Porwany za młodu/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział XV. Chłopak ze srebrnym gzuzikiem. Droga przez wyspę Mull
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XV.
CHŁOPAK ZE SREBRNYM GZUZIKIEM.
DROGA PRZEZ WYSPĘ MULL.

Ross Mull, na który teraz się dostałem, był górzysty i bezdrożny, jak wyspa, którą dopiero co opuściłem; kędy spojrzeć, wszędy jeno trzęsawiska, cierniaki i olbrzymie głazy. Może tu i bywają drogi dla tych, którzy dobrze znają tę krainę; ale co do mnie, nie miałem; innego przewodnika, jak koniec mego nosa, i innego drogowskazu, jak Ben More.
Kierowałem się, ile możności, na dym, który tak często widywałem z wysepki, aż około godziny piątej czy szóstej w nocy, pomimo ogromnego znużenia i niezmiennej uciążliwości drogi, dowlokłem się do domu, stojącego w małej kotlince. Był on niski i podługowaty, pokryty torfem i zbudowany z kamieni, niespajanych wapnem; na przyzbie siedział stary jegomość i paląc fajkę, grzał się na słońcu.
Pomimo, że posiadał niewielki zasób angielszczyzny, dał mi do zrozumienia, że moi towarzysze podróży dostali się cało na ląd i dnia poprzedniego posilali się w tymże domu.
— Czy był pomiędzy nimi — zapytałem, — jeden ubrany po pańsku?
Odpowiedział, że wszyscy odziani byli w grube płaszcze, ale juści pierwszy z nich, który przyszedł samopas, miał na sobie pluderki i pończochy, natomiast inni nosili szarawary marynarskie.
— Ah! — rzekę. — A miał-ci on kapelusz z piórem?
Odpowiedział mi, że nie, gdyż ów człek przybył tu z gołą głową, jak i ja.
Zrazu myślałem, że Alan pewno zgubił kapelusz; potem zaś przypomniałem sobie deszcz i bardziej mi się wydało prawdopodobnem przypuszczenie, iż mój przyjaciel nie chcąc swego nakrycia głowy na szwank narażać, schował je pod płaszcz. Uśmiechnąłem się, potrosze z radości z powodu ocalenia mego przyjaciela, potrosze na myśl o jego próżności w stroju.
Wówczas stary jegomość przyłożył rękę do czoła i zawołał, że ja to muszę być ów chłopak ze srebrnym guzikiem.
— A jakże! — odrzekłem, nieco zdziwiony.
— To dobrze — rzekł stary jegomość, — mam dla ciebie zlecenie, że masz iść za swoim przyjacielem do jego stron rodzinnych, do Torosay.
Następnie zapytał mnie, jakem tu przywędrował, ja zaś opowiedziałem mu swoje koleje. Mieszkaniec południowych okolic pewnoby mnie wyśmiał, lecz ten stary jegomość (nazywam go tak ze względu na jego obycie, gdyż odzienie spadało mu strzępami z pleców) wysłuchał mnie z powagą i współczuciem. Gdy skończyłem, wziął mnie za rękę, wprowadził mnie do swej budy (bo jego sadyba nie zasługiwała na lepszą nazwę) i przedstawił mnie swej żonie, jak gdyby ona była królową, ja zaś książęciem.
Poczciwa kobiecina zastawiła przede mną placek owsiany i zimne pieczyste z drobiu, uśmiechając się wciąż do mnie i klepiąc mnie po ramieniu, gdyż nie umiała mówić po angielsku, zaś stary jegomość, nie dając się jej wyprzedzić, nawarzył mi mocnej polewki z tamecznej gorzałki. Gdym jadł, co mi podano, a potem gdy popijałem polewkę, ledwo chciało mi się wierzyć własnemu szczęściu — i dom ów, acz zadymiony gęsto kopciem torfowym i pełen dziur, jak rzeszoto, wydawał mi się istnym pałacem.
Polewka sprowadziła na mnie setne poty i twardy sen. Poczciwi ludziska dali mi spać spokojnie, tak iż było już południe dnia następnego, zanim ruszyłem w dalszą drogę; gardło już mi mniej dolegało, a humor mi się poprawił przez tę pomyślną podróż i pomyślne wiadomości. Stary jegomość, choć bardzo nań nalegałem, nie chciał przyjąć pieniędzy i dał mi stary kapelusz, bym miał czem osłonić głowę. Przyznam się jednak szczerze, że zaledwie domostwo zniknęło mi z oczu, natychmiast skwapliwie wypłókałem ten jego dar w pierwszej krynicy przydrożnej.
Przychodziło mi na myśl:
— Jeżeli to mają być owi dzicy górale, radbym, by moi rodacy byli jeszcze dziksi.
Nie dość, że wyruszyłem późno, ale musiałem wędrować niemal przez połowę doby. Prawda, że spotykałem wielu ludzi, grzebiących się na małych pólkach, na których ledwo że psinę możnaby utrzymać, albo pasących małe krówki, wielkości osiołków. Ponieważ od czasu powstania prawo zabroniło noszenia odzieży góralskiej, lud był skazany na przywdziewanie strojów nizinnych, których tu nie cierpiano — więc dziwno było pozierać na różnorodność ich przyodziewku. Jedni chodzili prawie nago, osłonięci jedynie obwisłym płaszczem lub kurtą, a własne hajdawery nosili na plecach nito nieprzydatny gałgan; niektórzy porobili sobie coś w rodzaju pledu z małemi różnobarwnemi pasemkami pozszywanemi jak kołdra starej baby; inni znów nosili jeszcze szkocki philabeg[1], jednakowoż zapomocą przyszycia paru skrawków sukna pomiędzy nogami przerobili go na spodnie, w rodzaju tych jakie noszą Holendrzy. Wszystkie te wybiegi były karane, gdyż prawo stosowano z całą surowością, w nadziei przełamania zawziętości klanów; ale na tej ustronnej, śródmorskiej wyspie mało było takich, którzyby za to czynili komu wymówki, a jeszcze mniej takich którzyby donosili o tem władzy.
Znać tu było wielką nędzę, co było zupełnie zrozumiałe wobec panujących grabieży i wobec ukrócenia władzy naczelników. Wszystkie drogi (nawet taka ścieża śródpolna, po jakiej ja szedłem) roiły się od żebraków. I znowuż tu zauważyłem różnicę między tym krajem a moją okolicą. Nasi, dólscy, żebracy mają zwyczaj czapkować, kłaniać się i przypochlebiać, a jeżeli dasz im pieniądz i zażądasz reszty, oddadzą ci nader grzecznie tyle, ile się należy. Natomiast żebracy szkoccy wszędy okazują swą wyniosłość, gdy proszą o jałmużnę, to tylko na kupienie tabaki (tak przynajmniej opowiadają) i nigdy nie oddają reszty.
Oczywiście nie obchodziło mnie to wcale, co najwyżej nieco zabawiało w drodze. Co niewielu ludzi, których spotykałem, umiało mówić po angielsku a i ci nieliczni — o ile nie należeli do braci żebrzącej — niezbyt się kwapili używać tego języka na moje usługi. Wiedziałem, że celem mej podroży jest Torosay, więc powtarzałem im tę nazwę, wskazując na migi, o co mi szło; atoli zamiast zwykłego wskazania mi drogi, dawano mi wyjaśnienia po gallicku, co docna zbijało mnie z tropu; nic też dziwnego, że często bądź zbaczałem z drogi, bądź też po niej kołowałem.
Nakoniec, około ósmej wieczorem, gdym już był zmęczony nie na żarty, doszedłem do samotnego domu i jąłem prosić, by mnie doń wpuszczono. Spotkałem się z odmową, — aż dopiero uświadomiwszy sobie, jaki urok ma pieniądz w tak ubogiej krainie, podniosłem w palcach jedną z mych gwinej; wtedy gospodarz, który dotychczas udawał, że nie umie po angielsku i znakami rąk odganiał mnie od dźwierzy, naraz zaczął mówić tak wyraźnie, jak było potrzeba, i za pięć szylingów zgodził się mnie przenocować i doprowadzić mnie nazajutrz do Torosay.
Tej nocy spałem niespokojnie, bojąc się, by mnie nie ograbiono; jednakże niepotrzebnie dręczyłem sam siebie, gdyż gospodarz mój nie był złodziejem, ale biednym kmiotaszkiem i wielkim filutem. W swem ubóstwie nie był odosobniony, gdyż nazajutrz musieliśmy iść aż pięć mil do domu człeka, zwanego przezeń bogaczem, ażeby zmienić jedną z mych gwinej. Człek ten mógł być sobie bogaczem w Mull, ale na południu niktby go nie obdarzył tem mianem; albowiem w sam raz tyle ile nam było potrzeba, wynosiła cała jego gotowizna — cały dom przetrząśnięto, zanim zdołano wygrzebać i zebrać do kupy dwadzieścia szylingów srebrem. Nadwyżkę jednego szylinga[2] przywłaszczył sobie, utyskując, że mógłby źle wyjść na tem, gdyby tak wielka suma pieniędzy miała być „uwięziona“. Mimo wszystko był bardzo uprzejmy i bardzo rozmowny, zaprosił nas obu do obiadu ze swą rodziną i ugotował nam ponczu w pięknej porcelanowej wazie, na którą szelma mój przewodnik takiej nabrał ochoty, iż odmówił pójścia ze mną w dalszą drogę.
Oburzyłem się na to i odwołałem się do bogacza (Hektor Maclean było jego miano), który był świadkiem naszej umowy i zapłacenia przeze mnie pięciu szylingów. Atoli Maclean też przebrał miarkę w ponczu i ślubował, że skoro uwarzył poncz, nie pozwoli żadnemu z nas odejść od stołu; nie pozostało zatem nic innego, jak siedzieć i przysłuchiwać się to toastom jakobickim, to gallickim śpiewkom, aż nakoniec wszyscy mieli tęgo w czubie i zataczając się, podążyli do łóżek bądź do stodoły na nocny spoczynek.
Nazajutrz (był to już czwarty dzień mych wędrówek) wstaliśmy przed piątą, ale szelma mój przewodnik przysiadł się odrazu do butelki, tak iż trzy godziny upłynęły, zanim udało mi się wyciągnąć go z domu i to (jak się dowiecie), by doznać tem większego rozczarowania.
Dopóki szliśmy wrzosistą doliną, ciągnącą się przed domem p. Macleana, wszystko było w porządku, jedynie mój przewodnik raz wraz obzierał się przez ramię poza siebie, a gdym go zapytał o przyczynę, wyszczerzył tylko zęby na mnie. Wszakoż zaledwie przeszliśmy grzbiet wzgórza i straciliśmy z oczu okna domostwa, ów łotr rzecze mi, że Torosay leży w sam raz przed nami, a owo wzgórze (to mówiąc, wskazał mi jego wierzchołek) będzie mi najlepszym drogowskazem.
— Bardzo mnie to mało obchodzi — odrzekłem, — boć waćpan idziesz ze mną.
Bezczelny frant odpowiedział mi po gallicku, że nie rozumie angielszczyzny.
— Miły bracie — rzekę na to — wiem doskonale, jak władasz angielszczyzną. Powiedz mi, co ci może przywrócić jej znajomość? Czy chcesz więcej pieniędzy?
— Jeszcze pięć szylingów — powiedział ów, — a sam cię tam zaprowadzę.
Namyślałem się przez chwilę, poczem ofiarowałem mu dwa szylingi, które on przyjął łapczywie i nalegał, by mu je zaraz wypłacić na rękę — „na szczęście“, jak powiadał, lecz jak ja myślę — raczej na moje nieszczęście.
Te dwa szylingi poprowadziły go zaledwie przez parę mil; przebywszy tę przestrzeń, usiadł sobie przy drodze i zdjął z nóg chodaki, jakby zabierając się do wypoczynku.
Poczerwieniałem od gniewu.
— Ha! — odezwałem się. — Znów nie rozumiesz po angielsku?
Beskurcyja odrzekł mi zuchwale:
— Nie!
Na to zakipiałem wściekłością i podniosłem rękę, chcąc go uderzyć; on jednak, wydobywszy nóż z łachmanów, przygiął się i wyszczerzył na mnie zęby jak żbik. Wówczas skoczyłem nań w zapamiętałem uniesieniu, lewą ręką odtrąciłem mu nóż, a prawą prasnąłem go w gębę. Byłem krzepkim młokosem i porywał mnie wielki gniew, natomiast przewodnik był sobie mizernym człeczyną, tak iż mój rozmach obalił go plackiem na ziemię. Szczęśliwy traf zrządził, że upadając wypuścił nóż z ręki.
Pochwyciłem ową broń i jego chodaki, powiedziałem chłopu dowidzenia i ruszyłem w drogę, zostawiając go bosym i bezbronnym. Idąc, śmiałem się w głos sam do siebie, upewniwszy się z wielu przyczyn, iż będę miał spokój od tego draba. Popierwsze wiedział on, że nie dostanie już ode mnie ani złamanego szeląga, powtóre chodaki mają w tym kraju wartość bodaj że paru pensów; wreszcie noszenie noża, który naprawdę był puginałem, było mu zabronione prawem.
W jakie pół godziny drogi napotkałem rosłego, obszarpanego mężczyznę, który szedł dość prędko, ale wymacując laską drogę przed sobą. Był całkiem ślepy a nadto opowiedział mi, że jest katechetą, co powinno było usposobić mnie dlań życzliwie. Atoli twarz jego była mi wstrętna: wydawała się ciemna, złowroga i tajemnicza; ponadto, gdy zaczęliśmy iść pospołu, ujrzałem stalową lufę pistoletu, wystającą z pod klapy kieszeni w jego surducie. Noszenie takiej broni groziło w pierwszym wypadku grzywną piętnastu funtów sterlingów, a w razie ponowienia się przestępstwa — zesłaniem do kolonij. Nie mogłem też dociec, czemu nauczyciel religji chadza z bronią, ani też czego człek ślepy dokaże z pistoletem.
Opowiedziałem mu o swym przewodniku, gdyż byłem dumny z tego, com uczynił, a próżność moja zajęła miejsce zwykłej ostrożności. Na wzmiankę o pięciu szylingach ślepiec krzyknął tak głośno, iż postanowiłem sobie, że ani nie pisnę o dwu następnych, i rad byłem, że on nie widział rumieńców na mej twarzy.
— Czyżby to było za wiele? — zapytałem, nieco się zająkując.
— Za wiele! — krzyknął katecheta. — Ba, ja cię zaprowadzę do Torosay za łyk gorzałki. A ponadto sprawię ci wielką przyjemność mem towarzystwem... bom-ci jest człekiem nieco uczonym.
Odpowiedziałem, iż nie wiem, jakim sposobem człek ślepy może służyć za przewodnika; na to ów roześmiał się głośno i odrzekł, że jego kij starczy mu za sokole oczy.
— Przynajmniej na wyspie Mull — dodał, — bo znam tu każdy kamień i każdą kępę wrzosu. Patrzno — mówił uderzając na prawo i lewo, jak gdyby chcąc się upewnić — tam w dole płynie strumyczek; u jego źródliska wznosi się mały wzgórek, na którego szczycie sterczy głaz; u samego podnóża wzgórka biegnie droga do Torosay; droga ta, ponieważ często po niej pędzą trzody, jest wydeptana i widoczna wśród wrzosów.
Musiałem przyznać, że miał rację w każdym szczególe, więc wyraziłem swe zdziwienie.
— Ha! — rzekł on na to, — to jeszcze fraszka. Czy uwierzysz mi teraz, że zanim wyszła ustawa i wolno było w tym kraju nosić broń, ja umiałem i strzelać? Tak, i jak jeszcze umiałem! — zawołał, poczem ozwał się drwiąco: — Jeżelibyś miał tu na ten przykład jaki pistolet, bym mógł go spróbować, pokazałbym ci, jak to bywało.
Odpowiedziałem, że nic podobnego nie posiadam przy sobie i odsunąłem się dalej od niego. Gdybyż on wiedział, że pistolet jego wystawał w tej chwili całkiem wyraźnie z kieszeni i że mogłem widzieć odblask słońca na stalowej lufie! Ale na całe moje szczęście, on nie wiedział o niczem, myśląc, że wszystko było schowane i spoczywało w ciemności.
Następnie zaczął przebiegle mnie wypytywać, skąd przybywam, czy jestem bogaty, czy mogę mu zmienić pięcioszylingową sztukę monety, którą — jak powiadał — ma w swej kalecie, a przez cały ten czas dybał wciąż na mnie, ja zaś odsuwałem się od niego. Znajdowaliśmy się teraz na wydeptanej przez bydło drożynie, która przecinając pagórki, szła ku Torosay, i ustawicznie przechodziliśmy to na tę to na tamtę stronę, jak tancerze w szkockim tańcu, zwanym reel. Miałem na tyle przewagę, iż nabierałem, coraz większego humoru, a nawet bawiłem się tem wyprowadzaniem ślepca w pole; atoli katecheta wpadał w coraz to większy gniew, aż nakoniec zaczął kląć po gallicku i wymachiwać kosturem, chcąc uderzyć mnie po nogach.
Wtedy odpowiedziałem mu, że i ja mam pistolet w kieszeni, zarówno jak i on, więc jeżeli nie zabierze się i nie pójdzie za wzgórze ku południowi, to z miejsca strzelę, mu w łeb.
On stał się naraz bardzo grzeczny i zrazu próbował mnie przejednać, ale widząc, że się to na nic nie zda, obrzucił mnie ponownie przekleństwami w języku gallickim i wziął nogi za pas. Przyglądałem mu się, jak kroczył przez mokradła i piargi, postukując koszturem, aż obszedł występ wzgórza i znikł w najbliższej zaklęśninie. W tedy ruszyłem znów w drogę do Torosay, o wiele więcej rad, że idę samopas, niż z owym mężem uczonym. Był to dzień niepomyślny, a ci dwaj ludzie, od których kolejno udało mi się uwolnić, byli najgorszymi ludźmi, z jakimi spotkałem się na Pogórzu.
W Torosay, nad sundem Mull, po którego stronie przeciwnej widać stąd ziemię Morven, znalazłem gospodę, której właściciel, jak się okazało, zwał się znowuż Maclean, a pochodził z bardzo zacnej rodziny; albowiem utrzymywanie gospody jest na Pogórzu uważane za zacniejsze rzemiosło, niż u nas, może dlatego iż daje możność popisania się gościnnością, a może dlatego, że jet to zawód niefrasobliwy i hulaszczy. Gospodarz ten mówił dobrze po angielsku, a przekonawszy się, żem nieco szkoły powąchał, spróbował mnie najpierw w francuszczyźnie, w czem łatwo mnie pobił, potem zaś w łacinie, w której nie wiem, kto z nas dwu lepiej się okazał. To miłe współzawodnictwo postawiło nas odrazu na przyjaznej stopie; siadłem więc i piłem z nim poncz (albo raczej, ściślej mówiąc, siadłem i przyglądałem się, jak on pił), aż on tak sobie zalał pałę, iż zaczął płakać w moich objęciach.
Wziąłem go na próbę, pokazując mu, jakby od niechcenia, guzik Alana; lecz przekonałem się, iż ów ani nie widział tego guzika, ani też o nim nie słyszał. Bo też mówiąc nawiasem, żywił on jakąś niechęć do rodziny i przyjaciół Ardshiela, a zanim się upił, odczytał mi paszkwil, napisany przezeń wierszami elegijnemi i doskonałą łaciną, ale treści bardzo plugawej, na jednę z osób tego domu.
Gdy opowiedziałem mu o katechecie, potrząsnął głową i powiedział, że powinienem poczytać sobie za wielkie szczęście, iż udało mi się wyjść na sucho.
— Jest to człek wielce niebezpieczny — objaśnił, — a zwie się Duncan Mackiegh; umie celnie strzelać ze słuchu na odległość paru sążni, a często oskarżano go o rabunki przydrożne, raz nawet o zabójstwo.
— Co najpyszniejsze, — dodałem, — to że on nazwał się katechetą.
— A czemużby nie miał się nazywać — rzecze mój gospodarz, — kiedy właśnie taki jest jego zawód? Zaprawił go do tego Maclean z Duart, bacząc na jego ślepotę. Może jednak źle się stało, gdyż on teraz wciąż włóczy się po drogach z miejsca na miejsce, aby egzaminować młodzież z katechizmu, ta zaś włóczęga jest dla nędzarza wielką pokusą.
Wkońcu, gdy gospodarz nie mógł już pić, zaprowadził mnie do łóżka; położyłem się w doskonałym humorze, przewędrowawszy większą część wielkiej i pogiętej wyspy Mull, od Earraid do Torosay — (pięćdziesiąt mil w locie ptaka, a drogą pieszą bezmała sto) w ciągu czterech dni i bez wielkiego zmęczenia. Zaiste w lepszem usposobieniu i zdrowiu byłem pod koniec tej długiej pielgrzymki, aniżeli na jej początku.






  1. Spódniczka, jaką noszą górale szkoccy.
  2. Gwinea od r. 1717 miała wartość 21 szylingów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.