Porwany za młodu/Rozdział XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział XXX. Do widzenia!
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
„NO, DO WIDZENIA — ODEZWAŁ SIĘ ALAN, WYCIĄGAJĄC LEWĄ RĘKĘ“



ROZDZIAŁ XXX.
DO WIDZENIA!

Co się mnie tyczy, dotarłem już do bezpiecznej przystani. Atoli miałem jeszcze sobie poruczonego Alana, któremu tyle byłem obowiązany, ponadto doznałem ciężkiej udręki, myśląc o morderstwie Colina i niedoli uwięzionego Jakóba z Wąwozów. Troskę o życie tych dwóch ludzi wyznałem nazajutrz p. Rankeillorowi, przechadzając się wraz z nim około szóstej godziny rano przed dworem Shaws i mając przed oczyma same li tylko lasy i niwy, które należały do mych pradziadów, a teraz moją były własnością. Nawet gdym omawiał te smutne sprawy, oko moje z lubością przebiegało po tym widoku, a serce tętniło mi dumą.
Prawnik nie miał najmniejszej wątpliwości co do mej powinności względem przyjaciela i oświadczył, że niech się dzieje, co chce, — muszę mu dopomóc w wydostaniu się za granicę. Natomiast co do Jakóba był całkiem innego zdania.
— Z p. Thomsonem inna sprawa, a z jego krewniakiem inna. Mało znam owe wypadki, ale domyślam się, że pewien możny szlachcic (którego, jeżeli pozwolisz, nazwiemy X. A.[1] jest w tej sprawie zainteresowany i kto wie, czy nie pała jakąś zawziętością. X. A. jest niewątpliwie znamienitym wielmożą, atoli ja, panie Dawidzie, timeo qui nocuere deos. Jeżeli chcesz zapobiec jego zemście, tedy pamiętaj, że stając jako świadek, jedną tylko możesz obrać drogę, a mianowicie oddać się w ręce sprawiedliwości. Wówczas znajdziesz się w takiej samej bryndzy, jak krewniak pana Thomsona. Będziesz się zastawiał, żeś niewinny; ba ale i on też niewinien. Gdybyś zaś miał stawać w gardłowej sprawie przed sądem góralskim, w procesie góralskim i wobec sędziego-górala, zasiadającego na trybunale, miałbyś stąd niedługą podróż na szubienicę.
Te wszystkie rozważania już mi przedtem przychodziły do głowy — i nie mogłem dojść do trafnego ich rozwikłania; to też począłem sobie z największą prostotą, na jaką mogłem się zdobyć i rzekłem:
— W takim razie, dobrodzieju, chybaby mnie powieszono... czy nie tak?
— Chłopcze mój miły, — zawołał rejent, — idźże sobie z Bogiem i rób, co uważasz za stosowne. Przykro pomyśleć, że w moim wieku życia przyszło mi na to, że mam ci radzić, co wybrać, hańbę, czy bezpieczeństwo. Idź i pełnij swą powinność, a niechże cię powieszą, jak przystało na szlachcica, jeżeli tak już być musi. Są na świecie gorsze rzeczy, jak śmierć przez powieszenie.
— Niewiele — odrzekłem, uśmiechając się.
— I owszem, mój panie, — zawołał Rankeillor, — bardzo wiele. A twojemu stryjowi (by nie zapuszczać się zbyt daleko) byłoby dziesięćkroć lepiej, gdybyś zadyndał przyzwoicie na haku.
Poczem powrócił do dworu (wciąż niezmiernie podniecony, z czego wniosłem, żem bardzo przypadł mu do serca) i napisał mi dwa listy, wtrącając w czasie pisania swoje uwagi o nich.
— Ten pierwszy — mówił, — jest do mych bankierów w Brytyjskiem Towarzystwie Przemysłu Lnianego, dający ci upoważnienie do podejmowania pieniędzy na twoje nazwisko. Poradź się p. Thomsona, on będzie się na tem rozumiał, ty zaś, mając to upoważnienie, będziesz mógł zdobyć potrzebne ci środki. Wierzę, że potrafisz liczyć się z groszem, jednakże gdy chodzi o takiego przyjaciela jak p. Thomson, okazałbym się nawet rozrzutny. Co się zaś tyczy jego krewniaka, niema lepszego sposobu, jak wyszukać adwokata, opowiedzieć mu rzecz całą i złożyć dowody; czy on je przyjmie, czy nie, to inna sprawa, ale zwróci się do X. A. Otóż ażebyś mógł znaleźć Lorda adwokata po swej myśli, daję ci ten oto list do twego imiennika, jwpana Balfoura z Pilrig, którego wielce poważam za jego uczoność. Będzie lepiej wyglądało, gdy będziesz mógł być zaprezentowany przez kogoś, kto nosi twe nazwisko, dziedzic z Pilrig jest bardzo ceniony w swym zawodzie i pozostaje w dobrych stosunkach z Lordem Adwokatem Grantem. Gdybym był tobą, nie fatygowałbym go niepotrzebnemi szczególikami — a czy wiesz? — zdaje mi się, że zbyteczna wspominać i o p. Thomsonie. Zapatruj się na dziedzica, jest-ci on dobrym wzorem, a niechże cię we wszystkiem Bóg prowadzi, panie Dawidzie!
To rzekłszy, pożegnał się i ruszył wraz z Torrancem do Przewozu, natomiast Alan i ja zwróciliśmy oblicza w stronę Edynburga. Gdyśmy szli ścieżyną, mijając odrzwia bramy i niedokończony domek odźwiernego, oglądaliśmy się cięgiem na dwór moich ojców. Stał on, wielki, ogołocony i nieożywiony dymem, jak gdyby zgoła niezamieszkały — jedynie w jednem z okien poddasza było widać czubek szlafmycy, wychylający się to na dół, to do góry, to wtył, to naprzód, jak głowa królika z nory. Niebardzo mnie tu witano, gdym przybył, i niezbyt grzecznie mnie podejmowano, gdym tu gościł, ale przynajmniej przyglądano mi się, gdym odchodził.
Zarówno Alan jak i ja odbywaliśmy drogę nader powoli, nie mając ochoty, ani iść, ani rozmawiać. Obu nas nurtowała ta sama myśl — że już niezadługo rozstaniemy się z sobą, a wspomnienie wszystkich dni ubiegłych boleśnie ciężyło nam na duszy. Oczywiście rozmawialiśmy o tem, co czynić nam teraz wypada i ostatecznie stanęło na tem, że Alan powinien pozostać w tej okolicy, kryjąc się raz tu, raz tam, ale raz na dzień miał przychodzić na pewne oznaczone miejsce, gdzie mógłbym porozumiewać się z nim bądź osobiście, bądź przez posłańca. Przez ten czas miałem odszukać pewnego prawnika, który należał też do rodu Stuartów z Appinu i był człowiekiem w zupełności godnym zaufania — tegoż zadaniem miało być wynalezienie okrętu i przygotowanie go celem bezpiecznego zabrania Alana na swój pokład. Skorośmy już omówili tę sprawę, rzekłbyś, że nie stało nam słów w gębie, a chociaż próbowałem żartować z Alana i narzuconego mu nazwiska, on zaś starał się bawić kosztem mych nowych szat i mego dziedzictwa, to jednak łatwo pojąć, iż zbierało się nam bardziej na łzy, niż na śmiechy.
Szliśmy na przełaj przez wzgórze Corstorphine, a gdyśmy się przybliżyli do miejsca, przezwanego „Spocznij i Podziękuj,“ skąd wzrok nasz mógł objąć błota Corstorphińskie oraz miasto i zamek na wzgórzu, obaj zatrzymaliśmy się, bo choć nie zamieniliśmy z sobą ni słowa, wiedzieliśmy doskonale, że doszliśmy do miejsca, gdzie rozchodziły się nasze drogi. Tutaj mój druh raz jeszcze mi powtórzył wszystko, co ułożyliśmy pomiędzy sobą, a więc adres prawnika, porę dnia, o której można było zdybać Alana, i hasło, jakie dać był powinien, ktokolwiek miał go odszukać. Następnie dałem mu wszystkie pieniądze, jakie miałem przy duszy (było to parę gwinej od p. Rankeillora) ażeby przez czas jakiś nie był narażony na głodówkę, potem zaś stanęliśmy w pewnym odstępie od siebie i w milczeniu spoglądaliśmy w stronę Edynburga.
— No, do widzenia, — odezwał się Alan, wyciągając lewą rękę.
— Do widzenia — odpowiedziałem i zlekka uścisnąłem mu rękę, poczem zacząłem zstępować z pagórka.
Żaden z nas nie patrzył drugiemu w oblicze, ani też dopóki mógłbym go dostrzec, nie oglądałem się za przyjacielem, z którym się rozstawałem. Lecz gdym podążał dalej ku miastu, czułem się tak opuszczony i samotny, iż chciało mi się usiąść w rowie przydrożnym i płakać i krzyczeć, jak dziecko.
Południe było już za pasem, gdy minąwszy kościół i wygon podmiejski, wkroczyłem w ulice stolicy. Ogromna wysokość budynków, sięgająca dziesięciu i piętnastu pięter, wąskie sklepione, bramy, wyrzucające z siebie ustawicznie rzesze przechodniów, towary kupieckie w oknach wystawowych, tłok, rwetes i ciągły hałas, zapach stęchlizny, nadobność strojów i tysiące innych szczegółów, nazbyt tu niknących, by je można spamiętać — wszystko to wprawiło mnie w jakieś oszołomienie i zdumienie, tak, iż dałem się tam i sam ponosić tłumowi. Mimo to przez cały czas myślałem jeno o Alanie, któregom tam zostawił na wzgórzu, zwanem „Spocznij i Podziękuj;“ i przez cały ten czas (choć kto inny pomyślałby, że nie zostawało mi nic innego, jak zachwycać się temi nowościami i pięknościami) w głębi ducha czułem jakąś bezlitosną zgryzotę, niby wyrzuty sumienia za jakiś zły postępek.
Ręka Opatrzności doprowadziła mnie w tym zamęcie przed same drzwi banku Towarzystwa Brytyjskiego.

KONIEC.





  1. Książę Argyle. (Przy. aut.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.