Porwany za młodu/Rozdział XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział XXII. Ucieczka przez wrzosiste rozłogi. Ugorzyska
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XXII.
UCIECZKA PRZEZ WRZOSISTE ROZŁOGI.
UGORZYSKA.

Przez jakie siedem godzin bez przerwy odbywaliśmy ciężki marsz, aż wczesnym rankiem dotarliśmy do krańca grzbietu górskiego. Przed nami rozciągał się szmat nizinnej, poszarpanej, pustynnej ziemi, który wypadło nam teraz przebywać. Słońce było niewysoko i świeciło nam prosto w oczy; niewielki, zwiewny opar bił, jak dym, ponad powierzchnią ugorzyska, to też jak powiadał Alan, mogło się tam znajdować i dwadzieścia szwadronów jazdy, a mybyśmy o nich nic nie wiedzieli.
Usiedliśmy przeto w zagłębieniu na zboczu, czekając aż mgła się podniesie, i przyrządziwszy sobie misę onej chłodnej zacierki, odbyliśmy naradę wojenną.
— Dawidzie, — rzekł Alan, — trudna sprawa. Mamyż tu leżeć aż do nastania nocy, czy też zaryzykujemy i puścimy się przed siebie?
— Prawdę powiedziawszy, — odrzekłem, — jestem okrutnie zmachany, ale w razie czego mogę przejść znów drugie tyle.
— No, tego już nie będzie, — rzekł Alan, — ani nawet połowy. Zaraz ci wyjaśnię sytuację: powrót do Appinu grozi nam niechybną śmiercią; na południe stąd wszystko należy do Campbellów i niema tu o czem myśleć. Na północ... no, niema najmniejszego zysku iść na północ: ani dla ciebie, który chcesz się dostać do Przewozu Królowej, ani dla mnie, wybierającego się do Francji. Wobec tego nic nam nie pozostaje, jak podążyć na wschód.
— Niechże będzie na wschód! — rzekłem pogodnie, ale w duszy sobie pomyślałem: — Człowiecze, gdybyś obrał sobie jeden kierunek kompasu, a mnie pozwolił iść w kierunku wprost przeciwnym, byłoby najlepiej dla nas obu.
— A więc na wschód! — rzekł Alan. — Ale tam oto będziemy mieć ugorne płaszczyzny; skoro raz w nie wejdziemy, Dawidzie, trzeba będzie wciąż pchać się naprzód. Na tych łysych, gołych, płaskich przestrzeniach gdzież zdoła się człek obrócić? Niechno tylko czerwone kabaty wyjdą na wzgórze, potrafią cię wytropić z odległości paru mil, a kopyta ich koni raz dwa cię stratują. Niedobre to miejsce, Dawidzie, a powiem ci szczerze, że gorsze ono za dnia, niż w nocy.
— Alanie, — odezwałem się, — posłuchaj, co ja o tem sądzę. W Appinie czeka nas śmierć niechybna; nie mamy nazbyt wiele pieniędzy, ni jadła; im dłużej będą nas szukali, tem bliżej będą naszego tropu. Wszystko to pachnie zgubą. Przeto daję ci słowo, że pójdę przed siebie, póki nam tchu stanie.
Alan był zachwycony.
— Bywają chwile, — odpowiedział, — że jesteś zanadto ostrożny i nazbyt po whigowsku usposobiony, iżbyś mógł być towarzyszem takiego jegomościa, jak ja; ale nie brak też chwil, gdy okazujesz się tęgim zuchem, a wtedy, Dawidzie, kocham cię jak rodzonego brata.
Mgła podniosła się i znikła, odsłaniając przed nami ową krainę — pustynną niby przestwór morski; tu i owdzie swarzyły się na niej cietrzewie i czajki, a kędyś daleko na wschodzie przesuwało się stado jeleni, niby gromadka szarych kropek. Większość płaszczyzny rumieniła się od wrzosów, reszta zaś była przeważnie poprzerywana bagnami, trzęsawiskami i torfiastemi kałużami, w części zaś czerniła się od niedawnej pogorzeli; w innem zaś miejscu widać było cały las obumarłych świerków, sterczących jak kościotrupy. Trudno sobie wyobrazić posępniejszą pustynię; atoli była ona przynajmniej (w co nam graj!) wolna od żołnierzy.
Zeszliśmy więc w tę pustoszę i poczęliśmy odbywać żmudną podróż po bezdrożach, kierując się ku wschodniej krawędzi. Wszędy wokoło (trzeba to mieć w pamięci) wznosiły się wierchy górskie, z których mogliśmy być dostrzeżeni w każdej chwili; to też musieliśmy się trzymać zagłębień ugorzyska, gdy zaś te zbaczały od kierunku naszej drogi, posuwaliśmy się z niesłychaną ostrożnością po nagiej powierzchni równiny. Niekiedy w ciągu pół godziny musieliśmy się czołgać od jednej kępki wrzosu do drugiej, jak łowcy podkradający się ku zwierzynie. Był to znów dzień jasny, a słońce jarzyło się spiekotą; woda, którąśmy mieli w manierce od gorzałki, rychło się nam wyczerpała — słowem, gdybym przeczuwał, co to znaczy czołgać się na brzuchu przez pół dnia, a przez drugą połowę niemal wciąż garbić się prawie do kolan i tak kroczyć naprzód, na pewnobym się powstrzymał od takiego zabójczego przedsięwzięcia.
Wlokąc się, odpoczywając i znów się wlokąc, spędziliśmy cały poranek; około południa ułożyliśmy się do snu w gęstej kępie wrzosu. Alan objął pierwszą wartę — i zdawało mi się, że dopiero co zamknąłem powieki, gdy obudzono mnie do objęcia drugiej straży. Nie mieliśmy zegarka, według którego moglibyśmy odbywać zmiany wart, więc Alan, chcąc go jakoś zastąpić, zatknął w ziemię gałązkę wrzosu: — gdy cień krzaka dojdzie do tego miejsca, gdzie była zatknięta, miał to być znak, żeby zbudzić Alana. Ale tym razem byłem tak znużony, że mógłbym przespać jednym ciągiem całą dobę; śpik morzył mnie w gardle, a członki moje były ospałe nawet wtedy, gdy umysł mój czuwał, duszny zapach wrzosu i brzęczenie dzikich pszczół działały na mnie jak odwar nasenny. Od czasu do czasu zrywałem się i stwierdzałem, żem drzemał.
Ostatni raz, gdym się obudził, zdawało mi się, że przybywam kędyś zdala, i mniemałem, że słońce przebiegło już znaczną część niebios. Spojrzałem na gałązkę wrzosu i omało co nie krzyknąłem na cały głos — gdyż obaczyłem, iżem zawiódł pokładane we mnie nadzieje. W głowie mi się niemal zakręciło od wstydu i trwogi, a to, co ujrzałem, rozejrzawszy się po równinie, ścięło krew w mych żyłach. Albowiem jawą to było, że, podczas, gdym spał, z gór nadciągnął oddział dragonów i zbliżał się ku nam od południo-wschodu, rozpościerając się nakształt wachlarza i hasając na koniach tędy owędy poprzez gęstwy wrzosowisk.
Gdym obudził Alana, on spojrzał najpierw na żołnierzy, potem zaś na gałązkę wrzosu i wzniesienie słońca, zmarszczywszy brwi, strzelił bystrym wzrokiem w którym wyrażał się gniew i niepokój. Był to jedyny wyrzut, jaki spotkał mnie z jego strony.
— Co teraz poczniemy? — zapytałem.
— Zabawimy się w zajączki — odpowiedział. — Czy widzisz tamtę górę? — i wskazał mi wierch, widniejący na północno-wschodniej połaci nieba.
— A jakże, — odparłem.
— Dobrze, — rzekł Alan, — wobec tego pędźmy ku niej. Zową ją Ben Alder; jest to dzika, opustoszała góra, pełna wzniesień i wądołów, a jeżeli uda się nam do niej dotrzeć przed świtem, może zdołamy się jeszcze ocalić.
— Ależ, Alanie, — zawołałem, — toż wyjdziemy w sam raz w drogę żołnierzom.
— Wiem o tem doskonale, — odrzekł Alan, — ale jeżeli damy się zapędzić z powrotem ku Appinowi, zginęliśmy obaj. No, Dawidku, ino raźno!
To rzekłszy, zaczął z nieprawdopodobną szybkością biec na rękach i klęczkach, jak gdyby był z natury przyzwyczajony do takiego chodzenia. Przez cały ten czas skręcał tu i tam w zagłębienia płaszczyzny, gdzie mogliśmy się najlepiej ukryć. Gdzieniegdzie były miejsca wypalone, lub przynajmniej nawiedzone ogniem, toteż w twarze nasze, pochylone do samej ziemi, uderzał oślepiający i dławiący pył, drobny jak sadze. Wody zdawna nam zabrakło, a ten bieg w przygiętej postawie na dłoniach i klęczkach przynosił tak obezwładniającą słabość i znużenie, aż bolały nas stawy i mdlały przeguby pod naszym ciężarem.
Juści, że od czasu do czasu, gdzie była wielka kępa wrzosu, kładliśmy się na chwilę, by odsapnąć i rozsuwając prętowie, oglądaliśmy się na dragonów. Ci widocznie nas nie dostrzegli, gdyż jechali prosto przed siebie; było ich z pół szwadronu, jak sądzę, a zajmowali przestrzeń prawie dwóch mil, tratując mocno ziemię pod sobą. Obudziłem się był w samą porę; gdyby to było nieco później, tedy zamiast umknąć w bok, musielibyśmy uciekać im przed samym nosem. Ale nawet w obecnem położeniu najmniejszy przypadek mógł nas zdradzić; raz po raz, gdy z nad wrzosowiska wzbił się cietrzew, trzepocąc skrzydłami, leżeliśmy cicho jak martwi i nie śmieliśmy oddychać.
Ból i wyczerpanie mego ciała, dolegliwość serca, okaleczenia mych rąk, swędzenie w gardle i oczach od ciągłego kurzu i popiołu — wszystko to stało mi się wkrótce tak nieznośne, że radbym był już zaniechać tej przeprawy, i jedynie obawa przed Alanem dodawała mi wątpliwej odwagi do dalszego biegu. Co się jego tyczy (a pamiętać należy, że był objuczony płaszczem), stał się najpierw pąsowy, ale z czasem ta czerwoność zaczęła nabiegać białemi centkami; oddech jego stał się chrapliwy i świszczący, a jego głos, ilekroć na przystankach szeptał mi w ucho swe uwagi, brzmiał jak gdyby nie z tego świata. Mimo to bynajmniej Alan nie stracił rezonu, ani nie ustawał w swej przedsiębiorczości, tak, iż chcąc niechcąc musiałem się dziwić jego niepożytej sile.
Nakoniec o zmierzchu posłyszeliśmy granie trąby, a obejrzawszy się poza siebie skroś wrzosów, obaczyliśmy, iż szwadron począł się zbierać. Wkrótce potem żołnierze rozniecili ognisko i rozłożyli się obozem na noc pośrodku pustkowia.
Widząc to, jąłem błagać Alana, byśmy się położyli i przespali.
— Nie będzie spania w noc dzisiejszą! — odrzekł Alan. — Od dziś dnia ta wasza ociężała konnica będzie pilnować rubieży ugorzysk, tak iż z Appinu żywa dusza nie wyjdzie, conajwyżej skrzydlate ptactwo. Przedostaliśmy się przez nich w samą porę; mamyż teraz narażać na szwank to, cośmy zyskali? Nie, nie! z nastaniem dnia powinniśmy się obaj znaleźć w bezpiecznej kryjówce na Ben Alder.
— Alanie, — rzekę na to, — dobrych chęci mi nie braknie, brak mi jeno siły. Gdybym potrafił, nicbym nie miał przeciwko temu; jednakże, jako mię tu widzisz, nie potrafię.
— Dobrze, dobrze, — powiedział Alan. — Ja cię poniosę.
Spojrzałem nań, chcąc poznać, czy nie żartuje, ale nie — ten mały człeczek mówił całkiem poważnie. Zawstydził mnie widok takiej stanowczości.
— Prowadź mnie naprzód! — rzekłem. — Pójdę za tobą!
Rzucił mi takie spojrzenie, jakgdyby chciał powiedzieć. — Brawo, Dawidzie! — i znów jął biec pędem.
Z nadejściem nocy zrobiło się chłodniej, a nawet nieco (choć nie o wiele) ciemniej. Niebo było bezchmurne; był to dopiero początek lipca, a znajdowaliśmy się dość daleko na północy; wprawdzie w najciemniejszej godzinie owej nocy jeno chyba ktoś obdarzony nader bystrym wzrokiem mógł zasiąść do czytania, ale, bądź co bądź, widywałem ja niekiedy większy mrok w samo południe zimowe. Spadła ciężka rosa i zwilżyła, niby deszcz, całe pustkowie; — orzeźwiło mnie to na chwilę. Gdyśmy się zatrzymywali dla nabrania tchu i miałem czas, by obejrzeć się poza siebie, jasność i powab nocy, zarysy gór, niby jakowychś istot uśpionych, ognisko połyskujące hen poza nami, niby świetlana plamka na tle płaskowyżu — wszystko to sprawiało, żem się zżymał, iż muszę tak wlec się w męczarniach i łykać kurz, jako robak.
Z tego, com czytywał w książkach, wnoszę iż niewielu z tych, co brali się do pióra, przechodziło prawdziwe utrapienia, albo też sądzę, iż powinni je byli opisać dosadniej. O życie nie dbałem, ani o to com przeszedł, ani o to, co mnie czekało, ledwiem też baczył, że na świecie Bożym żyje chłopak nazwiskiem Dawid Balfour; nie myślałem o sobie, atoli każdy nowy krok, który już niechybnie uważałem za ostatni w mem życiu, przejmował mnie rozpaczą — oraz nienawiścią dla Alana, który był powodem tych katuszy.
Zwolna zaczął nadchodzić dzień — a mnie się zdało, iż to całe lata ubiegły; przez ten czas przebyliśmy już największe niebezpieczeństwo i mogliśmy już stąpać po ludzku na dwóch nogach, zamiast czołgać się na czworakach jak dzikie zwierzęta. Ale — Boże zmiłuj się! — jakąż to musieliśmy tworzyć parę, zgięci w pałąk jak stare dziady, raczkując jak niemowlęta i mając lica blade, jak truposze. Nie zamienialiśmy ani słowa; każdy z nas zaciskał zęby i wlepiał oczy przed siebie, podnosił nogę i znów ją opuszczał, jak osiłkowie, co na wiejskich kiermaszach popisują się dźwiganiem ciężarów. Tymczasem we wrzosowiskach rannym hejnałem ożywało się ptastwo, a na wschodzie światłość nabierała mocy z każdą chwilą.
Powiadam, że Alan czuł się tak samo jak ja. Nie wynikało to stąd, jakobym mu się przypatrywał, gdyż nazbyt wiele miałem kłopotu z własnemi nogami, ale rzecz oczywista, że musiał-ci on być tak oszołomiony znużeniem, jak i ja, i równie mało zważał na to, gdzie idziemy, inaczej nie wpadlibyśmy, jak ślepi, w zasadzkę.
Stało się to w ten sposób. Zstępowaliśmy właśnie z wrzosistego upłazu. Alan szedł przodem, ja zaś o parę kroków za nim, jak grajek i jego żona; naraz stąd, ni zowąd zaszeleściło coś we wrzosach i z ich gąszcza wyskoczyło ze czterech obdartusów — w chwilę później leżeliśmy już obaj nawznak, mając do gardła przytknięte puginały.
Nie uświadamiam sobie, co się wówczas we mnie działo, ból, spowodowany ową okrutną napaścią, był całkowicie przytłumiony dolegliwościami, których już miałem dosyta; radość z powodu zatrzymania się w pochodzie nie pozwalała mi myśleć o grożącym mi sztylecie. Leżałem, wpatrując się w oblicze człowieka który mię dzierżył; pomnę, że twarz miał ogorzałą od słońca, a oczy bardzo jasne — ale lęku przed nim nie odczuwałem wcale. Słyszałem, iż Alan szeptał coś z drugim po gallicku, atoli nie obchodziło mnie zgoła o czem oni tam rozmawiali.
Nagle odjęto od nas sztylety, odebrano nam broń i dano nam usiąść we wrzosach, twarzami do siebie.
— To ludzie Cluny’ego — rzekł Alan. — Nie mogliśmy lepiej trafić. Musimy teraz pozostać tutaj z tymi, którzy stanowią jego najdalszą placówkę, — dopóki oni nie zawiadomią swego harnasia o naszem przybyciu.
Otóż Cluny Macpherson, naczelnik klanu Vourich, był jednym z wodzów wielkiego powstania na sześć a przedtem; na jego życie wyznaczono cenę, to też przypuszczałem, iż on znajduje się oddawna we Francji wraz z resztą owego desperackiego stronnictwa. Pomimo, ze byłem tak śmiertelnie zmęczony, ożywiła mnie napoły ta niespodziana wiadomość.

— Co? — zawołałem. — Więc Cluny jeszcze tu przebywa?

„W CHWILĘ PÓŹNIEJ LEŻELIŚMY JUŻ OBAJ NA WZNAK, MAJĄC DO GARDŁA PRZYTKNIĘTE PUGINAŁY“


— Tak jest! — odrzekł Alan. — Przebywa wciąż w swej dziedzinie, podtrzymywany przez swój klan. Król Jerzy nic tu nie wskóra.
Zapewne byłbym się jeszcze więcej dopytywał, ale Alan nie dopuścił dłuższej gawędy, mówiąc:
— Jestem setnie zmordowany i chciałbym się przespać.
I nie mówiąc już ni słowa, zaszył się twarzą w bujną kępę wrzosu i pewno zasnął natychmiast.
Ja nie mogłem zasnąć. Słyszeliście kiedy letnią porą zgrzytające w trawie pasikoniki? Otóż ledwo zmrużyłem powieki, aliści całe ciało moje, nadewszystko zaś głowa, żołądek i przeguby, zdało się roić od sykających pasikoników; — zmuszony byłem natychmiast otworzyć oczy, przewracać się z boku na bok, siadać i kłaść się znowu i spoglądać na niebo, rażące mnie swym blaskiem, lub na dzikich i niechlujnych wartowników Cluny’ego, wyzierających bacznie poza krawędź upłazu i gwarzących ze sobą po gallicku.
Tyle tylko miałem wypoczynku, dopokąd nie powrócił wysłaniec, oznajmując, że Cluny rad nas powita u siebie; wówczas musieliśmy wstać znów na nogi i ruszyć w dalszą drogę. Alan był w pysznym humorze, gdyż czuł się nader orzeźwiony snem, a że był okrutnie zgłodniały, cieszył się zawczasu na łyk gorzałki i misę gorącego mięsiwa, o których, jak się zdaje, zwiastował mu również wysłaniec. Mnie to aż słabo się zrobiło na wzmiankę o jedzeniu. Poprzednio byłem śmiertelnie bezwładny, teraz zaś doznawałem jak gdyby jakiegoś strasznego olśnienia, które nie pozwalało mi stąpać. Unosiłem się, jak zwitki babiego lata; ziemia wydawała mi się obłokiem, góry zdały się mieć wagę pierza, a w powietrzu, rzekłbyś, przepływał jakowyś prąd, ni to pędzącego potoku, który niósł mię tędy-owędy. Mimo to wszystko na duszy mej zasiadła groza niepojętej rozpaczy i omal żem się nie rozpłakał nad własną niedolą...
Widziałem, iż Alan marszczył brwi na mnie i mniemałem, że jest to oznaka gniewu, to zaś przejęło mnie nową nieuzasadnioną trwogą, podobną strachom dziecinnym. Pamiętam też, żem się uśmiechał i nie mogłem pozbyć się tego uśmiechu pomimo wszelkich usiłowań — gdyż uważałem, iż w takich okolicznościach był to uśmiech zgoła nie na miejscu. Atoli mój poczciwy druh miał względem mnie tylko jak najlepsze zamiary — to też w chwilę później dwóch pachołków wzięło mnie na ramiona i jęli mnie nieść z nadzwyczajną szybkością (przynajmniej tak mi się wydawało, choć napewno w rzeczywistości szli dość powoli) przez labirynt ponurych wądołów i czeluści... aż w samą głąb nieszczęsnej góry Ben Alder.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.