Porwany za młodu/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Porwany za młodu |
Rozdział | XVI. Chłopak ze srebrnym gzuzikiem. Droga przez Morven |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1927 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Kidnapped |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
DROGA PRZEZ MORVEN.
Pomiędzy Torosay i Kinlochaline, które leży na wielkim lądzie jest już stała przeprawa na krypach. Oba brzegi cieśniny należą do włości możnego klanu Macleanów, a ludzie, którzy przeprawiali się ze mną, byli niemal wszyscy z tego klanu. Swoją drogą, właściciel krypy nazywał się Neil Roy Macrob; ponieważ zaś Macrob było to nazwisko jednego ze stryjców Alana, a sam Alan posłał mnie do tego przewozu, więc pragnąłem wejść w poufną pogawędkę z Neilem Roy.
Oczywiście w natłoczonej łodzi było to rzeczą niemożliwą, a przeprawa odbywała się nader ślamazarnie. Nie było wiatru, a ponieważ łódź była nędznie zaopatrzona, więc można było poruszać dwoma wiosłami z jednej strony, a jednem z drugiej. Wszelakoż wioślarze okazywali jak najlepsze chęci, byśmy mogli posuwać się naprzód; podróżni pomagali im, szepcąc zaklęcia, a cała drużyna podawała takt, pośpiewując wioślarską pieśń gallicką. Wśród tych śpiewów, w rzeźwiącem powietrzu morskiem, przy dobrych humorach wszystkich tu obecnych i przy pięknej pogodzie przeprawa odbywała się wcale przyjemnie.
Ale była też jedna scena posępniejsza. W wylocie Loch[1] Aline zastaliśmy wielki okręt morski, stojący na kotwicy; zrazu przypuszczałem, iż jest to jeden z krążowników królewskich, które latem i zimą przebywają koło tamtejszych wybrzeży, aby zapobiegać komunikacji z Francją. Gdy podjechaliśmy bliżej, wyszło na jaw iż był to okręt kupiecki; co zaś najwięcej mnie zaintrygowało, nietylko jego pokłady, ale i wybrzeże morskie, czerniły się od ludzkiego pogłowia, a łodzie ustawicznie przepływały pomiędzy niemi tam i z powrotem. Podjechaliśmy jeszcze bliżej, a do naszych uszu zaczął dochodzić głos wielkiej żałości: — ludzie stojący na pokładach i na brzegu krzyczeli na siebie wzajem i lamentowali, aż serce się krajało.
Wtedy pojąłem, iż jest to okręt z wychodźcami, odjeżdżający do kolonij w Ameryce.
Gdy nasza krypa mijała ten okręt, wychodźcy jęli wychylać się ponad nadburcia, płacząc i wyciągając ręce do mych towarzyszów podróży, wśród których napotkali kilku bliskich przyjaciół. Nie wiem, dokądby się to przeciągało, gdyż oni ponoś całkiem nie liczyli się z czasem, aż nakoniec kapitan okrętu, który zdawał się (co nie dziwota) odchodzić od zmysłów wśród tej wrzawy i zamętu, podszedł do burty i prosił nas, byśmy się oddalili.
W tedy Neil ruszył w dalszą drogę, zaś śpiewak, dzierżący prym w naszej łodzi, podjął żałosną i tęskną śpiewkę, którą wraz podchwycili zarówno wychodźcy jak i ich przyjaciele na wybrzeżu, tak, iż rozbrzmiała ona zewsząd niby zawodzenie nad umierającym. Widziałem, jak łzy ciekły po licach mężczyzn i kobiet w łodzi; płakali nawet ci, co pochylali się nad wiosłami, a okoliczności i nuta tej pieśni nawet na mnie samym uczyniły wielkie wrażenie.
W Kinlochaline zdybałem Neil Roya na uboczu ponad brzegiem i rzekłem mu, iż jest on zapewne jednym z ludzi Appińskich.
— A czemużby nie! — odrzekł.
— Właśnie poszukuję tu kogoś — mówię mu, — i przyszło mi do głowy, że waćpan będziesz miał o nim wiadomości. Człowieka tego zową Alan Breck Stuart.
I w swej głupocie, zamiast pokazać mu guzik, starałem się wsunąć mu w rękę szyling; on na to odwrócił się do mnie plecami.
— Czuję się bardzo dotknięty — rzecze, — boć zgoła w nie taki to sposób winien się odnosić szlachcic do szlachcica. Człek, którego aść szukasz, bawi we Francji... atoli nawet, gdybym miał go w swej sakwie, a waćpan miałbyś trzos pełen złota, nie naruszyłbym ani włoska na jego głowie.
Obaczyłem się, iżem wybrał złą drogę do celu, więc nie tracąc czasu na usprawiedliwienia, pokazałem mu guzik, spoczywający w zagłębieniu mej dłoni.
— Moiściewy! — rzecze Neil, — toć myślę, żeście mogli rozpocząć od tego końca! Alić skoro to aść jesteś chłopak ze srebrnym guzikiem, to wszystko w porządku, boć polecono mi, bym czuwał nad bezpieczeństwem waszmości. Atoli, jeżeli wolno mi powiedzieć szczerze, jest jedno miano, którego waćpanu nigdy nie wolno wymawiać, tem zaś mianem jest nazwisko Alana Brecka; i jest też jedna rzecz, której nie powinieneś asan nigdy czynić, a tą jest ofiarowanie brudnego grosiwa szlachcicowi szkockiemu.
Bardzo mi było niesporo się tłumaczyć, gdyż przecie nie wypadało mi powiedzieć (co było prawdą), że, dopóki mi sam tego nie powiedział, nigdybym go nie posądził o to, iż był szlachcicem. Neil ze swej strony nie miał ochoty nazbyt długo wdawać się ze mną, chciał tylko wypełnić polecenia i basta; to też pokwapił się dać mi wskazówki co do dalszej drogi. Miałem więc przenocować w zajezdnej gospodzie w Kinlochaline, nazajutrz zaś, przebywszy Morven, dotrzeć do Ardgour i przenocować w domu niejakiego Jana z Claymore, który był uprzedzony o możliwości mego przybycia; na trzeci dzień miałem przeprawić się przez dwie odnogi morskie: jedną w Corran, drugą w Ballachulish, a potem dopytać się o drogę do domu Jakóba z Wąwozów, w Aucharn, należącem już do włości Appinu. Jak widzicie, często trzeba się tu było przewozić, gdyż wszędy w tej okolicy morze wrzyna się głęboko w góry i wije się dokoła ich podnóża, wskutek czego kraina ta trudna do uprawy i uciążliwa w podróży, lecz pełna niezwykle dzikich i wstrząsających widoków.
Dostałem parę jeszcze innych zleceń od Neila: ażebym nie rozmawiał z nikim po drodze, unikał whigów, Campbellów i „czerwonych żołnierzy”[2], ażebym schodził z gościńca i krył się po krzakach, jeżeli obaczę nadchodzącego kogoś ze wspomnianych — „boć spotkanie z nimi nigdy szczęścia nie przynosi.“ Słowem, miałem się zachowywać jak zbójca lub jak wysłannik jakobicki, za jakiego pewno Neil mnie poczytywał.
Gospoda w Kinlochaline była to nora nędzna i licha, niczem chlew dla nierogacizny, pełna dymu, kąśliwego robactwa i mrukliwych górali. Byłem niezadowolony nietylko z mej kwatery, ale i ze siebie z powodu potraktowania mnie przez Neila; zdawało mi się, że nie mogłem być gorzej wystrychnięty na dudka. Jednakowoż bardzom się pomylił, jak niebawem miałem się przekonać; albowiem nie zabawiłem jeszcze pół godziny w karczmie (stojąc przeważnie w drzwiach, ażeby nie narażać oczu na kłęby gryzącej sadzy), gdy powstała burza, strugi wody zalały wzgórek, na którym stała karczma, a jeden koniec domu stał się istną rzeką powodzi. Gospody bywały podówczas kiepskie w całej Szkocji, jednakowoż dziwno mi było, gdym musiał brnąć w wodzie, powyżej kostek, by od kominka przedostać się do łóżka, jakie dano mi do spania.
Nazajutrz wczesnym rankiem spostrzegłem małego, ale wyniosłego i uroczystego mężczyznę, który szedł wolno, szeroko rozstawiając nogi; od czasu do czasu zatapiał się w czytanie jakiejś książki, to znowu palcem oznaczał sobie miejsce przeczytane. Ubrany był przyzwoicie i skromnie, a odzież jego przypominała nieco krój szat duchownych.
Przekonałem się, iż był to zasię drugi katecheta, ale całkiem innego pokroju, niż ów ślepiec z Mull; jakoż należał on do tych, których wysyłało Edynburskie Towarzystwo Rozkrzewiania Nauki Chrześcijańskiej, by głosili ewangelję w co dzikszych zakątkach Pogórza. Nazwisko jego było Henderland; mówił rozlewnem narzeczem południowem, za którego dźwiękiem jużem się tak potrosze stęsknił; oprócz tego, że łączyła nas wspólność stron rodzinnych, znaleźliśmy niebawem inny przedmiot ściślejszego jeszcze zainteresowania. Albowiem mój zacny przyjaciel, proboszcz z Essendean, przełożył był swojego czasu na język gallicki znaczną ilość hymnów i książek nabożnych, któremi w pracy swej posługiwał się Henderland, mając je w wielkiem poszanowaniu; w sam raz jedną z nich niósł w ręku i odczytywał, gdyśmy się spotkali.
Pokumaliśmy się odrazu z sobą, jako że aż do Kingairloch wypadło nam iść pospołu. Przez drogę on zatrzymywał się i gawędził ze wszystkimi przechodniami i robotnikami, jakich mijaliśmy lub spotykali; choć ja tam poprawdzie nie potrafiłbym powiedzieć, o czem oni tam rozprawiali, wszakoż osądziłem, że p. Henderland musi być bardzo lubiany w tej krainie, gdyż zauważyłem, że wielu rozmówców dobywało węzełków i częstowało go tabaką.
Opowiedziałem mu o swych przygodach tyle ile uznałem za stosowne, to jest tyle, ile one nie dotyczyły Alana; nadmieniłem, że idę do Balachulish, ażeby spotkać się z przyjacielem — albowiem wydawało mi się, że wzmianka o Aucharn lub chociażby Duror byłaby zbyt szczegółowa i mogłaby naprowadzić go na pewne poszlaki.
On ze swej strony opowiadał mi dużo o swej pracy i o ludziach wśród których pracował, o ukrywających się księżach i Jakobitach, o dekrecie rozbrojenia i o innych ciekawostkach owych czasów i okolic. Wydał mi się człekiem wyrozumiałym; stawiał parę zarzutów parlamentowi, szczególnie zaś ten, że dekret zawierał surowsze zarządzenia przeciw tym, którzy nosili strój góralski, niż przeciwko tym, którzy nosili oręż.
Ta wyrozumiałość nasunęła mi myśl, by zapytać go o Rudego Lisa i dzierżawców Appińskich; pytania te, jak mniemałem, mogły się wydawać zgoła naturalne w ustach człeka podróżującego w te okolice.
On odrzekł, iż ta sprawa źle się przedstawia.
— Dziwić się należy, — powiadał, — skąd dzierżawcy wynajdują pieniądze, gdyż życie ich to istna głodówka. Aść nie nosisz przy sobie takiej rzeczy, jak tabaka, panie Balfour? Nie? No, to mogę się bez niej obyć. Ale ci dzierżawcy (jakom powiadał) są bezwątpienia poniekąd zniewalani do tego. Jakób Stuart w Duror (ów, którego zową Jakóbem z Wąwozów) jest przyrodnim bratem Ardshiela, naczelnika klanu; ten zaś jest człekiem bardzo poważanym i sprawuje surowe rządy. Ponadto jest też człek, zwany Alan Breck...
— Ach! — wykrzyknąłem, — i cóż o nim wiadomo?
— A cóż wiadomo o wichrze, który wieje, kędy mu się żywnie podoba? — rzekł Henderland. — On chadza tędy i owędy; dziś przyjdzie, jutro odejdzie, skrada się jak żbik po wrzosowiskach. Możeć on w tej chwili przygląda się nam obu z poza tamtego krzaka tarniny... nie dziwiłbym się wcale, gdyby tak było! Nie ma aść przy sobie przypadkiem tabaki?
Odpowiedziałem, że nie mam, nadmieniając, że zapytywał mnie już o to niejednokrotnie.
— Bardzo możliwe — rzekł wzdychając. — Atoli wydaje mi się rzeczą dziwną, iż aść jej nie nosisz. W każdym razie, jakom powiadał, ten Alan Breck to zuchwały, desperacki drapichrust i powszechnie wiadomo, że jest prawą ręką Jakóba. Na jego głowę już zdawna nałożono cenę; on jednak niczego się nie lęka i jest też rzeczą możliwą, że gdyby któryś z dzierżawców wzbraniał się go posłuchać, dostałby pchnięcie sztyletem pod żebro.
— Przykre sprawy opowiadasz mi, panie Henderland, — powiadam na to. — Jeżeli obie strony jedynie wywierają postrach, to już nie chcę słuchać o tem wszystkiem.
— Nie — odrzekł p. Henderland, — jest ci w tem i miłość i poświęcenie, które mogłoby zawstydzić takich, jak ty i ja. Jest w tem coś pięknego; może niezupełnie po chrześcijańsku, ale po ludzku bardzo to piękne. Nawet Alan Breck, wnosząc ze wszystkiego, com o nim słyszał, jest rycerzem zasługującym na szacunek. W naszych stronach trafi się niejeden, co przesiaduje w kościele i ma mir u ludzi, a jest może daleko gorszym człowiekiem, panie Balfour, aniżeli ten zbłąkany na złe drogi rozlewca krwi ludzkiej. Tak, tak, moglibyśmy od nich pobierać naukę... Asan pewno mniemasz, żem spędził czas dłuższy na Pogórzu? — dodał, uśmiechając się.
Odpowiedziałem, że bynajmniej, bom-ci ja sam widział u górali wiele rzeczy podziwu godnych, a jeżeli o tem mowa, to i sam p. Campbell był rodem z Pogórza.
— Tak, — odrzekł mój towarzysz. — Zacna to krew.
— A poco tu przybył pełnomocnik królewski? — zagadnąłem.
— Colin Campbell? — ozwał się Henderland. — Wetknął nos do ula pszczelnego!
— On ma siłą wpływać na dzierżawców, jako słyszę! — rzekłem.
— Czy waszmość sądzisz, że dojdzie do walki? — zapytałem.
— Ba! — rzecze Henderland, — oni są rozbrojeni... albo tak o nich przypuszczają... gdyż w cichych kącikach ukrywa się jeszcze sporo zimnej stali. Po wtóre Colin Campbell może ściągnąć żołnierzy. Mimo to wszystko ja na miejscu jego żony nie byłbym o niego spokojny, ażbym zobaczył go z powrotem w moim domu. Podstępne to franty, te Stuarty Appińskie.
Zapytałem go, czy są gorsi od swych sąsiadów.
— Bynajmniej — odrzekł. — I z tem właśnie jest najcięższa sprawa. Albowiem jeżeli Colin Roy zdoła uporać się ze swemi trudnościami w Appinie, musi zmagać się z niemi na nowo w najbliższej włości, zwanej Mamore, która należy do dzierżaw Cameronów. W obu tych włościach jest on rządcą z ramienia króla i z obu ma wypędzić dzierżawców; i prawdę mówiąc, panie Balfour (chcę być z waćpanem szczery), mam przekonanie, że jeżeli uda mu się wyjść na sucho z jednej włości, to w drugiej czeka go niechybna śmierć.
Tak to gwarzyliśmy sobie, idąc razem przez większą część dnia; nakoniec p. Henderland, wyraziwszy radość z mego towarzystwa i zadowolenie ze spotkania z przyjacielem p. Campbella („którego“ — oświadczył — „ośmielę się nazwać słodkim śpiewakiem naszego zgodnego[3] Syjonu“), prosił mnie, bym urządził sobie mały postój, zatrzymując się na nocleg w jego domu niedaleko za Kingairloch. Prawdę mówiąc, byłem wielce rad temu, gdyż niebardzom tęsknił do Jana z Claymore, a od czasu mych nieporozumień, najpierw z przewodnikiem, a następnie z przewoźnikiem-szlachcicem, czułem pewną obawę w stosunku do nieznanych mi górali. To też uścisnęliśmy sobie ręce na znak zgody i doszliśmy popołudniu do małego domku, stojącego samotnie na brzegu Linnhe Loch. Słońce przeszło już było na drugą stronę opustoszałych gór Ardgour, ale po drugiej stronie oświecało w dali wierchy Appinu; odnoga morska spoczywała cicho jak śródlądowe jezioro, jedynie rybitwy swarzyły się dokoła jej brzegów; cała ta miejscowość tchnęła ciszą i namaszczeniem.
Ledwośmy doszli do drzwi mieszkania p. Henderlanda, gdy on ku memu wielkiemu zdumieniu (jako żem był teraz nawykł do grzeczności górali), gburowato przesunął mi się przed nosem, wpadł do pokoju, pochwycił jakąś czarkę i leżącą obok łyżeczkę i począł zapychać sobie nos wprost niebywałą ilością tabaki. Wnet dostał napadu serdecznego kichania, poczem obejrzał się na mnie z nieco głupkowatym uśmiechem.
— Jest to ślub jaki uczyniłem — ozwał się. — Uczyniłem ślub, że nie będę z sobą nosił tabaki. Niewątpliwie jest to wielkie umartwienie, ale skoro pomyślę o męczennikach chrześcijaństwa, to prawdziwie wstydzę się o tem wspominać.
Gdyśmy sobie powieczerzali (a kasza i żętyca były najlepszem daniem, na jakie mógł zdobyć się poczciwiec), on przybrał poważny wyraz oblicza i oświadczył, że ma do spełnienia jedną powinność względem p. Campbella, a mianowicie zbadać stosunek mej duszy do Boga. Od czasu owego zajścia z tabaką miałem ochotę śmiać się z tego człowieka; atoli nie trzeba było wielu jego słów, by mi łzy napłynęły do oczu. I chociażem niemało się puszył swemi przygodami i tem że, jak to mówią, wyszedłem z nich z sztandarem chlubą okrytym, to jednak niebawem on doprowadził mnie do tego, iżem ukląkł koło starego, prostodusznego człeczyny, radując się i szczycąc zarazem pobytem w tem miejscu.
Zanim udaliśmy się na spoczynek, on ofiarował mi na drogę sześć pensów z małego zapasiku, który przechowywał w torfowej ścianie swego domu; nie wiedziałem doprawdy, co począć wobec tego nadmiaru poczciwości. Ale pod koniec odnosił się on do mnie tak poważnie, iż sądziłem, że najprzyzwoiciej będzie pogodzić się z jego dziwactwami — to też opuściłem go biedniejszym niż ja sam.