Porwany za młodu/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział XXIII. Klatka Cluny’ego
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XXIII.
KLATKA CLUNY’EGO.

Doszliśmy nakoniec do skraju boru, który piętrzył się niezmiernie stromo po urwistem zboczu i był uwieńczony nagą krzesanicą.
— To tutaj — rzekł jeden z przewodników i jęliśmy wdzierać się pod górę.
Drzewa pięły się po spadziźnie, jak majtkowie po karnatach[1] okrętu, a ich pnie były jak gdyby poręczami schodów, po których wstępowaliśmy wzwyż.
Na samym szczycie, tuż przed głaźną ścianą wierchu strzelającego ponad regle, znaleźliśmy ów dziwny dom, który w wieści gminnej pozyskał nazwę „klatki Cluny’ego.“ Parę śniatów drzewnych ułożono wpoprzek, przerwy umocniono słupcami, a przestrzeń poza tą zaporą wyrównano ziemią celem utworzenia klepiska. Jedno z drzew wyrastających z górskiego zbocza, zielone jeszcze i bujne, służyło za główną więźbę dachu. Ściany były z prętowia, utkanego mchem. Cały dom kształtem swym cokolwiek przypominał jaje, a częściowo wisząc, częściowo stojąc na tej stromej, gąszczem porosłej spadziźnie, podobny był do gniazda os na zielonej tarninie.
Wnętrze było na tyle obszerne, iż mogło dość wygodnie pomieścić pięć do sześciu osób; wysterk skały zręcznie zużytkowano na polepę pod ognisko, a dym wznosząc się po ścianie krzesanicy i niezbyt się od niej różniąc barwą, łatwo uchodził oczu ludzi, stojących u podnóża góry.
Była to tylko jedna z kryjówek Cluny’ego; miał on ponadto jaskinie i podziemne nory w wielu stronach swej dziedziny, a kierując się doniesieniami swych wywiadowców przenosił się lub z jednej do drugiej w miarę jak żołnierze zbliżali się lub oddalali. Dzięki temu trybowi życia i dzięki życzliwości swego klanu nietylko mógł tu przebywać bezpiecznie, gdy tylu innych bądź uciekło, bądź zostało pojmanych i zabitych, — ale przetrwał tu jeszcze z jakie pięć lat później, dopóki stanowczy rozkaz jego zwierzchnika nie skłonił go wkońcu, by wyjechał do Francji. Tam zmarł niebawem — i dziwna pomyśleć, jak mu tam żal było onej klatki na Ben Alder.
Kiedyśmy stanęli w drzwiach, on siedział przy swym opoczystym kominku, doglądając pacholika, zajętego pitraszeniem jakiegoś jadła. Sam był ubrany nader skromnie; na uszy wcisnął sobie kraciastą szlafmycę i ćmił krótką, niemile pachnącą fajeczkę. Pomimo to miał, maniery iście królewskie i warto było go widzieć, jak wstawał z miejsca na nasze powitanie.
— Czołem waszmości, panie Stuart! — ozwał się. — Bądź łaskaw wejść i wprowadzić swego przyjaciela, którego imię nie jest mi jeszcze wiadome.
— Jakże się waćpan miewasz, panie Cluny? — rzekł Alan. — Mam nadzieję, że tęgo, mospanie. Dumny jestem że widzę waćpana i mogę mu przedstawić swego przyjaciela, Imć pana Dawida Balfoura, dziedzica Shaws.
Alan nigdy nie wspominał mego dziedzictwa bez odcienia lekkiej uszczypliwości, gdyśmy byli sam na sam, atoli wobec ludzi obcych wygłaszał swe słowa donośnym i uroczystym głosem, niby herold.
— Wnijdźcież obaj, mości szlachta dobrodzieje — rzekł Cluny. — Rad jestem was powitać w mym domu, który bezwątpienia jest lichą i dziwaczną ruderą, atoli tu właśnie miałem szczęście gościć osobę domu królewskiego... wiesz zapewne, mości Stuarcie, kogo mam na myśli. Łykniemy sobie nieco gorzały na zdrowie, a skoro ten mój niedołęga przyrządzi nam zrazy, zjemy obiadek i pogramy sobie w karty, jak panowie. Wiodę życie niewykwintne — mówił dalej, nalewając gorzałki; — mało tu widuję towarzystwa, więc siedzę z założonemi rękoma, myśląc o wielkim dniu, który przeminął, i tęskniąc do innego wielkiego dnia, którego nadejścia wszyscy się spodziewamy. A więc piję ten toast w ręce wasze: Niech żyje Restauracja!
Trąciliśmy się wszyscy kieliszkami i wypili. Z całą pewnością rzec to mogę, iż nie życzyłem nic złego królowi Jerzemu; gdyby on tu był we własnej osobie, uczyniłby chyba tak samo, jak i ja. Ledwom wychylił łyk gorzałki, poczułem się znacznie lepiej i mogłem wszystkiemu przyglądać się i przysłuchiwać, może jeszcze niezupełnie przytomnie, ale już bez onej bezpodstawnej grozy i rozterki ducha.
Juścić, było to miejsce osobliwe, a gospodarza mieliśmy też osobliwego. W ciągu swego długiego ukrywania się Cluny nabrał najprzeróżniejszych nawyczek i śmiesznostek, niczem stara panna. Miał swoje oddzielne miejsce, gdzie nikomu innemu nie wolno było siedzieć; „klatka“ była zastawiona sprzętami w pewien określony sposób, którego nikomu nie wolno było naruszać; sztuka kucharska stanowiła jedno z najmilszych jego upodobań, tak iż nawet witając się z nami, nie spuszczał z oka pieczeni.
Okazało się, że czasami pod osłoną nocy odwiedzał żonę lub najbliższych przyjaciół, to znowu wzajem przyjmował ich odwiedziny, po większej części jednak żył w zupełnej samotności, porozumiewając się jedynie ze swymi strażnikami i z pacholikami, którzy mu usługiwali w klatce. Zaraz z samego rana przychodził jeden z nich, z zawodu cyrulik, golił go i opowiadał nowiny okoliczne, których Cluny niepomiernie był spragniony. Wówczas nie było końca zapytywaniom; zadawał je z taką powagą, jak dziecko, a przy niektórych odpowiedziach śmiał się bez najmniejszej przyczyny i na ich wspomnienie nieraz jeszcze, w wiele czasu po odejściu golibrody, wybuchał śmiechem.
Oczywiście w tych pytaniach mógł się kryć cel pewien; albowiem choć mieszkał w takiem odludziu i na mocy ostatniej uchwały parlamentu został narówni z innymi posiedzicielami szkockimi pozbawiony wszelkich praw obywatelskich, to jednak wciąż jeszcze sprawował patriarchalną władzę sądową nad swym klanem. Odnoszono się doń w różnych spornych sprawach, by rozstrzygał je w swej kryjomej jamie; a jego krajanie, którzy napewno strzykaliby palcami wobec trybunału sądowego, zrzucali z serca mściwość i płacili grzywnę na jedno tylko słowo tego wyjętego z pod prawa, ściganego banity. Gdy był gniewny, co zdarzało się dość często, wydawał rozkazy i szeptane półgłosem groźby kary, niby udzielny król, a jego podwładni drżeli i uchylali się przed nim, jak dzieci przed porywczym ojcem. Każdemu z nich, gdy wchodził, ceremonjalnie ściskał dłonie, poczem obie strony jednocześnie przykładały rękę do czapki na sposób wojskowy. Słowem, miałem doskonałą sposobność przyjrzeć się potrosze wewnętrznym sprawom góralskiego klanu: — otom widział naczelnika, skazańca i banitę; jego włości były zagarnięte przez innych, a zbrojne oddziały jeździły na wszystkie strony, poszukując go częstokroć o milę od miejsca jego pobytu — podczas gdy najlichszy z tych obdartusów, których on kazał grzywną lub obsypywał pogróżkami, mógł zdobyć majątek, wydając go w ręce siepaczy.
W owym pierwszym dniu, skoro zrazy były już gotowe, Cluny własnoręcznie wycisnął na nie całą cytrynę (boć był on dobrze zaopatrzony we frykasy) i prosił nas, byśmy się przysiedli do jadła.
— Są one takie same, — mówił, mając na myśli zrazy, — jak te, które w tymże domu podałem królowi Jegomości, pominąwszy sok cytrynowy, gdyż podówczas dobrze było, gdyśmy mogli dostać kawał mięsa i to bez przypraw i korzeni. Dalibóg, w roku czterdziestym szóstym więcej było dragonów niż limonów w mej krainie.
Nie wiem, czy te zrazy były naprawdę tak smakowite, ale serce mi rosło na ich widok, a zjeść ich zdołałem zaledwo parę kęsów. Przez cały ten czas Cluny bawił nas opowiadaniem o pobycie księcia Karola w tej „klatce,“ przytaczając nam dokładnie wszystkie słowa rozmówców, oraz podnosząc się z miejsca, by wskazać, gdzie owi stali. Przy tej sposobności dowiedziałem się, że książę był dzielnym i grackim młodzianem, jak przystało na potomka szczepu wytwornych władców, ale mądrością nie przypominał Salomona. Wymiarkowałem również, że bawiąc w klatce niejednokrotnie bywał pijany, tak więc już wówczas zaczęła na jaw wychodzić owa przywara, która później przywiodła go ponoś do zguby.
Ledwośmy się uporali z jedzeniem, gdy Cluny wyciągnął starą, wymiętoszoną i zatłuszczoną talję kart, jaką nadybać można w podlejszej karczmie, a oczy mu się skrzyły, gdy nam proponował, byśmy zasiedli do gry.
Otóż trzeba wiedzieć, że karciarstwo należało do tych rzeczy, których unikać – niby jakiego grzechu – uczono mnie od dzieciństwa; albowiem mój ojciec uważał, że ani chrześcijanowi, ani szlachcicowi nie przystoi pozbywać się własnego mienia ani też łowić cudze błahem rzucaniem malowanych tekturek. Rzecz prosta, iż mogłem się wykręcić zmęczeniem, co byłoby dostateczną wymówką; atoli sądziłem, iż wypada mi powiedzieć parę słów prawdy. Pewno tam rumieniłem się po same uszy, ale mówiłem śmiało, powiadając, iż nie roszczę sobie pretensji, bym miał być sędzią drugich, ale osobiście nie widzę nic dobrego w tej zabawie.
Cluny przestał tasować karty.
— Cóż to, u licha! — odezwał się. — Cóż to za whigowska, krętacka mowa rozbrzmiewa w domu Cluny’ego Macphersona?
— Gotów jestem skoczyć w ogień za pana Balfoura — rzecze Alan. — Jest to zacny i dzielny junosza, a chciej waszmość pamiętać, kto to mówi. Noszę nazwisko królewskie — (to mówiąc, poprawił kapelusz na głowie) — a kogo zwę przyjacielem, z tym mnie łączy prawdziwe pobratymstwo. Ale ten pan jest zmęczony i winien się przespać; jeżeli zaś nie ma chęci do kart, nie przeszkodzi to nam dwom trochę się niemi zabawić. Ja zaś jestem gotów i chętny, mospanie, zagrać w każdą grę, jaką wymienisz.
— Miłościwy panie — rzecze Cluny, — wiedzcie, że radbym, by w tem ubogiem mojem domostwie każdy brat szlachcic czynił, co mu sprawia przyjemność. Jeżeli twój przyjaciel zechce stawać na głowie, to i owszem. Jeżeli zaś bądź on, bądź waćpan, bądź kto inny nie będzie całkowicie zadowolony, będę dumny iż mogę dać mu pole.
Nie miałem ochoty, żeby ci dwaj przyjaciele mieli gwoli mnie stawać sobie do gardła.
— Wielmożny panie, — rzekłem, — jestem bardzo znużony, jak słusznie powiada Alan; ponadto ponieważ waszmość masz zapewne własnych synów, mogę ci powiedzieć, że co do kart — była to obietnica dana memu ojcu.
— Nie gadaj już aść nic więcej, nie gadaj — rzekł Cluny i wskazał mi legowisko z wrzosu w kącie klatki. Mimo wszystko był dość niezadowolony, spoglądał na mnie spodełba, i coś tam mruczał pod nosem.
Gorzałka i dziczyzna sprawiły, iż nawiedziła mię straszna ociężałość, i ledwom ułożył się na onym barłogu, wpadłem w jakieś odurzenie, w którem pozostawałem przez cały niemal czas naszego pobytu w klatce. Czasami budziłem się na dobre i rozumiałem, co się działo; czasami tylko słyszałem głosy lub chrapania ludzkie, niby szmer jakiejś powoli płynącej rzeki; pledy na ścianie opadały i znów się wzdymały, podobnie jak cienie padające od ogniska na powałę. Kilka razy widocznie coś przemówiłem lub krzyknąłem, gdyż pamiętam iż od czasu do czasu zdumiewałem się, że mi dawano jakieś odpowiedzi; wszakże nie przypominałem sobie żadnej osobliwszej zmory, tylko jakąś ogólną, czarną, ustawiczną trwogę — trwożyłem się miejsca, gdziem się znajdował, i łoża, na którem spoczywałem, i pledów na ścianie, i głosów i ogniska... i siebie samego.
Wezwano cyrulika (który był lekarzem), aby mnie obejrzał; ponieważ on jednak mówił po gallicku, nie rozumiałem ani słowa z jego djagnozy, a zanadto byłem osłabiony, ażeby poprosić o przetłumaczenie słów jego. Wiedziałem doskonale, żem chory, i pozatem więcej nic mnie nie obchodziło.
Małom tam czemu się przypatrywał, leżąc w tej całej biedzie. Jednakowoż Alan i Cluny większą część czasu spędzali na kartach, a Alan musiał początkowo więcej wygrywać, gdyż przypominam sobie, że ilekroć usiadłem na barłogu, widziałem ich siedzących nieporuszenie przy grze, a na stole piętrzył się błyszczący stos, liczący sześćdziesiąt, ba i po sto gwinej. Dziwnie się to wydawało widzieć takie bogactwa w gnieździe przyczepionem do skalnej krzesanicy, a rozpostartem na rosnących drzewach.
— No, no! — pomyślałem sobie — na głęboką wodę puszcza się Alan, nie mając do tej przeprawy lepszego rumaka, jak zieloną sakiewkę i zaledwo pięć funtów.
Na drugi dzień ponoś zmieniło się szczęście. Koło południa zbudzono mnie, jak zwykle, na obiad i, jak zwykle, odmówiłem jedzenia — dano mi więc łyk gorzałki z jakąś gorzką domieszką, przepisaną przez lekarza. Słońce zaglądało w otwarte dźwierze klatki, rażąc mnie i drażniąc swym blaskiem. Cluny siedział za stołem, gryząc talję kart. Alan pochylał się nad barłogiem i przytknął twarz tuż do moich oczu; ponieważ wzrok mi mąciła gorączka, przeto ta twarz wydała mi się potwornej wielkości.
Poprosił mnie, bym mu pożyczył pieniędzy.
— Na co? — zapytałem.
— Ot tylko, żebyś mi pożyczył — odpowiedział Alan.
— Ale czemu? — powtórzyłem. — Nie rozumiem.
— Sza, Dawidzie! — rzekł Alan, — chyba nie żałujesz mi tej pożyczki?
Odmówiłbym mu napewno, gdybym był przytomny! Ale wówczas myślałem tylko o tem, by się pozbyć jego twarzy, przeto wręczyłem mu pieniądze.
Rankiem trzeciego dnia, gdyśmy już spędzili czterdzieści osiem godzin w klatce, zbudziłem się w o wiele rzeźwiejszem usposobieniu; byłem wprawdzie jeszcze bardzo słaby i ociężały, ale wszystkie przedmioty widziałem już we właściwych rozmiarach i wszystkie miały przyzwoity wygląd codzienny. Miałem już ochotę do jadła, co więcej, o własnej sile powstałem z łóżka, a ledwom spożył śniadanie, poszedłem do drzwi klatki i usiadłem przed progiem, na krawędzi lasu. Był dzień szary, powietrze chłodne i spokojne; siedziałem więc, drzemiąc przez cały poranek, budzony jedynie krokami wywiadowców i sług Cluny’ego, przybywających z żywnością i wieściami, gdyż wobec tego, że natenczas pobrzeże wolne było od wojska, naczelnik prawie otwarcie utrzymywał swój dwór.
Gdym powrócił, on i Alan właśnie odłożyli karty i wypytywali o coś pachołka; naraz naczelnik odwrócił się i zagadnął mnie po gallicku.
— Nie rozumiem po gallicku, łaskawy panie — odrzekłem.
Od czasu zatargu o szulerkę każde moje słowo i każdy postępek drażniły Cluny’ego.
— Nazwisko asana bardziej jest do rzeczy, niż sam waćpan, — ozwał się gniewnie, — bo brzmi ono czysto po gallicku. Jednakże nie w tem sprawa. Moi wywiadowcy donoszą, że na południu droga jest zupełnie bezpieczna; chodzi tylko o to, czy asan masz dość siły, by iść?
Obaczyłem na stole karty, natomiast nie ujrzałem złota, miast nich leżał tylko stos zapisanych papierów i to wyłącznie po stronie Cluny’ego. Alan ponadto miał jakieś dziwne spojrzenie, jak człek niezbyt zadowolony — zaczęło mi się to mocno nie podobać.
— Nie wiem, czy zdrowie moje jest takie, jak być powinno — odparłem, spoglądając na Alana; — ale szczupły zapasik pieniędzy, jaki posiadamy, ma nam wystarczyć na długą drogę.
Alan przygryzł dolną wargę i wbił wzrok w ziemię.
— Dawidzie, — rzekł nakoniec, — powiem ci szczerą prawdę: jam je stracił.
— I moje pieniądze również? — zapytałem.
— I twoje pieniądze też — odrzekł Alan, wzdychając. — Nie powinieneś mi był ich oddawać. Tracę rozum, gdy zasiądę do kart.
— Wolno tam, wolno! — rzecze Cluny. — Wszystko to były bałamuctwa, wszystko to głupstwa! Oddam ja waćpanu wszystkie pańskie pieniądze, oddam i w dwójnasób, jeżeli będziesz taki szczery. Byłoby to zaiste dziwne z mej strony, gdybym je zatrzymał. Nie należy przypuszczać, że chciałbym stawać w czemkolwiek na wstręcie zacnym ludziom w waszem położeniu; byłaby to zaiste rzecz niesłychana!
Tak krzyczał, poczerwieniawszy mocno na twarzy, i zaczął wysypywać złoto z kieszeni.
Alan nic nie odpowiadał, jeno spoglądał na ziemię.
— Czy waszmość raczysz podejść ku drzwiom ze mną? — zapytałem.
— Z całą ochotą — odrzekł Cluny i poszedł za mną dość skwapliwie, ale wyglądał, jak gdyby był podchmielony i jednocześnie zawstydzony.
— Przedewszystkiem, łaskawy panie — rzekłem — winienem pochwalić waszą wspaniałomyślność.
— Głupstwo nad głupstwami! — krzyknął Cluny. — Gdzież ta wspaniałomyślność? Jest to doprawdy wielce nieszczęsna przygoda; ale co chcesz aść, bym tu czynił... zamknięty w tej mojej klatce, jak w ulu... jak nie grać w karty z przyjaciółmi, gdy mi się nadarzą? A jeżeli przegrają, to chyba nie należy przypuszczać... — tu zatrzymał się.
— Tak — dopowiedziałem, — jeżeli przegrywają, waszmość oddajesz im pieniądze, a jeżeli wygrają, zabierają z sobą wasz grosz w swych biesagach! Powiedziałem przedtem, że oddaję cześć waszej wspaniałomyślności, ale mnie, panie łaskawy, bardzo przykro, żem został postawiony w takiem położeniu.
Nastała chwila milczenia, w ciągu której wciąż wydawało się, jakoby Cluny chciał coś powiedzieć — jednakże nie przemówił ani słowa, tylko coraz to bardziej czerwienił się na twarzy.
— Jestem młody, — rzekłem, — więc proszę waszmości o radę. Poradź mi tak, jakbyś radził rodzonemu synowi. Mój przyjaciel stracił swój grosz, wygrawszy wpierw od waćpana o wiele znaczniejszą sumę waszych pieniędzy... czyż mogę przyjąć je z powrotem? Czyż mi to godzi się i przystoi? Jakkolwiek tam będzie ze mną, sam waćpan możesz sobie uświadomić, że musi to być rzecz ciężka dla człeka, który ma taką godność osobistą.
— I dla mnie też to rzecz ciężka, panie Balfour — rzekł Cluny, a wasze bardzo mi wyglądasz na człowieka, który dybiesz na to, by sprawiać przykrość biednym ludziom. Nie chciałbym-ci ja, by moi przyjaciele, przybywając w którykolwiek z moich domów, doznawali obrazy, ani też... — tu podniósł głos, zawrzawszy nagłym gniewem, — ani też, by dawali k’niej przyczynę!
— Zważno, waszmość, — odciąłem się, — i ja tu mam prawo coś powiedzieć w swej obronie... a ta szulerka jest zajęciem niebardzo godnem szlachcica. Ale wciąż jeszcze oczekuję pańskiego zdania.
Jestem pewny, że Cluny mało kogo tak znienawidził, jak Dawida Balfoura. Spojrzał na mnie groźnem okiem, a na jego ustach dostrzegłem już wyzwisko. Ale rozbroiła go czy to moja młodość, czy też może poczucie słuszności; w każdym razie zmartwieni byli wszyscy, nie wyłączając Cluny’ego — w co tem snadniej wierzyć można, iż przyjął to on po swojemu.
— Mości Balfour, — ozwał się, — myślę, że jesteś nadto wybredny i ugodowy, bądź co bądź jednak masz zacięcie na dzielnego szlachcica. Słowo honoru ci daję, że możesz przyjąć te pieniądze... takbym powiedział rodzonemu synowi... a wraz z niemi przyjmij i moją prawicę!






  1. Liny boczne, podtrzymujące maszt.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.