Porwany za młodu/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Porwany za młodu |
Rozdział | XVII. Śmierć Rudego Lisa |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1927 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Kidnapped |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Nazajutrz p. Henderland wynalazł mi człowieka, który posiadał własną łódkę i w celach rybołówstwa miał tego dnia popołudniu przeprawić się przez Linnhe Loch do Appinu. Tego namówił, by zabrał mnie z sobą, gdyż był to jeden z jego duchowej trzódki; w ten sposób oszczędziłem sobie długiej, całodziennej pielgrzymki tudzież opłaty za dwa publiczne przewozy, które inaczej musiałbym przebywać.
Było koło południa, gdyśmy odbili od brzegu; niebo było zacienione chmurami, a słońce przeświecało przez niewielkie przeziory. Morze było tu bardzo głębokie i spokojne i prawie nie znać było fal na jego powierzchni, tak iż musiałem dopiero zwilżyć wargi wodą, by przekonać się że była naprawdę słona. Góry po obu brzegach były wysokie, strome i niedostępne — nader czarne i posępne pod cieniem chmur, natomiast całe haftowane srebrem małych stoków wodnych, ilekroć oświetliło je słońce. Cała ta okolica — mówię o włości Appinu — wyglądała na pustkowie i nieużytki, nie warte, by niemi tyle się zajmować, jak to czynił Alan.
Jedna tylko rzecz zasługiwała na uwagę. Wkrótce potem, jakeśmy wyruszyli w drogę, promień słoneczny oświetlił małą szkarłatną plamkę, posuwającą się wzdłuż krawędzi wodnej ku północy. Czerwień tejże bardzo przypominała kabaty żołnierskie; ponadto od czasu do czasu ukazywały się tam małe skierki i błyśnięcia, jak gdyby słońce odbiło się w migotliwej stali.
Zapytałem mego przewoźnika, co to mogło być takiego, on zaś mi odpowiedział, że wedle jego przypuszczenia jest to oddział czerwonych żołnierzy, ciągnących z Fortecy Williama na Appin, przeciwko biednym czynszownikom miejscowym. Był to, zaiste, widok dla mnie przykry — i czy to zajęty byłem myślami o Alanie, czy też w sercu taiły mi się jakieś przeczucia, dość że jakkolwiek dopiero po raz drugi zdarzyło mi się widzieć wojaków króla Jerzego, nie żywiłem dla nich przyjaznego uczucia.
Nakoniec podjechaliśmy tak blisko ku wysterkowi lądu u wnijścia do Loch Leven, iż zacząłem prosić, by mnie wysadzono na brzeg. Mój przewoźnik, który był człekiem uczciwym i pomnym obietnicy danej katechecie, rad byłby chętnie zawieść mnie do Ballachulish; jednakowoż że byłoby to mnie jeno oddalało od tajemnego celu mej wyprawy, więc uparłem się przy swojem i nakoniec wysiadłem na ląd pod lasem Lettermore (albo Lettervore, bo i tak słyszałem), w Appinie, rodzinnych stronach Alana.
Był to las brzozowy, rosnący na stromej, urwistej zboczy górskiej, zwieszającej się nad odnogą. Często gęsto trafiały się w nim polany i parowy zarosłe paprocią; przez jego środek biegła droga lub raczej perć przełęczna, wiodąca od południa ku północy; przy jej krawędzi, gdzie znajdowało się źródełko, usiadłem, by spożyć parę owsianych podpłomyków, danych mi przez p. Henderlanda, i zastanowić się nad mem położeniem.
Tutaj jęły mnie trapić nietylko chmary kąśliwych muszek, ale o wiele więcej jeszcze przeróżne wątpliwości, nachodzące mą duszę. Co mam począć z sobą? czemu udawałem się na spotkanie banity, a może mordercy, jakim był Alan? czy nie byłoby z mej strony rozsądniejszym postępkiem zawrócić z drogi wprost ku krainie południowej, kierując się własnym domysłem i środkami pieniężnemi? i cóż pomyślałby o mnie p. Campbell lub choćby p. Henderland, gdyby dowiedzieli się kiedy o mojej nierozwadze i zuchwałości? Te wszystkie wątpliwości w większej mierze niż dotychczas zaczęły na chodzić mą duszę.
Gdym tak siedział rozmyślając, doszły mnie z głębi lasu głosy ludzkie i tępotanie kopyt końskich; wraz też potem ujrzałem na zakręcie wyłaniające się postaci czterech podróżnych. Droga w tem miejscu była tak wąska i wyboista, że szli po jednemu, prowadząc konie za uzdy. Pierwszym z nich był sążnisty, rudowłosy szlachcic o władczem i mocno zczerwienionem obliczu, który w ręce dzierżył kapelusz i wachlował się nim, bo zgrzany był setnie. Drugiego, sądząc po dostojnych czarnych szatach i białej peruce, wziąłem trafnie za prawnika. Trzeci był pacholik, odziany częściowo w kraciasty strój szkocki, co wskazywało, że jego pan pochodził z rodziny góralskiej i był bądź banitą, bądź też pozostawał na szczególnie dobrej stopie z rządem jako że noszenie tartanu[1] było zabronione dekretem.
Gdybym był lepiej świadom tych rzeczy, poznałbym że tartan miał barwy Argyle (albo Campbellów). Ten pacholik miał przytroczony do konia spory tłomok z odzieżą oraz siatkę z cytrynami (do gotowania ponczu), zwieszającą się u łęku siodła, jak to było pospolitym obyczajem u bogatych podróżników w tej okolicy kraju.
Co się tyczy czwartego z nadchodzących, który zamykał orszak, to jemu podobnych widywałem już poprzednio i poznałem odrazu, że jest to urzędnik podległy szeryfowi.
Ledwom ujrzał tych przybyszów, strzeliło mi do głowy (niewiedzieć z jakiego powodu), by w dalszym ciągu puszczać się na przygody; gdy więc pierwszy z nich podszedł ku mnie, podniosłem się z kępy paproci i zagadnąłem go o drogę do Aucharnu.
On zatrzymał się i spojrzał na mnie, jak mi się zdawało, nieco zdziwionym wzrokiem, a potem, zwracając się do prawnika, ozwał się:
— Mungo, niejeden człek wziąłby to za niechybny głos ostrzeżenia. Oto wybieram się w drogę do Duror w celu wam wiadomym... a wtem jakiś młodzian powstaje z kępy paproci i pyta mnie, czy jadę do Aucharnu.
— Glenure — rzecze drugi, — niedobrze to drwić z takich rzeczy.
Ci dwaj właśnie w tej chwili przybliżyli się na dobre i wpatrywali się we mnie, podczas gdy dwaj następni zatrzymali się na rzut kamienia poza nimi.
— A czego asan szukasz w Aucharn? — zapytał Colin Roy Campbell z Glenure, ten którego zwano Rudym Lisem... albowiem on to był tym człowiekiem, którego zatrzymałem.
— Człowieka, który tam mieszka — odrzekłem.
— Jakóba z Wąwozów...? — dopowiedział Glenure w zamyśleniu, poczem zwrócił się do prawnika: Czy myślisz, że on gromadzi swych ludzi?
— W każdym razie — rzecze prawnik, — lepiej zostańmy tu gdzie jesteśmy, czekając, aż żołnierze nadejdą nam z pomocą.
— Jeżeli waćpanu chodzi o moją osobę — ozwałem się, — to nie należę ani do ludzi owego Jakóba, ani waszmościnych, jenom jest uczciwy i wierny poddany króla Jerzego, nikomu niepodległy i nikogo się nie obawiający.
— No, pięknieś to powiedział — rzecze namiestnik. — Lecz ośmielę się zapytać, cóż tu porabia ów uczciwy człowiek tak daleko od swej krainy? i czemuż to wybiera się szukać brata Ardshielowego? Muszę aści powiedzieć, że ja tu mam władzę. Jestem namiestnikiem królewskim ponad kilkoma tutejszemi kraikami i mam w odwodzie dwanaście zastępów żołnierzy.
— Słyszałem wieści krążące po tej krainie, — ozwałem się, nieco podrażniony, — że waszmość srogie tu sprawujesz rządy.
On wciąż wpatrywał się we mnie, jak gdyby z niedowierzaniem.
— No, no — przemówił nakoniec, — język masz prędki i ostry; alem-ci ja nie jest wrogiem szczerości. Gdybyś mnie zapytał o drogę do dworu Jakóba Stuarta w inny dzień, a nie dzisiaj, uczyniłbym zadość twej prośbie i życzyłbym ci szczęśliwej podróży. Ale dzisiaj.. hę, Mungo? — i obrócił znów spojrzenie na prawnika.
... Właśnie w chwili, gdy się odwracał, z wyżni wzgórza rozległ się strzał, a jednocześnie z jego hukiem Glenure upadł na gościniec.
— Och, ugodzono mnie!... umieram... już umieram! — zakrzyknął kilkakrotnie.
Prawnik podjął go z ziemi i uniósł w ramionach, pacholik zaś stanął ponad panem i załamał ręce. Raniony wodził przerażonemi oczyma od jednego do drugiego, a głos mu się tak zmienił, aż jego brzmienie przeszywało serce.
— Myślcie o sobie samych, — mówił., — Ja już umieram.
Usiłował rozpiąć sobie odzież, jak gdyby chciał obejrzeć ranę, ale palce ześliznęły się mu po guzikach. Wówczas wydał głośne westchnienie, głowa stoczyła mu się na ramiona — i skonał.
Prawnik nie rzekł ani słowa, tylko twarz mu pobladła, jak trupia, i rysy mu się zaostrzyły; pacholik rozbeczał się na cały głos, jak dziecko; ja zaś ze swej strony stałem nieruchomo, wlepiając w nich ze zgrozą swe oczy. Pomocnik szeryfa czmychnął na pierwszy odgłos strzału, ażeby corychlej sprowadzić żołnierzy.
Nakoniec prawnik złożył na drodze krwią ociekające zwłoki i powstał, słaniając się nieco na nogach. Jego ruch snadź przywrócił mię do zmysłów, gdyż zaledwie on to uczynił, zacząłem wdrapywać się na wzgórze, krzycząc:
— Zabójca! zabójca!
Ubiegło czasu tak niewiele, że gdym się wydostał na szczyt pierwszej spadzizny i mogłem widzieć pewną część łysej góry, zabójca jeszcze wciąż się oddalał w niewielkiej odległości. Był to człek rosły, w czarnym surducie z metalowemi guzikami, i niósł długą strzelbę myśliwską.
— Tutaj! — zawołałem. — Ja go widzę!
Na to morderca rzucił pospiesznie i przelotnie okiem poza siebie i począł uciekać. Za chwilę zniknął już w kępie brzóz; potem znów się pojawił powyżej, gdziem mógł go widzieć wspinającego się jak małpa, jako że była to turniczka nader stroma, potem zaś dał nurka poza załom skalny — i jużem go więcej nie widział.
Przez cały ten czas ja ze swej strony też biegłem i jużem spory kawał wdarł się na górę, gdy jakiś głos krzyknął na mnie, bym się zatrzymał.
Byłem już na krawędzi górnego lasu, więc też, gdym się teraz zatrzymał i obejrzał za siebie, ujrzałem pod sobą całą odsłoniętą część wzgórza.
Prawnik i pomocnik szeryfa stali tuż ponad drogą, nawołując i dając mi znaki ręką, bym się wrócił; po ich lewicy żołnierze w czerwonych kabatach i z muszkietami w dłoniach zaczynali wychodzić po jednemu z dolnego lasu.
— Czemu ja mam się wracać? — zawołałem. — Chodźcie-no wy tutaj!
— Dziesięć funtów za złapanie tego chłopaka! — krzyknął prawnik. — To spiskowiec!... Jego tu postawiono, by wciągnął nas w rozmowę.
Na te słowa (które słyszałem całkiem wyraźnie, lubo wołanie to skierowane było nie do mnie, lecz do żołnierzy), serce mi w piersiach załomotało od nowej zgrozy. Zaprawdę inna to rzecz mierzyć się z niebezpieczeństwem życia, a co innego narażać na szwank życie wespół z dobrą sławą. Ponadto rzecz cała spadła tak znienacka, jak grom z jasnego nieba, iżem był całkowicie oszołomiony i bezradny.
Żołnierze zaczęli się rozpraszać — jedni zamierzali puścić się biegiem, drudzy podnosili rusznice, chcąc zmierzyć się do mnie; ja jednak stałem wciąż nieporuszenie.
— Dawaj nura tu w gęstwinę! — ozwał się jakiś głos tuż koło mnie.
Nie wiedziałem doprawdy, co czynię, alem posłuchał; ledwom tak postąpił, już posłyszałem huk samopałów i świst kul pomiędzy brzozami.
W schronie drzew ujrzałem stojącego Alana Brecka, trzymającego w ręku wędkę rybacką. Nie przywitał się ze mną (nie było zaiste czasu na grzeczności!) tylko rzekł krótko:
— Chodź!
I jął zbiegać pędem po zboczu góry w stronę Balachulish, ja zaś, jak owca, biegłem naoślep za nim. To przebiegaliśmy pomiędzy brzozami, to garbiliśmy się pod niskiemi występami na zboczu górskiem, to znów czołgaliśmy się na czworakach pośród wrzosowisk. Każdy krok groził śmiercią — serce zdawało mi się pierś rozsadzać swoim stukiem, nie miałem czasu myśleć, ani oddychać, ani wdawać się w rozmowę. Pamiętam tylko, iż ze zdziwieniem poglądałem, jak Alan raz po raz prostował się na całą długość ciała i oglądał się wstecz; za każdym razem, gdy to czynił, dochodziła do nas donośna, acz odległa, wrzawa uradowanych żołnierzy.
W jaki kwadrans później Alan zatrzymał się, przycupnął plackiem we wrzosach i zwrócił się do mnie.
— Teraz — rzecze — sprawa poważna. Uczyń tak, jak ja, jeżeli ci życie miłe.
I z niemniejszym pospiechem, ale z o wiele większą już ostrożnością, niż wprzódy, jęliśmy się spuszczać z powrotem po zboczu, tą samą drogą, którąśmy przybyli, może tylko nieco powyżej, aż nakoniec Alan rzucił się na ziemię w górnym lesie Lettermore, gdziem najpierw go zdybał... i leżał, zziajany jak pies, schowawszy twarz w paprotniku.
Co do mnie, miałem boki tak obolałe, głowę tak ociężałą, a język aż wywalony z gęby od gorąca i pragnienia, żem, jak martwy zwalił się na ziemię koło niego.