Porwany za młodu/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział XXI. Ucieczka przez wrzosiste rozłogi. Wyłom Corrynakiegh
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XXI.
UCIECZKA PRZEZ WRZOSISTE ROZŁOGI.
WYŁOM CORRYNAKIEGH.

Była jeszcze wczesna godzina, o jakiej dnieje w początkach lipca, i z ziemi nie zeszły jeszcze mroki, gdy dotarliśmy do celu, to jest do rozpadliny w grzbiecie wielkiej góry, przez której środek ściekała woda, z jednego zaś boku znajdowała się niegłęboka pieczara. Rósł tu rzadki, ale piękny gaj brzozowy, który nieco dalej przechodził w sosnowy bór. Strumień roił się od ślizów, a w boru pełno było turkawek; po drugiej stronie na odsłoniętem zboczu góry poświstywały chróściele i przekrzykiwały się kukułki. Z wylotu szczeliny mieliśmy widok na część Mamore i na odnogę morską, która tę włość oddziela od Appinu; a spoglądaliśmy na to z tak ogromnej wysokości, iżem wciąż tu przesiadywał, pojąc się podziwem i zachwytem.
Rozpadlina ta zwana była Wyłomem Corrynakiegh, a chociaż w skutek swej wyniosłości tudzież bliskości morza była często przysłonięta chmurami, jednak było to miejsce naogół przyjemne, a one pięć dni, któreśmy tu spędzili, zbiegły nam nader szczęśliwie.
Sypialiśmy w pieczarze, urządziwszy sobie legowisko z pęków wrzosu, których nacięliśmy umyślnie w tym celu, i przykrywając się płaszczem Alana. W zakręcie parowu była zewsząd osłonięta jamka, w której odważaliśmy się rozniecać ognisko, tak, iż mogliśmy się ogrzać, gdy chmury naniosły chłodu, nagotować gorącej kaszy lub napiec ślizów, które poławialiśmy rękoma pod kamieniami i obwisłemi brzegami potoku. Było to, doprawdy, najważniejsze i najmilsze nasze zatrudnienie; boć nietylko gwoli oszczędzenia jadła na gorsze czasy, ale też dla rozrywki i współzawodnictwa, spędzaliśmy znaczną część każdego dnia nad brzegiem strumyka i podkasawszy się do pasa, gmeraliśmy w wodzie, ryb tych poszukując. Największe z tych, któreśmy ułowili, mogły ważyć do ćwierci funta; miały jednak dobre mięso i smak, a kiedyśmy je piekli na węglach, tylko soli brakowało, a byłyby wyśmienite.
W chwilach wolnych Alan uczył mnie władania szablą, gdyż moja nieumiejętność bardzo go trapiła; myślę też, że ponieważ okazałem się odeń zręczniejszy w rybołóstwie, on był nie od tego, by zająć się ćwiczeniem, w którem mógł popisać się daleko większą ode mnie zręcznością. Przejmował się tem może więcej, niż było potrzeba, gdyż podczas tych lekcyj obrzucał mnie wciąż nader mocnemi połajaniami i nacierał na mnie z tak bliska, iż wydawało mi się, że niechybnie przebije mnie nawskroś. Często brała mnie pokusa, by drapnąć przed nim, mimo to jednak dotrzymywałem placu i niemałom zyskał z tych lekcyj, chociażby to, że umiem stać w bitce z pewną siebie miną, co niejednokrotnie starczy za wszystko. Tak więc, choć nigdy ani trochę nie zdołałem zadowolić mego mistrza, jednak nie byłem sam z siebie całkiem niezadowolony.
Nie należy wszakże przypuszczać, żeśmy tym czasem zaniedbywali swej najważniejszej powinności, jaką było odejście stąd precz.
— Wiele dni upłynie, — rzekł do mnie Alan zaraz w pierwszym dniu naszego pobytu, — zanim czerwone kabaty pomyślą o przeszukiwaniu Corrynakiegh; to też musimy teraz posłać wieść do Jakóba, on zaś musi dostać dla nas pieniędzy.
— Ale jak mu tę wieść poślemy? — zagadnąłem. — Jesteśmy tu w samotni, której nie wolno nam opuszczać; przeto nie wiem, co potrafimy tu zdziałać, chyba że za gońców użyjesz ptaki niebieskie.
— Tak? — rzecze Alan. — Jesteś człowiekiem mało pomysłowym, Dawidzie. Poczem wpadł w zamyślenie, wpatrując się w dogorywające ognisko; nagle, wziąwszy dwa kawałki drzewa, złożył je nakształt krzyża, którego cztery końce naczernił węglem. Następnie spojrzał na mnie z pewnem zakłopotaniem.
— Czy możesz pożyczyć mi mego guzika? — zapytał. — Wydać się to może rzeczą dziwną, iż żądam zwrotu darowizny, ale w przeciwnym razie byłbym zmuszony odciąć drugi.
Dałem mu guzik, on zaś nawlekł go na strzęp swego płaszcza, użyty przezeń do wiązania ramion krzyżyka i wpiąwszy weń małą gałązkę brzozową i takąż świerkową, spoglądał z zadowoleniem na swe dzieło.
— Otóż — odezwał się — niedaleko od Corrynakiegh jest mała osada, a nosi nazwę Koalisnacoan. Mieszka tam wielu moich przyjaciół, którym mogę powierzyć życie, i kilku, których nie jestem nazbyt pewny. Widzisz, Dawidzie, oto na nasze głowy będzie nałożona cena; sam Jakób będzie musiał ją nałożyć; co się zaś tyczy Campbellów, ci nigdy nie będą szczędzili pieniędzy, gdy chodzi o dokuczenie Stuartowi. Gdyby było inaczej poszedłbym, czy tak, czy owak do Koalisnacoan i z tak lekkiem sercem powierzyłbym swe życie w ręce tych ludzi, jak komu innemu powierzałbym rękawiczkę.
— Ale co poczniesz wobec teraźniejszych warunków? — zapytałem.
— Wobec teraźniejszych warunków — odparł Alan — będę się starał, aby mnie nie widziano. Wszędy trafiają się ludzie źli, a co gorsza słabi. Przeto gdy zapadnie zmrok, zakradnę się do tej osady i to com sporządził, złożę na oknie mego serdecznego przyjaciela, Jana Brecka Maccolla, dzierżawcy włości Appińskich.
— I owszem, — rzekę na to, — ale co on sobie pomyśli, gdy ową rzecz znajdzie?
— No, — odrzekł Alan, — życzę sobie, by okazał się on człowiekiem bardziej domyślnym, gdyż dalibóg boję się, czy mu nie zbywa na tej zalecie! Ale oto co sobie myślę: ten krzyż przypomina nieco wić, która jest hasłem zbiórki w naszych klanach; jednakże Jan wiedzieć będzie doskonale, że klan nasz się nie rusza, gdyż na wici, którą znajdzie w swem oknie, nie będzie żadnych słów. Więc też powie sam do siebie: Klan się nie rusza, ale coś tu się święci. Wówczas zobaczy mój guzik, który niegdyś należał do Dunkana Stuarta; powie na to: Syn Dunkana kryje się we wrzosach, a ja jestem mu potrzebny.
— No, bardzo to być może — powiedziałem na to. — Ale nawet przypuściwszy, że tak będzie, zawszeć to stąd do morskiej cieśniny ciągnie się spory szmat wrzosowisk.
— Święta prawda to, co mówisz — rzecze Alan — Atoli potem Jan Breck zobaczy gałązkę brzozy i gałązkę choiny i o ile wogóle jest człowiekiem domyślnym, (w co mocno wątpię), powie sobie: Alan przebywa w lesie, gdzie rosną razem brzozy i sosny. A potem sobie pomyśli: Takich lasów nie jest nazbyt wiele w naszych okolicach; — potem zaś przyjdzie nas odwiedzić w Corrynakiegh. A jeżeli tego nie uczyni, Dawidzie, to życzę mu, żeby go djabli wzięli, bo nie wart, by mu kaszę posolić.
— E, człowiecze, — rzekłem, drocząc się z nim trochę, — jesteś bardzo przemyślny! Ale czyż nie byłoby prościej napisać doń parę słów czarno na białem?
— Doskonała uwaga, mościpanie Balfour z Shaws — rzecze Alan, przekomarzając się ze mną; — z pewnością byłoby dla mnie o wiele prościej napisać do niego, atoli dla Jana Brecka byłoby cięższą sprawą to odczytać: musiałby przedtem iść na parę lat do szkoły, a kto wie, czybyśmy wtedy się nie znużyli czekaniem na niego.
Tak więc tej nocy Alan zabrał swoją wić i zaniósłszy ją do domu dzierżawcy, zostawił ją na oknie. Gdy powrócił, bardzo był strapiony, albowiem w osadzie psy szczekały i ludzie wybiegali ze swych domostw, a jemu zdało się, że słyszał szczęk broni i widział żołnierza podchodzącego do jednych drzwi. Na wszelki wypadek przez cały dzień następny przebywaliśmy na skraju lasu i czatowaliśmy pilnie, tak iż gdyby nadszedł Jan Breck, byliśmy gotowi wprowadzić go na właściwą drogę, a gdyby nadciągnęli żołnierze, mielibyśmy dość czasu, by umknąć przed nimi.
Około południa wytropiliśmy jakiegoś człowieka, który wlókł się w skwarze po odsłoniętym stoku góry i rozglądał się wokoło, przysłoniwszy oczy dłonią. Alan zoczywszy go, zaświstał; ów człowiek obrócił się i podszedł ku nam nieco bliżej. Wówczas Alan ozwał się znów „fiu!“ — ów człowiek zbliżył się jeszcze bardziej. Tak to poświstywanie zaprowadziło go do miejsca gdzieśmy się znajdowali.
Był to człek obdarty, nieochajny i brodaty, liczący ze cztery krzyżyki, okropnie zeszpecony ospą, a patrzył jednocześnie ponuro i dziko. Choć angielszczyzna w jego ustach była wielce kulawa i kiepska, to jednak Alan (przez grzeczność, okazywaną stale w stosunku do mnie) nie pozwolił mu mówić po gallicku. Może tej obcości języka przypisać należy, iż przybysz wydawał się bardziej zahukany, niż był wistocie, gdyż zdawało mi się, że nie miał wielkiej ochoty nam służyć i we wszystkiem okazywał wielką trwogę.
Alan chciał go obarczyć poselstwem do Jakóba, ale dzierżawca nie chciał słuchać o żadnych ustnych zleceniach.
— Jeszcze ona zapomni — odrzekł głosem skrzeczącym i żądał, aby mu dano list, bo w przeciwnym razie umywa ręce od całej sprawy.
Sądziłem, iż Alan tem się strapi, gdyż w tem pustkowiu brakło nam przyborów piśmiennych. Ale był to człek bardziej zaradny, niż przypuszczałem: przeszukał cały las, aż znalazł sterówkę ze skrzydła turkawki i przyciął ją nakształt pióra do pisania; potem przyrządził coś w rodzaju atramentu z prochu strzelniczego, jaki miał w różku, rozcieńczywszy go wodą ze zdroju, a oddarłszy narożnik ze swego dokumentu służby wojskowej francuskiej (który nosił stale w kieszeni, jak talizman, który miał go chronić od szubienicy) usiadł i napisał co następuje.

Drogi krewniaku, bądź łaskaw przysłać mi pieniądze za pośrednictwem oddawcy tego listu na wiadome mu miejsce.

Twój oddany kuzyn A. S.

Pismo to wręczył dzierżawcy, który obiecał śpieszyć się, ile można, i zeszedłszy ze wzgórza, zniknął w lesie.
Upłynęły całe trzy dni — aż dopiero pod wieczór dnia trzeciego posłyszeliśmy w lesie lekki gwizd, na który Alan natychmiast odpowiedział; wraz tez z nad brzegu rzeczki wyszedł dzierżawca, rozglądając się za nami w prawo i lewo. Wyglądał mniej markotnie, niż poprzednio — i niewątpliwie był chyba zadowolony, że udało mu się uporać z tak niebezpiecznem zadaniem.
Opowiedział nam wszystkie nowiny miejscowe. Dowiedzieliśmy się więc, że cała kraina pełna była czerwonych kabatów; że znajdowano pochowaną broń, a pospólstwo doznawało codzień srogich prześladowań, wreszcie, że Jakób i kilku z jego czeladzi zostali już zamknięci w więzieniu w Fort William, mocno podejrzani o spisek. Podobno roztrąbiono na wszystkie strony, że ów strzał padł z ręki Alana Brecka, wobec czego na jego głowę i na moją wydano wyrok śmierci i wyznaczono nagrodę stu funtów.
Słowem, wszystko było jak tylko mogło być najgorzej, a mały liścik, który dzierżawca przyniósł nam od pani Stuartowej, był niesłychanie smutny. Zaklinała w nim Alana, żeby nie dał się schwytać, zapewniając go, że gdyby wpadł w ręce żołnierzy, to zarówno on, jak i Jakób, byliby już straceni. Drobna sumka, jaką nam przysyłała, stanowiła wszystko, co mogła wyżebrać lub pożyczyć, a ofiarodawczyni słała modły do Boga, żebyśmy z tego jakoś potrafili wyżyć. Wkońcu nadmieniła, że załącza jeden z wyroków śmierci, w których opisano nasz wygląd.
Temu przyjrzeliśmy się z wielką ciekawością, ale i niemałą obawą, potrosze tak, jak zwykło się spoglądać w zwierciadło, a potrosze tak, jakby ktoś spozierał w lufę strzelby przeciwnika, by sprawdzić, czy dobrze wycelowana. Alan był tam określony jako „człek niskiego wzrostu, ospowaty, żwawy, lat około trzydziestu pięciu, ubrany w kapelusz z piórem, w błękitny surdut francuski ze srebrnemi guzikami i mocno już spłowiałemi galonami, w czerwoną kamizelkę i w pluderki z czarnego sukna;“ ja zaś jako „chłopak wysoki i krzepki, lat mniejwięcej osiemnastu, odziany w stary błękitny kubrak, bardzo podarty, w starą góralską magierkę, w długą samodziałową kamizelkę, błękitne pludry; łydki ma gołe, na nogach trzewiki, jakie noszą na nizinach, pozbawione nosków; mówi jak Doliniak i nie ma zarostu.“
Alan był naogół zadowolony, widząc, że tak dokładnie zauważono i opisano jego elegancję; jedynie gdy doszedł do słowa „spłowiałe“, spojrzał nieco zmartwionym wzrokiem po swoich wyłogach. Co do mnie, pomyślałem sobie, iż w tym wyroku wyszedłem na istnego straszaka lub ostatniego obszarpańca; wszakoż byłem też mocno zadowolony, gdyż skoro pozbyłem się owych łachmanów, rysopis przestał mi zagrażać niebezpieczeństwem — ba, stał mi się nawet osłoną.
— Alanie — ozwałem się, — powinieneś zmienić odzienie.
— Nie, dalibóg nie! — odrzekł Alan; — nie mam innego ubrania. Ładnieby to wyglądało, gdybym do Francji wrócił w magierce!
Nasunęło mi to inną myśl, a mianowicie tę, że gdybym odłączył się od Alana i jego zdradliwej odzieży, byłbym zabezpieczony przed aresztowaniem i mógłbym swobodnie załatwiać własne sprawy. Nie dosyć na tem, bo nawet gdyby przypuszczalnie mnie aresztowano, idącego samopas, mianoby przeciwko mnie mało dowodów obciążających; natomiast, gdyby mnie pojmano w towarzystwie rzekomego zabójcy, los mój stałby się o wiele cięższy. Względy szlachetności nie pozwalały mi wypowiedzieć głośno tej myśli — niemniej ona wciąż zaprzątała mi głowę.
Jeszcze więcej myśl ta zaczęła mnie nurtować, gdy dzierżawca wydobył zieloną sakiewkę, zawierającą cztery gwineje w złocie i bezmała gwineję w koprowinie. Prawda, iż było to więcej, niżem ja posiadał; atoli gdy Alan, z niespełna pięcioma gwinejami przy duszy, wybierał się aż do Francji, to ja, z niespełna dwiema, miałem dostać się ledwo do Przewozu Królowej. Tak więc biorąc rzeczy w należytej mierze, towarzystwo Alana ściągało nietylko niebezpieczeństwo na me życie, ale i obciążało niepomału moją kieszeń.
Wszakoż żadna myśl tego rodzaju nie postała w głowie mego zacnego druha. On mniemał, że mi służy, dopomaga i broni mej osoby. Cóż mogłem zrobić innego, jak trzymać język za zębami i podzielać dalsze przygody mego towarzysza?
— Jest tego dość skąpo — rzekł Alan, chowając sakiewkę do kieszeni, — ale dam sobie z tem jakoś radę. Teraz zaś, Janie Breck, oddaj mi mój guzik, a ten pan i ja puścimy się w dalszą drogę.
Atoli dzierżawca, obmacawszy włochatą sakwę, którą miał zawieszoną z przodku wedle obyczaju góralskiego (mimo, że pozatem nosił odzież nizinną, oraz marynarskie szarawary), zaczął dziwnie jakoś łypać oczyma, aż nakoniec się odezwał:
Ona go pewno zgubi — (co miało znaczyć, że on go widocznie zgubił).
— Co?! — krzyknął Alan, — miałżebyś zgubić mój guzik, który przedtem należał do mego ojca? Powiem ci, Janie Breck, co o tem myślę: oto myślę, że jest to najgorszy zysk, jaki ci się udało zarobić od chwili twego urodzenia.
Mówiąc to, Alan oparł dłonie na kolanach i wpatrywał się w dzierżawcę, mając na ustach ten uśmiech, a w oczach te drgające połyski, które nieprzyjaciołom wróżyły nieszczęście.
Może dzierżawca był człekiem dość uczciwym, może zrazu myślał nas oszukać, a potem widząc się sam jeden przeciwko nam dwom w miejscu odludnem; wolał gwoli większej bezpieczności popisać się uczciwością — dość, że naraz niby odszukał ów guzik i wręczył go Alanowi.
— No, wyszło to na dobre honorowi Maccollów — rzekł Alan, poczem zwrócił się do mnie: — Oto zwracam ci mój guzik i dziękuję ci za rozstanie się z nim, co jest tylko cząstką wszystkich przyjacielskich usług, jakie mi wyświadczyłeś.
Następnie jak najserdeczniej pożegnał się z dzierżawcą.
— Zasłużyłeś mi się bardzo — rzekł — narażałeś swą szyję, przeto będę cię zawsze darzył imieniem zacnego człowieka.
Wkońcu dzierżawca poszedł swoją drogą, zaś Alan i ja, spakowawszy manatki, ruszyliśmy inną ścieżką, podejmując na nowo ucieczkę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.