarczy, by utopić się na dobre; wobec tego jestem ulepiony z innej gliny, niż reszta ludzi, gdyż nawet nie potrafię napisać, ile razy zanurzałem się pod wodę i jak często dobywałem się na wierzch. Przez cały ten czas fale niosły mnie przed siebie, tłukły we mnie, dławiły a potem chłonęły całkowicie; wszystko to tak rozrywało moją uwagę, że nie doznawałem ani smutku, ani trwogi.
Naraz uświadomiłem sobie, że trzymam się jakiegoś drąga, który nieco okazał mi się pomocnym. Potem nieoczekiwanie znalazłem się na spokojnej wodzie i zacząłem przychodzić do siebie.
Ów drąg, który trzymałem w ręce, była to zapasowa reja. Obejrzałem się i byłem zdumiony, widząc, jak daleko odpłynąłem od brygu. Oczywiście zacząłem wołać w jego stronę, ale wnet doszedłem do przekonania, iż krzyk mój nie dochodził. Okręt jeszcze utrzymywał się na powierzchni, ale znajdowałem się zbyt daleko odeń i nazbyt nisko nad wodą, bym mógł dojrzeć, czy tam już zdołano spuścić szalupę.
Gdym tak nawoływał w stronę brygu, dostrzegłem pomiędzy nim a mną pasmo topieli, kędy nie dochodziły wielkie fale, lecz woda mimo to pieniła się i kłębiła, połyskując pierścieniami i bąblami w poświacie miesięcznej. Czasami cały szlak przewalał się w jedną stronę, jak ogon żyjącego gadu; czasami, na jedno mgnienie, wszystko znikało, a potem znów zaczynało się kłębić. Co to było, nie mogłem odgadnąć, tak iż przez chwilę byłem tem wielce strwożony; dziś wszakże wiem, że musiał to być silny napór przypływu, jaki cechuje wyspy Orkadzkie i Shetlandzkie. On to niósł mnie tak rączo i zawijał mną tak bezlitośnie, aż nakoniec, jakby znudzony tą igraszką, wyrzucił mnie wraz z reją aż na podbrzeżną rubież swych zacieków.
Teraz już znajdowałem się w miejscu zgoła zacisznem i począłem odczuwać, że umrzeć można zarówno z zimna, jak i z utonięcia. Brzegi Earraidu były niedaleko; w księżycowej oświetli widać było kępki wrzosu tudzież mikę skrzącą się na skałach.
— No, — pomyślałem sobie, — byłoby rzeczą dziwną, gdybym nie potrafił tam się dostać!
Nie miałem wprawy w pływaniu, gdyż rzeka Essen w naszych stronach niezbyt jest szeroka; atoli gdym oburącz uczepił się rei i jął machać w wodzie obiema nogami, rychło wyczułem, że płynę. Żmudna to była praca i piekielnie przewlekła, wszakoż mniej więcej po całogodzinnem pluskaniu i wymachiwaniu nogami dostałem się bezpiecznie w obręb piaszczystej zatoczki, okolonej niskiemi wzgórkami.
Morze było tu całkiem spokojne; nie rozlegał się tu szum zwełnionych podplusków; księżyc przyświecał jasno — a mnie przychodziło na myśl, że nigdy nie widziałem takiej głuszy i pustkowia. Był to jednak, bądź co bądź, ląd i susza; to też kiedy nakoniec dobiłem do takiej snadzizny, iż mogłem porzucić reję i dobrnąć pieszo do brzegu, nie wiem, czym był bardziej zmęczony, czy też bardziej przejęty wdzięcznością względem Boga. W każdym razie odczuwałem i jedno i drugie: gdyż byłem zmęczony, jak nigdy przedtem, i przejęty wdzięcznością względem Boga... jak bywałem nieraz poprzednio, choć nigdy z tak ważnej przyczyny, jak obecnie.