Porwany za młodu/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział XIX. Dom pełen trwogi
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XIX.
DOM PEŁEN TRWOGI.

Gdyśmy już byli w drodze, zapadła noc, a chmury, które rozpierzchły się popołudniu, zgromadziły się i zgęstniały, tak iż, jak na ową porę roku, zrobiło się niesłychanie ciemno. Droga, którąśmy przebywali, szła poprzez urwiste zbocza górskie i, chociaż Alan poruszał się na niej całkiem pewnie, nie mogłem żadną miarą dociec, czem się on na niej kierował.
W końcu, a było to około wpół do jedenastej, doszliśmy do krawędzi jakiegoś urwiska i w dole, pod sobą, dostrzegliśmy światła. Zdawało się, jak gdyby drzwi jakiegoś domu stały otworem, wysyłając snop blasku od świec i ogniska; zaś dokoła domu i obejścia biegało pędem pięć do sześciu osób, z których każda miała w ręce zapalone łuczywo.
— Jakób musiał już coś tam wymyślić, — ozwał się Alan. — Gdyby tutaj, zamiast nas obu, stali żołnierze, miałbyci się z pyszna! Ale przypuszczam, że on już postawił warty na drodze, a przytem wie doskonale, że żaden żołnierz nie odnajdzie drogi, którąśmy tu przyszli.
To rzekłszy, zagwizdał trzykrotnie w jakiś osobliwy sposób. Dziw było patrzeć, jak na pierwsze świśnięcie wszystkie uwijające się pochodnie stanęły w miejscu, jak gdyby ci, którzy je nieśli, czegoś się zatrwożyli; — i jak na trzeci gwizdek rozpoczęła się znów krzątanina jak wprzódy.
Uspokoiwszy w ten sposób umysły tych ludzi, zeszliśmy z urwiska; u podwórzowej bramy (gdyż miejsce to wyglądało na dostatni folwark) powitał nas wysoki, przystojny mężczyzna lat może pięćdziesięciu, który zawołał na Alana po gallicku.
— Jakóbie Stuarcie — rzekł Alan, — proszę cię, byś mówił po szkocku, gdyż ze mną przybył młody szlachcic, który nie rozumie naszego języka. Oto on, — dodał, biorąc mnie pod ramię, — jest to młody szlachcic z Nizin i dziedzic wielkiej majętności w swym kraju, lecz sądzę, że wyjdzie mu to bardziej na zdrowie, jeżeli pominiemy jego nazwisko.
Jakób z Wąwozów zwrócił się do mnie na chwilę i przywitał się ze mną dość grzecznie; po chwili zwrócił się znów do Alana.
— Było tu straszne wydarzenie — zawołał. — Ono ściągnie nieszczęście na cały kraj!
I załamał ręce z rozpaczą.
— Sza! — odrzekł Alan, — wespół z tą goryczą mamy i osłodę. Colin Roy nie żyje, za co niebu niech będą dzięki!
— Tak, tak, — ozwał się Jakób, — na mą duszę, wolałbym, by on znów ożył! Miło to było przedtem szastać się i przechwalać... ale teraz już się stało, Alanie! i któż poniesie hańbę za ten postępek? Zabójstwa zdarzyło się w Appinie... zważ to, Alanie... i Appin musi to przypłacić swą skórą... ja zaś jestem obarczony rodziną.
Gdy oni tak rozmawiali, ja tymczasem przyglądałem się czeladzi. Jedni stali na drabinach, grzebiąc w strzesze domostwa i budynków folwarcznych, z pod której wydobywali pałasze, strzelby i wszelaki oręż wojenny; inni znów unosili go precz, a z dźwięku uderzeń motyki, rozlegającego się gdzieś opodal pod urwiskiem, wniosłem, że tam zakopywano sprzęt ten cały. Chociaż wszyscy byli tak gorliwie zajęci pracą, to jednak w ich wysiłkach nie znać było sprawności i ładu; często ludzie bili się z sobą o ten sam samopał lub uderzali się wzajemnie płonącemi łuczywami. Jakób raz po raz odwracał się od swej rozmowy z Alanem, by rzucać rozkazy, których tu widocznie nigdy nie rozumiano. W świetle pochodni twarze tych ludzi wyglądały jakby wyczerpane krzątaniną i lękiem, a chociaż mówiono tylko półgłosem, mowa ich brzmiała zarazem gniewnie i trwożnie.
W tym to mniejwięcej czasie wyszła z domu jakaś dzieweczka, niosąc jakąś paczkę czy węzełek; niejednokrotnie później uśmiechałem się mimowoli, myśląc, jak na sam widok tego tobołka obudził się instynkt Alana.
— Co to niesie ta dzieweczka? — zapytał.
— Właśnie porządkujemy domostwo, Alanie, — rzekł Jakób głosem bojaźliwym i nieco przymilnym. — Będą tu ze świecą w ręku przetrząsali cały Appin, więc musimy mieć wszystko w porządku. Jak widzisz, zakopujemy w mchu tę odrobinę broni palnej i siecznej, to zaś, jak mi się zdaje, są własne aścine suknie francuskie. Trzeba je będzie zakopać, jak przypuszczam.
— Zakopać mój mundur francuski! — zawołał Alan. — Dalibóg, nie!
To rzekłszy, zatrzymał tłomok i udał się do stodoły, by się przebrać, polecając mnie tymczasem opiece swego krewniaka. Przeto Jakób zaprowadził mnie do kuchni i usiadł wraz ze mną za stołem, uśmiechając się zrazu i rozmawiając w sposób wielce uprzejmy. Nagle jednak wróciła mu dawna markotność; siedział, marszcząc się i gryząc palce, i czasem tylko przypominając sobie moją obecność — wtedy darzył mnie kilkoma słowami i nikłym uśmiechem i pogrążał się na nowo w swych osobistych strapieniach. Żona jego siedziała przy ognisku i płakała, zakrywszy twarz dłońmi; najstarszy syn pochylił się nad podłogą, krzątał się koło wielkiego stosu papierów, a od czasu do czasu podnosił zeń ku światłu jakiś szpargał i niszczył go w płomieniach; przez cały ten czas dziewka służebna o czerwonej, zalęknionej twarzy przetrząsała z gorączkowym pośpiechem całą izbę, popłakując piskliwym głosem, a co pewien czas jakiś człowiek zaglądał od podwórza, zapytując głośno o rozkazy.
Nakoniec Jakób nie mógł już usiedzieć na miejscu i przeprosił mnie, że będzie na tyle niegrzeczny, iż przejdzie się po mieszkaniu.
— Kiepsko dotrzymuję towarzystwa waszmości — ozwał się, — ale nie potrafię myśleć o niczem, jak tylko o tym okropnym wypadku i o przykrościach, jakie gotów on ściągnąć na ludzi zgoła niewinnych.
Wkrótce potem zauważył, że syn jego palił jakiś papier, który zdaniem jego powinien być zachowany; wówczas dał folgę swemu rozdrażnieniu w tym stopniu, że aż przykro było słuchać.
— Czyś do reszty oszalał? — krzyczał, bijąc raz po raz chłopaka. — Czy chcesz, by powieszono twego ojca?
I zapominając o mej obecności, łajał go przez czas dłuższy po gallicku. Chłopak nic nie odpowiadał, zato żona na wzmiankę o powieszeniu zakryła sobie twarz fartuchem i zaszlochała głośniej niż przedtem.
Przykro było widzieć i słyszeć to wszystko takiemu, jak ja, cudzoziemcowi; to też byłem iście rad, gdy powrócił Alan, wyglądający godnie w swym paradnym mundurze francuskim, chociaż rzecz prosta, mundur ten był obecnie nazbyt potargany i zwiotczały, by zasługiwać na nazwę paradnego. Z kolei zajął się mną drugi syn Jakóba, dając mi zmianę odzieży, której tak dawno było mi potrzeba, oraz parę kierpców góralskich ze skóry jeleniej, które zrazu wydały mi się dość dziwaczne, ale po krótkiem noszeniu okazały się bardzo wygodne i dopasowane do nogi.
Przez ten czas, zanim powróciłem, Alan zapewne opowiedział swoje dzieje, gdyż widocznie rozumiano iż mam z nim uciekać i wszyscy krzątali się, by zaopatrzyć nas na drogę. Dano nam obu po szabli i parze pistoletów, choć co do pierwszego oręża wyznałem, iżem do niego niezaprawiony; oprócz nich i prócz zapasu amunicji dostaliśmy worek kaszy owsianej, żelazny kubek oraz butelkę tęgiej wódki francuskiej — i byliśmy już gotowi do wymarszu. Prawda, że brakło nam pieniędzy. Ja posiadałem jeszcze około dwóch gwinej; Alan, wysławszy trzos z pieniędzmi przez innego gońca, jak nakazywała rzetelność, miał za cały majątek nieledwie siedemnaście pensów; co zaś się tyczy Jakóba, to zdaje się, tak się zubożył podróżami do Edynburga i kosztami prawnemi na rzecz dzierżawców, iż z biedą potrafił wygrzebać nieco drobnych pieniędzy, przeważnie w miedziakach.
— To nie wystarczy — rzekł Alan.
— Powinniście znaleźć sobie bezpieczne schronienie gdzieś w pobliżu — mówił Jakób, — i posłać mi wieść o sobie. Jak widzisz, musisz gracko wywinąć się z tego tartasu, Alanie. Czas nagli! Niema co marudzić dla głupich paru gwinej. Oni niechybnie cię tu zwęszą, niechybnie będą szukali i niechybnie ciebie obciążą winą za dzisiejsze zdarzenie. Jeżeli niesława ta spadnie na ciebie, tedy spadnie i na mnie, bo jestem twoim bliskim krewniakiem i gościłem ciebie w mym domu, gdyś bawił w naszej krainie. A jeżeli spadnie na mnie... — tu przerwał i zbladłszy na twarzy, jął kąsać sobie palce. — Byłaby to rzecz bolesna dla naszych przyjaciół, gdyby mnie powieszono.
— Byłby to dzień nieszczęsny dla Appinu — rzekł Alan.
— Tenci to dzień właśnie nie chce przejść mi przez myśl i przez gardło — mówił dalej Jakób. — Człowiecze, człowiecze, człowiecze... mój Alanie! rozmawialiśmy obaj przódy, jak dwaj głupcy!
Tak krzycząc, tłukł dłonią w ścianę, aż rozlegało się po całym domu.
— Tak, prawda i to — rzekł Alan; — a ten oto przyjaciel mój z Nizin — (tu skinieniem głowy wskazał na mnie) — dawał mi dobrą radę tyczącą się onej głowy... gdybym tylko chciał go posłuchać!
— Ale zważ-no, — prawił Jakób, powracając do poprzedniego usposobienia, — jeżeli uda się im mnie nakryć, Alanie, to wtedy, gdy tobie będzie potrzeba pieniędzy. Albowiem wobec tego wszystkiego, co ja mówiłem i co tyś mówił, pozory będą bardzo silnie przemawiały przeciwko nam obu; czy ci to przyszło na myśl? Spróbujno tylko ze mną się porozumiewać, a zobaczysz, że ja sam będę zmuszony zadokumentować ciebie, ba, będę musiał naznaczyć cenę na twoją głowę... a jakże, będę do tego zmuszony! Bolesna byłaby to sprawa we wzajemnych stosunkach tak bliskich przyjaciół, ale jeżeli na mnie spadnie zakała tego okropnego wypadku, to będę musiał się bronić, mój drogi. Czy to rozumiesz?
Mówił to poważnie, jak gdyby usprawiedliwiająco, biorąc Alana za wyłogi surduta.
— Juści — rzekł Alan, — iż to rozumiem.
— A wy będziecie musieli, Alanie, pójść precz z naszej włości... ba, nawet opuścić Szkocję... i ty i twój przyjaciel z Nizin również. Albowiem będę musiał zadokumentować i twego przyjaciela z Nizin. Sam to rozumiesz, Alanie... powiedz, że to rozumiesz!
Zdawało mi się, że Alan nieco poczerwieniał.
— Źle to z mej strony, iżem go tu przyprowadził, Jakóbie — ozwał się, zadzierając hardo głowę. — Zakrawa na to, jak gdybym miał zostać zdrajcą!
— Ależ, Alanie, mój drogi! — zawołał Jakób. — Spojrzyjno trzeźwo na rzecz całą! On tak i owak będzie oskarżony; Mungo Campbell niewątpliwie go zadokumentuje. Cóż to szkodzi, że i ja go oskarżę? Pozatem, Alanie, jestem obarczony rodziną...
Z obu stron nastała chwilowa cisza, poczem Jakób znów się odezwał:
— Powtóre, Alanie, będzie to sąd złożony z Campbellów.
— W tem tylko sęk, — rzekł Alan w zamyśleniu, — że nikt nie zna jego nazwiska.
— Ani też nikt się nie dowie, Alanie! Ręczę ci za to! — krzyknął Jakób, jak gdyby dalibóg istotnie znał moje nazwisko. — Ale odzież, jaką miał na sobie, jego wygląd, wiek i inne tem podobne cechy? Doprawdy nie byłoby dla mnie rzeczy łatwiejszej.
— Dziwię się bardzo waszmości — zawołał Alan surowo. — Czy chciałeś sprzedać chłopaka wraz z danym mu podarunkiem? Chciałeś-że zmienić jego odzienie, a potem go zdradzić?
— Nie, nie, Alanie, — rzekł Jakób. — Nie, nie! on zdjął ubranie... to ubranie, w którem widział go Mungo.
Zdawało mi się, jak gdyby ten człek postradał zmysły; chwytał się lada źdźbełka, a jednocześnie, jak mogłem wnosić, widział twarze swych dziedzicznych wrogów zasiadających na ławie sędziowskiej i w trybunale, a poza nimi wzniesioną szubienicę.
— No, mościpanie, — rzecze Alan, zwracając się do mnie, — co waszmość na to powiesz? Zostajesz tu pod ochroną mego honoru i moją powinnością jest baczyć, by stało się tylko to, co zgodne z twem życzeniem.
— Jedną tylko rzecz chcę powiedzieć — odrzekłem, — gdyż w resztę rozmowy nie jestem zgoła wtajemniczony. Wszakże sam zdrowy rozsądek nakazuje, by hańbę przypisać temu, komu się ona należy, czyli temu, kto oddał ów strzał. Zadokumentujcie go, jak to nazywacie, wyślijcie za nim pogoń, a uczciwym i niewinnym ludziom pozwólcie bezpiecznie chodzić po świecie.
Jednakże na moje słowa zarówno Alan jak i Jakób wydali okrzyk pełny zgrozy, nakazując mi, bym trzymał język za zębami, gdyż jest to rzecz nie dająca się pomyśleć, oraz zapytując mnie, co pomyśleliby Cameronowie (utwierdziło mnie to w przekonaniu, iż winowajcą był niechybnie któryś Cameron z Mamore)... i czy nie zdaję sobie sprawy z tego, że ów chwat mógł być pojmany?
— Pewno waszmość o tem nie pomyślałeś? — rzekli nakoniec z tak szczerą powagą, iż opuściłem ręce, zwątpiwszy o możliwości dowodzenia.
— A więc dobrze — rzekłem, — zadokumentujcie mnie, zadokumentujcie Alana, zadokumentujcie króla Jerzego! Wszysty trzej jesteśmy niewinni, a zdaje się, że tego tu wymagacie. W każdym razie jednak, mościpanie, — przemówiłem do Jakóba, ochłonąwszy nieco z chwilowego uniesienia, — jestem przyjacielem Alana i jeżeli mogę okazać się, pożyteczny jego przyjaciołom, nie zawaham się narazić swej osoby.
Sądziłem, iż najlepszą rzeczą będzie okazać twarz pogodną i zgodzić się na ich zamiary, gdyż widziałem zmartwienie na licach Alana; zresztą myślałem sobie w duchu, że ledwo od nich odejdę, oni mnie zadokumentują (mówiąc ich językiem), nie dbając o moją zgodę. Obaczyłem jednak, żem się w tem pomylił, bo ledwom wypowiedział te słowa, pani Stuartowa zeskoczyła z krzesła, na którem siedziała, przybiegła do nas co żywo i wypłakała się najpierw na mojej szyi, następnie na Alanowej, błogosławiąc Boga za naszą dobroć względem jej rodziny.
— Z twojej strony, Alanie, było to jedynie powinnością sumienia — mówiła. — Ale ten chłopiec przyszedł tu i obaczył nas w najgorszej niedoli i widział, iż poczciwiec mój mąż żalił się, jak suplikant... on który wedle swych praw winien wydawać rozkazy narówni z królami... Serce mi się ściska, że nie znam twego nazwiska, mój chłopcze, ale mam w duszy obraz twego oblicza... i dopóki serce będzie bić w mej piersi, będę obraz ten nosiła w sercu, wspominała i błogosławiła...
To rzekłszy, wycałowała mnie i znów wybuchła takiem łkaniem, że stałem onieśmielony i zahukany.
— Cichojcie, cicho — ozwał się Alan, spoglądając dość głupawym wzrokiem. — Dzień teraz rychło nastaje; przecież mamy lipiec... a jutro w Appinie będzie piękna zabawa: będą pięknie jeździć dragoni, będą wołali Cruachan![1] i biegać będą żołnierze... więc obaj musimy wyruszyć coprędzej — niema chwilki do stracenia!
Przeto pożegnaliśmy się i wyruszyliśmy znów w drogę, skręcając nieco ku wschodowi; noc była piękna i niezbyt ciemna, okolica zaś, którą przebywaliśmy, przeważnie tak samo urwista i niedostępna, jak ta, przez którą szliśmy poprzednio.






  1. Zawołanie rodowe Campbellów (Obj. aut.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.