Porwany za młodu/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział XIV. Wyspa
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XIV.
WYSPA.

Od czasu wyjścia na brzeg rozpoczął się najnieszczęśliwszy okres mych przygód. Było to już z pół godziny po północy, a chociaż wichr, powstrzymany lądem, tutaj nie docierał, noc w każdym razie była zimna. Nie odważałem się usiąść (gdyż myślałem, że zamarznę), lecz zdjąłem trzewiki i chodziłem boso tam i z powrotem po piasku, bijąc się w pierś dla rozgrzewki, pomimo niesłychanego osłabienia. Nie było tu słychać głosów ludzkich ni bydlęcych; nie ozywało się pianie koguta, choć była to mniej więcej pora ich pierwszego przebudzenia; jedynie kędyś w oddali z hukiem roztrącały się przelewy pobrzeżne, co przywodziło mi na myśl niebezpieczeństwa moje i mego przyjaciela. Przechadzka nad morzem o tej godzinie przedświtowej, w miejscu tak odludnem i opustoszałem, przejmowała mnie jakowymś lękiem.
Skoro tylko brzask dnia zatlił się na niebie, obułem trzewiki i jąłem wspinać się na wzgórek (było to najcięższe gramolenie się w mojem życiu) — zapadając się, przez całą drogę, w szczeliny pomiędzy wielkiemi głazami granitu lub też skacząc z jednego na drugi. Gdy wydostałem się na szczyt, już świtało. Nigdzie nie było ani śladu okrętu, który pewno został zrzucony z rafy i zatonął. Również i łodzi nigdzie nie było widać. Na całym przestworze wodnym nie można było dojrzeć najmniejszego żagla, a na tym skrawku lądu, który mogłem zasięgnąć oczyma, nie było widać ani człowieka, ani osiedla.
Bałem się myśleć, co stało się z moimi towarzyszami żeglugi, a obawą też przejmował mnie widok takiego pustkowia. I bez tego miałem dość strapienia, myśląc o swej przemokłej odzieży i znużeniu oraz o żołądku, który zaczął mi doskwierać od głodu. Przeto wyprawiłem się wzdłuż południowego wybrzeża na wschód, spodziewając się znaleźć domostwo, gdzie mógłbym się ogrzać, a może i pozyskać wiadomości o tych, których straciłem z oczu. W najgorszym zaś razie (myślałem sobie) słońce rychło wstanie i wysuszy mi odzież.
Po pewnym czasie zostałem zatrzymany w drodze przez wąską odnogę morską, która zdawała się zachodzić dość daleko w głąb lądu; ponieważ nie miałem sposobu, by ją przebyć, byłem zniewolony zmienić kierunek, by dojść do jej końca. Okropna to była przeprawa; albowiem nietylko całe Earraid, ale i przyległa połać Mull (tak zwany Ross) jest jeno skupiskiem skał granitowych, przetkanych tu i owdzie wrzesiną. Zrazu, jak mi się zdawało, odnoga stawała się coraz węższa, ale naraz, ku memu zdziwieniu, poczęła znów się rozszerzać. Poskrobałem się w głowę, ale jeszcze nie dociekłem całej prawdy: aż dopiero nakoniec doszedłem do pewnej wyniosłości, skąd w jednej chwili uprzytomniłem sobie, że zostałem porzucony na małej, odosobnionej wysepce, i jestem zewsząd ogrodzony słonemi przestwory morskiemi.
Zamiast słońca, które miało wzejść i mnie osuszyć, nadciągnął deszcz wraz z gęstą mgłą; to też położenie moje było wprost opłakane.
Stałem tak na deszczu, trzęsąc się od zimna i zachodziłem w głowę, co począć, aż nakoniec przyszło mi na myśl, że może uda się przejść wbród odnogę. Wróciłem więc do najwęższej cieśniny i pobrnąłem w wodę. Atoli nie uszedłem i trzech sążni od brzegu, gdy wpadłem w toń powyżej uszu, a jeżeli słyszano jeszcze potem o mnie, zawdzięczam to raczej miłosierdziu Bożemu, niż własnej roztropności. Nie zmokłem bardziej (gdyż było to rzeczą niemożliwą), ale jeszcze więcej przeziąbłem po tym wypadku i, co najgorsza, postradałem już wszelką nadzieję.
Naraz ni stąd ni zowąd przypomniałem sobie reję. Jeżeli niosła mnie ona przez morskie zacieki, to z pewnością pomoże mi przebyć bezpiecznie tę małą odnogę. Ruszyłem więc nieustraszenie przez grzbiet wysepki, ażeby przynieść tu reję. Była to przeprawa ze wszech miar uciążliwa i gdyby nadzieja nie utrzymywała mnie na nogach, niechybniebym się położył i zaniechał mego zamiaru. Czy to od morskiej słoności, czy też od wzrastającej we mnie gorączki, zaczęło mnie nękać pragnienie, tak iż musiałem zatrzymywać się w drodze i wypijać mętną wodę z kałuż.
Wreszcie, ledwo żywy, dowlokłem się do zatoki; na pierwszy rzut oka wydało mi się, że reja znajduje się nieopodal od miejsca, gdziem ją porzucił. Wszedłem więc — po raz już trzeci — w morze. Piasek był miękki i zbity i opadał stopniami wdół, tak iż mogłem brnąć dopóty, aż woda sięgała mi prawie po szyję, a drobne fale bryzgały mi w twarz. Ale na tej głębokości zacząłem tracić grunt pod nogami i nie śmiałem dalej się zapuszczać. Co się tyczy rei, widziałem ją kołyszącą się spokojnie na falach o jakie dwadzieścia stóp dalej.
Aż dotąd trzymałem się dzielnie, ale doznawszy tego ostatniego rozczarowania, gdym powrócił na brzeg, rzuciłem się na piaski i wybuchnąłem płaczem.
Czas, który spędziłem na wyspie, po dziś dzień przedstawia się mym myślom tak okropnie, że jestem i zmuszony jeno w pobieżnych rysach o nim opowiedzieć. We wszystkich znanych mi księgach, które opowiadają o losie rozbitków, zawszem znajdował wiadomość, że albo mieli oni kieszenie pełne przyborów, albo też, jakby umyślnie, wraz z nimi wyrzucona została na brzeg skrzynia różnych sprzętów. Jam był w zgoła odmiennem położeniu. W kieszeniach nie miałem nic, oprócz pieniędzy i srebrnego guzika Alana, a ponieważ wychowałem się w głębi lądu, przeto brakło mi zarówno doświadczenia jak i środków.
Wiedziałem, bądź co bądź, że ostrygi i inne ślimaki powszechnie uchodzą za dobrą strawę; właśnie pośród skał wyspy znalazłem mnóstwo małż, których zrazu nie mogłem oderwać od ich siedliska, nie wiedząc, że trzeba czynić to od jednego zamachu i sprawnie. Ponadto było też trochę małych ślimaczków, które o ile się nie mylę, nazywają turbaczkami. Te dwa gatunki mięczaków miałem za całą i jedyną żywność, zjadając je na zimno i na surowo, tak jakem je znajdował; a byłem tak zgłodniały, iż początkowo wydawały mi się wyborne.
Czy to były one przestarzałe, czy też w morzu dokoła mej wyspy było coś niedobrego — dość na tem, że ledwo spożyłem to pierwsze śniadanie, pochwyciły mnie wymioty i zawrót głowy i przez czas jakiś leżałem napół żywy. Powtórne zakosztowanie tejże strawy (boć zaiste nie miałem innej) lepiej mi posłużyło i wzmocniło mnie na siłach. Atoli dopókim był na wyspie, nigdy nie wiedziałem, czego mam się spodziewać po jedzeniu; niekiedy wszystko było w porządku, niekiedy zaś wpadałem w okropną niemoc — i nigdy nawet nie potrafiłem odróżnić, który rodzaj mięczaków tak mi szkodził.
Przez cały dzień lał rzęsisty deszcz; wyspa cała mokra była jak gąbka i niepodobna było na niej znaleźć skrawka suchej ziemi. W noc zaś ową, gdym spoczywał pomiędzy dwoma głazami, które tworzyły coś w rodzaju dachu, stopy moje nurzały się w bajorku.
Nazajutrz zacząłem zwiedzać wyspę na wszystkie strony. Żadna jej część nie była lepsza od drugiej; cała przestrzeń była pustynna i skalista; nigdzie nie było żywej istoty, prócz cietrzewi, na które nie miałem czem zapolować, i rybitw, które w niezmiernej liczebności roiły się na skalnych występach. Ale odnoga, czy raczej cieśnina, która oddzielała wysepkę od Ross, rozszerzała się na północy w zatokę, zatoka znowu rozszerzała się w sund Iona; w sąsiedztwie tejże było miejsce, które obrałem sobie za domostwo, chociaż na samą myśl o domostwie w takiem miejscu łzy rzucały mi się do oczu.
Wybór ten nie był bez przyczyny. W tej to części wyspy znajdowała się maleńka lepianka z wyglądu podobna do chlewa, w której zwykli byli sypiać rybacy, gdy przybywali tu w czasie połowu; atoli torfowy dach na niej zapadł się doszczętnie, tak iż z szałasu tego nie miałem pociechy, gdyż dawał mi mniejszą osłonę niż moje skały. Co ważniejsza, ślimaki, któremi się żywiłem, mnożyły się tu w wielkiej obfitości; gdy był odpływ, mogłem odrazu gromadzić cały ich zasób — a było to niewątpliwie wielka wygoda. Ale była jeszcze inna, głębsza przyczyna, żem się tu osiedlił. Oto żadną miarą nie mogłem się oswoić z przerażającą pustką wysepki, ale wciąż rozglądałem się na wszystkie strony, niby człek ścigany, jednocześnie z lękiem i nadzieją, iż obaczę jakąś nadchodzącą postać ludzką. Otóż wyszedłszy nieco na stok wzgórza, wznoszącego się nad zatoką, mogłem dojrzeć wielki, starożytny kościół oraz dachy domostw w Ionie; po drugiej zaś ręce, ponad niziną Ross, widziałem rano i wieczorem bijące w górę dymy, jakgdyby pochodzące z jakiegoś siedliszcza w dolinie.
Zwykłem się przyglądać tem u dymowi, gdy byłem zmokły i zziębnięty i gdy w głowie mi się zawracało od tej samotności; rozmyślałem wówczas o ognisku i ludzkiem towarzystwie, aż serce gorzało mi tęsknotą. Tak samo bywało z dachami w Ionie. Wogóle ten widok i ludzkich osiedli i wygodnego życia, acz rozogniał moją boleść, ożywiał jednocześnie moją nadzieję, pomagał mi spożywać mięczaki (do których niebawem nabrałem obrzydzenia) i wybawił mnie z poczucia grozy, jakiego doznawałem zawsze, ilekroć znalazłem się w zupełnej i samotności pośród martwych skał i ptastwa, wśród deszczu i chłodnej roztoczy morskiej.
Powiedziałem, iż widok ten utrzymywał we mnie nadzieję; istotnie, wydawało się to rzeczą niemożliwą, bym miał być rzucony na pastwę śmierci na brzegach mego rodzinnego kraju, skąd można było dostrzec wieżę kościelną i dym ludzkich osiedli. Ale upłynął i drugi dzień; pomimo iż przez cały czas, póki było widno, bacznie wypatrywałem łodzi, jadącej sundem, lub ludzi przechodzących wzdłuż Ross, to jednak pomoc znikąd nie nadchodziła. Deszcz jeszcze kropił, więc położyłem się spać, wciąż jednakowo zmokły i dręczony bólem gardła, ale nieco pokrzepiony na duchu — może tem, iż przed zaśnięciem powiedziałem dobranoc moim najbliższym sąsiadom, mieszkańcom Iony.
Karol II głosił, że w klimacie angielskim można więcej dni do roku przepędzać pod gołem niebem, niż w klimacie innych krajów. Łatwo to było mówić królowi, mającego pod bokiem pałac i zmianę suchej odzieży. Jednakowoż nawet w czasie ucieczki z Worcester ponoć bardziej dopisywało mu szczęście, niż mnie na tej nieszczęsnej wyspie. Był to najgorętszy okres lata, mimo to dżdżyło więcej niż przez dobę i nie wypogodziło się, aż dopiero na trzeci dzień popołudniu.
Był to dzień pełen wydarzeń. Rankiem obaczyłem sarniego kozła o pięknie rozgałęzionych rogach, stojącego w deszczowej omży na szczycie wyspy; atoli ledwo mnie ten rogacz zoczył wyłażącego z pod skały, natychmiast zbiegł na drugą stronę. Przypuszczam, iż musiał on przepłynąć cieśninę, jednakże nie mogę pojąć, co mogło sprowadzać na Earraid jakąkolwiek zwierzynę.
Wkrótce potem, gdy hasałem wokoło, poszukując ślimaków, wzdrygnąłem się na widok gwinei, która upadła na skałę przede mną i błyszcząc potoczyła się w morze. Gdy żeglarze oddali mi pieniądze mnie należne, zatrzymali sobie nietylko prawie trzecią część całkowitej sumy, ale i skórzaną sakiewkę mego ojca, tak iż od owego dnia nosiłem pieniądze luźno w kieszeni wraz z guzikiem. Obecnie przekonałem się, że w kieszeni musi być dziura, więc czemprędzej przytknąłem do niej swą rękę. Ale było to tyle, co zamykać stajnię, gdy już skradziono kobyłę. Gdym opuszczał wybrzeże w Queensferry, byłem panem bezmała pięćdziesięciu funtów, teraz zaś znalazłem przy sobie zaledwie dwie gwineje i jeden srebrny szyling.
Dodać winienem, że później znalazłem i trzecią gwineję, połyskującą na bryle torfu. Stanowiło to razem sumę trzech funtów i czterech szylingów w monecie angielskiej — całe mienie chłopaka-wyrostka, prawowitego dziedzica wielkiej majętności, który teraz głodował na wysepce, hen na najdalszym krańcu dzikiego Pogórza.
Ten stan mego mienia jeszcze więcej mnie rozżalił; i doprawdy położenie moje w owym trzecim dniu było iście opłakane. Odzież moja zaczęła butwieć, zwłaszcza zaś pończochy zdarły mi się na nic, tak iż łydki miałem już niemal obnażone; ręce mi całkiem popierzchły od nieustającej wilgoci, gardło okropnie mnie rozbolało, znacznie opadłem z sił, a cały mój organizm tak brzydził się ohydną strawą, na której spożywanie był skazany, iż sam jej widok przyprawiał mnie o mdłości.
A wszakoż to, co najgorsze, jeszcze nie nadeszło.
W północno-zachodniej połaci Earraidu znajduje się dość wysoka skała, którą często nawiedzałem, ze względu iż na szczycie miała płaśnię, skąd roztaczał się widok na sund; zresztą nigdzie nie zatrzymywałem się dłużej, z wyjątkiem godzin snu, gdyż niedola moja nie dawała mi spokoju. Istotnie też zamęczałem się ustawiczną włóczęgą po deszczu.
W każdym razie, gdy słońce już się ukazało, ległem na szczycie tej skały, aby się wysuszyć. Nie potrafię wysłowić rozkoszy, jaką dały mi blaski słoneczne. Pod ich wrażeniem zacząłem z otuchą myśleć o wybawieniu, w które poprzednio jużem był potrosze wątpił, i z ponownem zainteresowaniem przyglądałem się morzu oraz nizinie Ross. Na południe od mej skały spłacheć wyspy wybiegał w ten sposób, iż zasłaniał otwarte morze; tym sposobem jakowaś łódź, mijająca wyspę, mogła snadnie przejeżdżać tuż koło mnie z tej strony, a jam mógł jej nie zauważyć.
Otóż, ni stąd ni zowąd, z poza tego narożnika wyspy wypadła łódź rybacka o brunatnym żaglu, zdążająca do Iony; siedziało w niej dwóch ludzi. Krzyknąłem na nich, a potem ukląkłem na skale, wyciągnąłem w górę ramiona i zacząłem ich błagać o pomoc. Byli blisko natyle, że mogli posłyszeć — zdołałem nawet rozpoznać barwę ich włosów; i niemasz wątpliwości, że mnie dojrzeli, gdyż śmiali się i pokrzykiwali coś po gallicku. Mimo to jednak łódź nie zawróciła z drogi i pędziła dalej, tuż przed memi oczyma, w stronę Iony.
Nie mogłem uwierzyć w podobną niegodziwość, więc biegałem wzdłuż brzegu od skały do skały, wołając na nich żałośnie; nawet gdy oddalili się tak, iż głos mój nie mógł do nich dochodzić, jam wciąż krzyczał, wymachując ręką w ich stronę; kiedy zaś oni całkiem znikli z mych oczu, myślałem, że serce mi pęknie na ćwierci. Przez cały czas mej niedoli płakałem tylko dwukrotnie: raz, gdy nie mogłem dosięgnąć rei, drugi raz, gdy ci rybacy odjechali ode mnie, głusi na moje wołania. Ale tym razem płakałem i darłem się wniebogłosy jak niegrzeczne dziecko, rozdzierając paznokciami torfiasty nalot i przykładając twarz do ziemi. Gdyby życzenie zdolne było zabijać ludzi, ci dwaj rybacy nie doczekaliby następnego ranka i pewno zmarliby na wyspie.
Gdy już nieco uśmierzyłem gniew, wziąłem się znów do jedzenia — z łapczywością, której nie mogłem prawie opanować. Ale doprawdy, winienem był raczej się przepościć, gdyż ślimaki znów mnie struły. Znów zaczęły się dawać mi we znaki wszystkie me poprzednie dolegliwości; gardło miałem tak obolałe, iż ledwo mogłem przełykać; napadły mnie silne dreszcze, powodujące szczękanie zębami; potem zaś nawiedziło mnie owo okropne poczucie słabości, na jaką niemasz nazwy w szkockim ni angielskim języku. Myślałem, że skonam, więc jednałem się z Bogiem, przebaczając wszystkim, nawet stryjowi i rybakom. I gdy tak przygotowałem umysł nawet na najgorsze ostateczności, jakaś dziwna jasność spłynęła na mą duszę. Zauważyłem, że noc nadchodząca była sucha i ciepła; suknie moje znacznie już podeschły; zaiste byłem w lepszem położeniu niż kiedykolwiek przedtem od czasu wylądowania na tej wysepce; przeto usnąłem nakoniec, przejęty uczuciem wdzięczności względem Stwórcy.
Nazajutrz (a był to czwarty dzień tego okropnego żywota) czułem się bardzo kiepsko na siłach. Ale słońce świeciło, powietrze było miłe i rzeźwiące, a ślimaki, których nieco zjadłem, smakowały mi nieźle i nieco mnie wzmocniły.
Ledwom wyszedł znów na swą skałę (gdzie zawsze szedłem natychmiast po jedzeniu), ujrzałem łódź płynącą przez sund i, jak mi się zdawało, zmierzającą w moim kierunku.
Uczułem zarazem niepomierną obawę i otuchę; albowiem pomyślałem sobie, że ci ludzie może zawstydzili się swego okrucieństwa i wracali, by przyjść mi z pomocą. Atoli gdybym i dziś miał doznać takiego rozczarowania, jak wczoraj, nie wiem, czy zdołałbym je przeżyć. Mając to na względzie, odwróciłem się plecami do morza i nie obejrzałem się, ażem doliczył do kilkuset. Łódź wciąż zmierzała ku wyspie. Odwróciłem się ponownie i liczyłem do okrągłego tysiąca jak tylko mogłem najwolniej, a serce biło we mnie boleśnie. Ale teraz nie było już żadnej wątpliwości! Łódź płynęła wprost na Earraid!
Nie mogłem już ustać na miejscu, ale pobiegłem nad brzeg i dalejże chybać ze skały na skałę, jak daleko tylko zdołałem się dostać. Dziw, żem nie utonął; albowiem, gdy zmuszony byłem nakoniec się zatrzymać, nogi trzęsły się pode mną, a w ustach tak mi zaschło, że musiałem zwilżyć je wodą morską, zanim zdobyłem się na to, by krzyknąć.
Przez cały ten czas łódź podjeżdżała coraz to bliżej i potrafiłem już rozeznać, że była to ta sama łódź i ci sami w niej ludzie, co wczoraj. Poznałem to po ich włosach, gdyż jeden miał jasno-płowe, a drugi czarne. Ale obecnie był pomiędzy niemi i trzeci człowiek, który zdawał się należeć do lepszego stanu.
Skoro przybyli na odległość, skąd można się było swobodnie rozmówić, zwinęli żagiel i stanęli w miejscu. Pomimo mych błagań nie podjechali już bliżej, a co najwięcej mnie trwożyło, ów trzeci człowiek wybuchał śmiechem, rozmawiając z towarzyszami i poglądając na mnie.
Naraz powstał w łodzi i gadał do mnie przez czas jakiś, bełkocąc prędko i ustawicznie wymachując rękami. Odpowiedziałem mu, że nie rozumiem po gallicku; on na to bardzo się rozgniewał, a ja zacząłem przypuszczać, iż on mniemał, jakoby mówił po angielsku. Przysłuchując się z wielką uwagą pochwyciłem jedynie kilkakrotnie wyraz „whateffer[1], ale reszta była po gallicku... a było to dla mnie tyle samo, co tureckie kazanie.
Whatever — rzekłem, by mu pokazać, że pochwyciłem jedno słowo.
— Tak, tak... tak, tak... — rzecze on na to, a potem spojrzał na innych, jak gdyby chciał powiedzieć:
— A co? Widzicie, że mówię po angielsku!
I zaczął znów, jakby nic, wysławiać się mową gallicką. Tym razem wyłowiłem inny znowu wyraz: tide[2]. Na to słowo zabłysła nadzieja w mem sercu. Przypomniałem sobie, że on stale machał ręką w stronę Ross.
— Czy chcesz powiedzie, że gdy przyjdzie odpływ...? — zawołałem i nie mogłem dokończyć.
— Tak, tak — odrzekł. — Odpływ.
Posłyszawszy to, obróciłem się tyłem do ich łodzi (na co mój doradca znów zarechotał śmiechem), począłem skakać znów z kamienia na kamień tą samą drogą, którą tu przyszedłem i hajże gnać naprzełaj przez wyspę, jak jeszcze nigdy nie goniłem. Za jakie pół godziny doszedłem do brzegów odnogi; jakoż istotnie zwęziła się ona w małą smużkę wody, przez którą przebrnąłem, nie zanurzając się powyżej kolan i krzyknąwszy z uniesienia, wyszedłem na ląd przeciwny.
Inny chłopak, wychowany nad morzem, nie byłby ani dnia zamieszkał na Earraid; jest to bowiem jedynie t. zw. wysepka przypływowa, którą (z wyjątkiem czasu pierwszy i trzeciej kwadry księżycowej) można odwiedzać lub opuszczać dwa razy w ciągu każdej doby, bądź suchą nogą, bądź też, i to przeważnie, wbród. Nic też dziwnego że rybacy mnie nie zrozumieli; dziwić się raczej należy, że wogóle domyślili się mego nieszczęsnego złudzenia i zadali sobie fatygę, by powrócić. Konałem z zimna i głodu na tej wyspie bezmała przez sto godzin i gdyby nie rybacy, możebym położył tu swoje kości — przez prostą-li nieświadomość. Ale i tak, jak było, zapłaciłem za nią gorzko, nietylko przeszłemi cierpieniami, ale i tegoczesną swą dolą, gdyż byłem odziany jak żebrak, ledwo mogłem powłóczyć nogami, a obolałe gardło bardzo mi dokuczało.
Widywałem-ci ja wielu ludzi złych i głupich i wierzę, że jedni i drudzy muszą okupić swą winę, atoli głupców pierwej to spotyka.






  1. Przekręcone z ang. whatever — cokolwiek.
  2. Przypływ (wzgl. odpływ) morza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.